wtedy źębów? — pytała, opierając poważnie bródkę, na krawędzi stołu. Halunia przypominała sobie z całą dokładnością, że ten dziadek, co przychodził do kuchni w Krakowie, nigdy nie chciał jeść mięsa, bo mówił „nima źębów“, a potym — umarł.
— Co? Już nie będę miał zębów? — zdziwił się tatuś. — Ha, to będę musiał tak zrobić... — tu tatuś zawrócił oczami, otworzył „japkę“, jak mógł najszerzej i przełknął ślinę, aż mu coś w gardle zabulgotało. — Mniam, mnia, mniam, połknę jak pigułeczkę i już!
— A jak ty jego polknieś, kiedy ty już wtedy będzieś umalnięty?! — krzyknęła Halunia, przebierając nóżkami ze zniecierpliwienia. Strach, jak tatusikowi trudno coś wytłumaczyć.
Tatuś przestał się śmiać. Zrobiło się zupełnie cicho.
— No, a ty co? — rzekł wkońcu i popatrzył na Haluśkę, jakby ją pierwszy raz widział przed sobą.
— Ja ćo? Ja będę wtedy gośpodynia i będę miala śwego męża i będę miala śwoje dziećko — odpowiedziała Haluśka i założyła wtył rączki.
— A potym?
— Potym, ja będę stala i umalnę, a moje dziećko będzie gośpodynia i będzie mialo śwego męża i będzie mialo śwoje dziećko — jednym tchem mówiła Halunia, trochę zdziwiona, że tatuśko wypytuje ją o takie znane rzeczy i taką ma dziwną minę, jakby mu się zupełnie jeść golaska odechciało.