patrzą na Jurusia, i twarzy różowej, w której jeszcze różowsze usta szepcą:
— Juruś kochany, kochana dziecinka...
A Juruś idzie, idzie, idzie. Tak, tak, kolanka się podnoszą i ciągną do góry nóżki, a nóżki podnoszą Jurusia.
— Kho, kho, kho-kho, kho, kho-o-o-o — — —
Kureczki... kureczki — wołają na Jurusia — kureczki chcą zobaczyć nowe buciczki od babci.
I zaraz tatuś robi się z dużego mały i ręka jego zaczyna rzucać kurkom bułeczkę — pod nóżkami Jurusia zielono, a w główkę tak ciepło, ciepło, że się aż w górze roztwiera parasolka babci. A jedna kurka taka wielka i woła: gul! gul! gul! — i szyjka jej się dąsa i czerwieni się, jak garnuszek, z którego Juruś pije mleczko.
— Phu!... — napuszyła się kurka i — szur... — zaszeleściła skrzydłami po trawie.
I niema nic, ani kurki z czerwoną szyjką, ani parasolki z babcią... Tylko nóżki podnoszą kolanka, a kolanka niosą Jurusia, i Juruś idzie, idzie, idzie... sam.
Aż tu przed Jureczkiem ukazuje się broda i wąsy koloru Jurusiowych buciczków od babci. Za brodą i za wąsami mówi głos tatusia:
— Juruś sam idzie? Sam idzie Jureczek?
Juruś nagle spostrzega, że dzieje się rzecz dziwna i niepojęta. Juruś sam idzie, sam zupełnie idzie, chociaż nikt go za rączkę nie trzyma. Idzie sam, jak mama, jak tatuś, jak doktor-konsyljarz, jak kurki.
Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.
10