— Jaki dziś Juruś różowy!
Kilka par rąk wyciąga się ku Jurusiowi, ale Juruś instynktownie cofa rączkę i wierzchem przyciska ją do białej sukienki. Na długich, chmurnie zmrużonych rzęsach drży maleńka łezka, w której odbija się blask słoneczny, zapalający żółto-krwawą łuną sosnowe ściany jadalni. Jurusia drażni ten blask i te głosy mówiące wszystkie naraz, które brzmią tak twardo, tak przenikliwie, i to sięganie po rączkę, której Juruś dać nie chce i to, że Juruś czuje się jakiś inny... zupełnie inny... Juruś pamięta, że sam umiał nóżki stawiać i furrr!... latał za wronkami w powietrze, i nie wie, czemu teraz czuje się taki słaby i bezwładny, że z lękiem puszcza szyję maminą w chwili, gdy mama sadza go na wysokim krzesełku z poręczkami.
I zaledwie mama oddala się w stronę drzwi, Jurusia znowu ogarnia uczucie obcości i smutku, i choć w rozmowie i na twarzach osób otaczających stół, zaczyna zwolna odróżniać wyrazy i uśmiechy, wyłącznie przeznaczone dla siebie, czołko jego jest ciągle lekko nad brewkami zmarszczone, a w ogromnych, ciemno-stalowych oczach błąka się wyraz jakby jakiegoś natężenia pierzchającej myśli. To przecież nie łatwo zrozumieć, jak to z jednego Jurusia zrobiło się dwuch Jurusiów i znowu z dwuch Jurusiów jeden Juruś.
— Juruś da rączkę tatusiowi?
Tak mówią do Jurusia wąsy i broda, a za brodą i za wąsami — głos znajomy...
Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/20
Ta strona została uwierzytelniona.
14