Zwinna, jak żywe srebro, a kolorowa, jak bańka mydlana, w chłopskiej czerwonej sukience, malowanej w złote kłosy, biegnie na ratunek osie, ściganej morderczemi uderzeniami ścierki.
— Nianiusiu, osi nie tseba źabijać, ośa dobla! — woła, chwytając grubą Barannę za fartuch.
A widząc, że niańka niedowierzająco jakoś patrzy —
— Nianiusiu, ośa naplawdę dobla, ośa psecie mlećko daje — poucza przekonywującym, pewnym siebie głosikiem.
Otulona w puszyste futerko i kapturek toczy się, jak kłębuszek białej bawełny, przez nasiąkłe wilgocią trawniki, poprzedzana wesołym ujadaniem wielkiej kudłatej Wisły.
Przypada do nikłej zielonej trawki, wyskubując białe kwiatki o złotych serduszkach i z trudem ściska w piąstce „śtoklotkowy bukiet dla mamuńki“.
To znowu ciągnie Barannę, ku ogrodowej sadzawce, nad którą rosochate topole nadwiślańskie szeleszczą resztą zeschłych od jesieni liści.