piel, przeczytałem gazetę, przerzuciłem jakąś książkę, potem zwabiony ciepłym, letnim dniem, który wciskał się do mego pokoju, wyszedłem się przejść, jak zwykle na corso, na Graben. Witałem się ze znajomymi i z przyjaciółmi, zamieniłem z niektórymi z nich kilka słów, poczem zjadłem obiad u znajomych. Na popołudnie nie chciałem się z nikim wiązać, bo lubiłem mieć w niedzielę kilka niezajętych godzin, któremi mogłem potem rozporządzać, jak mi się podobało, dogadzając fantazji, lub jakiejś chwilowej zachciance. Kiedy potem, wracając od znajomych, przechodziłem przez Ring, odczułem piękność miasta w słońcu i byłem uszczęśliwiony jego letnią krasą. Ludzie zdawali się być wszyscy weseli i niejako rozkochani w ruchu barwnej ulicy, dużo rzeczy wpadało mi w oko, a przedewszystkiem rozkrzewione drzewa w szacie nowej zieloności, jak bukiety odcinające się od asfaltu. Pomimo, że tędy prawie codziennie przechodziłem, niedzielny tłum wydawał mi się dziś, jak cud i zatęskniłem za większą ilością zieloności, światła i kolorów. Przypomniałem sobie z ciekawością Prater, gdzie teraz z końcem wiosny, a z początkiem lata drzewa stoją, jak olbrzymi lokaje w zielonej liberji po prawej i po lewej stronie powozów, mijających się z błyskawiczną szybkością w głównej aleji, i nieruchome podają wystrojonym ludziom białe pęki swych kwiatów. Przyzwyczajony by ulegać w tej chwili każdemu zachceniu, zawołałem na pierwszą dorożkę, jaką spotkałem i wskazałem woźnicy, jako cel — Prater.
— Na wyścigi, jaśnie panie, prawda? — zapytał z przesadnem ugrzecznieniem.