Idzie, idzie, idzie Juruś. Białe, ciepłe nóżki podnoszą białe kolanka, a kolanka podnoszą Jurusia.
Ani nóżkom, ani kolankom nie jest ciężko, bo kula, wewnątrz której znajduje się Juruś, jest tak urządzona, że wszystko w niej jest łatwe i bardzo przyjemne. Wnętrze kuli jest zmienne: słodkie — smakiem wypitego mleczka, dźwięczne — dźwiękami głosów tatusia i babci, pachnące — wonią kwiatów, w które Juruś wsuwał usteczka i mówił: „a-a-a!“ i ciekawe, jak kwokanie kury z kurczątkami. Wszystko w kuli jest żywe, wszystko mieni się złoto-bronzową barwą nowych buciczków Jurusia. Czasem na jedno mgnienie oka wszystko niknie, tęczowe ściany kuli mętnieją i odsuwają się gdzieś daleko — daleko — wtedy Jurusia ogarnia nagły lęk, jakby go wniesiono do obcego, nieznanego pokoju, ale dość mu wtedy poruszyć rączką, a już czuje pod paluszkami gładziutką buzię mamy, i choć Juruś nie wie, czy mama jest przy nim, za nim, czy w nim samym może, ta zupełna pewność maminej obecności powraca Jurusiowi radosne uczucie ufności i spokoju. Już, już mgliste ściany kuli przybierają barwę jasnych oczu, które z uśmiechem