Strona:Zweig - Amok.pdf/150

Ta strona została uwierzytelniona.

podobnego nie czułem, robiłem tylko rozpaczliwe wysiłki, żeby poznać mojego konia, mojego dżokieja i przeklinałem samego siebie, że nie wziąłem ze sobą lornetki. Chociaż się wykręcałem na wszystkie strony, nie widziałem nic, prócz czterech, pięciu barwnych owadów, złączonych w jeden pędzący kłębek; widziałem, jak stopniowo zmieniała się jego forma, jak się to małe stado teraz na zakręcie przedłużało się w klin i kończyło ostrym szpicem na przedzie, gdy tymczasem od tyłu cząstki stada zaczynały się odrywać. Bieg był ostry. Trzy, albo cztery wyciągnięte w galopie konie zlepiły się płasko razem, jak kolorowe paski papieru, to wysuwały się jeden naprzód, to drugi. A ja mimowoli wyciągnęłem całe ciało, jakgdybym mógł przez ten naśladujący, giętki, namiętny, naprężony ruch zwiększyć szybkość koni i porwać je ze sobą.
Wokół mnie wzrastało podniecenie, niektórzy wprawni gracze musieli już na zakręcie poznać kolory, bo nazwy koni wyskakiwały teraz z chaosu, jak rakiety. Obok mnie stał jakiś pan z rękami, frenetycznie wzniesionemi i kiedy teraz jedna głowa końska wysunęła się naprzód, krzyczał, tupiąc nogami, przenikliwym i triumfującym głosem:
— Ravachol! Ravachol!
Widziałem, że dżokej na pierwszym koniu miał barwy niebieskie, ale wściekłość mnie opanowała, że to nie mój koń zwyciężył. Drażniło mnie krzykliwe wycie tego wstrętnego człowieka obok mnie:
— Ravachol! Ravachol!

Szalałem z wściekłości, najchętniej byłbym mu wpakował pięść w otwartą jamę jego rozkrzyczanych

146