Strona:Zweig - Amok.pdf/149

Ta strona została uwierzytelniona.

szyło podobnie, jak budzik wyrwało z jakiegoś snu.
Tak nagle zerwałem się z krzesła, że aż się przewróciło, a ja spieszyłem — nie — biegłem gorączkowo naprzód wśród tłumu, trzymając kartki w palcach, jak pożerany trwogą, żeby nie przyjść zapóźno, nie opuścić czegoś bardzo ważnego. Rozpychając ludzi, dostałem się aż do pierwszej barjery, nie oglądając się na nikogo, chwyciłem krzesło, na którem właśnie chciała usiąść jakaś dama, stojąca koło mnie. Po jej zdziwionem spojrzeniu odczułem niewłaściwość mego zachowania — była to moja dobra znajoma hrabina R., brwi jej podniosły się gniewnie na mój widok — ale ze wstydu udałem, że jej nie widzę, wzrok mój prześlizgnął się po niej — wskoczyłem na krzesło, żeby lepiej zobaczyć łąkę, na której się odbywały wyścigi.
Daleko po drugiej stronie, na tle zielonej murawy stało kilka niespokojnych koni, z trudem trzymanych w jednym szeregu przez młodych dżokejów, wyglądających, jak kolorowe pajace. Chciałem rozpoznać mojego konia wśród nich, ale nie miałem w tem wprawy i migało mi tak gorąco i dziwnie w oczach, że między temi kolorowemi plamami nie mogłem znaleść czerwono-białej.

W tej samej chwili zadzwonił dzwonek po raz drugi, błyskawicznie puściły się konie po zielonym trawniku, jak siedem barwnych strzał, wypuszczonych z łuku. Cudowny musiał być to widok, z estetycznego punktu widzenia, jak te smukłe zwierzęta pędziły w galopie i prawie nie dotykając ziemi, jak piórka przelatywały po zielonej murawie, ale ja nic

145