Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/59

Ta strona została uwierzytelniona.
53

krztusi się tylko strasznie, aż jej twarzyczka zesiniała, oczka na wierzch wyszły, a malutkie paluszki u obu rączek rozpaczliwie otwierają się i zamykają.
Nigdy jeszcze Jędruś takiej Marysi nie widział. Przypatruje jej się ciekawie, ale nagle twarzyczka jego przybiera wyraz przestrachu. Na widok strumienia wody płynącego z dzbanka i przelewającego się po Marysinej buzi, błysnęło mu jakieś niejasne przypomnienie — może własnego topienia się w gnojówce, może klapsów maminych — dość, że Jędruś instynktownie łapie dzbanek oburącz i pociąga ku sobie tak gwałtownie, że sam traci równowagę, pada na wznak, dzbanek uderza go w czoło i, wypuszczony z rąk Jędrusia, kładzie się obok niego na trawie.
Dopieroż to się zaczął lament w miedzy. Ledwie Marysia zaczerpnęła troszkę powietrza w płucka, jak nie zacznie krzyczeć! — mało jej gardziołko nie pęknie. Krzyczy, że ją zalała woda, krzyczy, że świerszcze wyswobodzone z kąpieli skaczą po jej buzi, krzyczy, że ją słońce pali swemi promieniami, i krzyczy, że komar gryzie ją w lewą piąstkę, a nikt mu tego nie broni.
Na drugim końcu płachty zanosi się od płaczu Jędruś. — Mama! mama! — woła, łkając i rączką trzyma się za czoło, na którym od uderzenia dzbanka wyskoczył guz potężny. — Mama! mama! — powtarza, ale nikt na ratunek dziecka nie przychodzi. Jędruś przytula główkę do zielonej trawy i płacze, płacze... Taki się czuje maleńki, taki biedny i słabiutki... Chciał Marysi dać „odi“, a Marysia