nadstawiając motylkowi futrzane swe ramionko, aż nareszcie zrezygnowana machnęła rączką:
— Pomalańćka poleciała do swoich dzieci, cio?
Z pewnością do swoich dzieci. Bo dla czegóżby inaczej nie została z Halunią? Wie przecież, że Halunia nie zrobiłaby jej nic złego. Pokazałaby tylko mamie i puściła. Ale motylek się boi, że jego „małe motylątka plakają w gniaźdecku“, i dlatego tak prędko macha skrzydełkami. Każda mama boi się o swoje dzieci. Mama boi się o Halunię, a Halunia boi się o lalusie.
I zanim Baranna ma czas się obejrzeć, Haluśka się zawraca i pędzi ku domowi:
— Ja się tu źalaź wlócę! — krzyczy, jak może najgłośniej, ale że wiatr tłumi jej wołanie, zaniepokojona Baranna podkasuje spódnicę i biegnie za nią, gubiąc, w rozmiękłym błocie ścieżki, rozklapane kalosze.
— Ja się tylko popatsę, cy lalusie nie placom — krzyczy Halunia, odwracając różową, jak jabłuszko, buzię, i goni co sił ku Zielonemu Dworkowi, gdzie w drzwiach, wiodących do ogrodu, leży na otomanie mamuńka.
W nogach pani, z podkulonemi wdzięcznie łapkami, wgłębiła się w dołek ciemnego pleda duża, bura Kita. Niekiedy odmyka szparki stulonych niby dobrodusznie powiek i przelotnym spojrzeniem obrzuca parę jaskółek, trzepiącą się w zgiełkliwej radości nad gniazdkiem, ulepionym pod okapem dachu, to znowu mruży je rozkosznie pod delikatną
Strona:Zofja Rogoszówna - Pisklęta.djvu/75
Ta strona została uwierzytelniona.
69