Strona:Zweig - Amok.pdf/121

Ta strona została uwierzytelniona.

ny, niż ten ówczesny człowiek i właśnie dlatego patrzę na niego teraz od zewnątrz całkiem obco i zimno i mogę go opisać, jako towarzysza zabaw, kolegę, przyjaciela, o którym wiem wiele istotnych rzeczy, ale którym już nie jestem. Mógłbym o nim mówić, ganić go, albo wydać na niego wyrok, nie czując wogóle, że nim kiedyś sam byłem.

Człowiek, którym byłem wtedy, nie różnił się prawie niczem zewnętrznie i wewnętrznie od większości ludzi, należących do jego sfery, którą u nas w Wiedniu nazywano „dobrem towarzystwem”, bez szczególniejszej dumy, tylko dlatego, że się to samo przez się rozumiało. Zaczynałem trzydziesty szósty rok życia, moi rodzice pomarli młodo i zostawili mi majątek, jeszcze przed ukończeniem mojej pełnoletności, który okazał się dostateczny, żeby raz na zawsze usunąć z mojego życia wszystkie myśli o zarobku i karjerze. W ten sposób nieoczekiwanie odjętą mi została troska o przyszłość, o którą się wtedy bardzo niepokoiłem. Skończyłem uniwersyteckie studja i stałem właśnie przed wyborem zawodu; pewno dzięki naszym stosunkom rodzinnym i mojej już wcześnie okazującej się skłonności, pełniłbym dziś służbę państwową; ponieważ majątek moich rodziców przypadał mnie, jako jedynemu spadkobiercy i zapewniał mi niezależność bez pracy, w ramach nawet dość daleko idących i luksusowych żądań. Nie byłem nigdy dręczony ambicją, postanowiłem więc najpierw przez parę lat przypatrywać się życiu i czekać, aż mnie samemu przyjdzie ochota znalezienia sobie jakiegoś pola działania. Tymczasem przypatrywałem się życiu

117