Strona:Zweig - Amok.pdf/151

Ta strona została uwierzytelniona.

ust. Drżałem z gniewu, czułem, że każdej chwili byłybym gotów popełnić jakieś szaleństwo. Ale tam obok pierwszego rwał jeszcze inny koń. Może był to Teddy, może!... może — i ta nadzieja rozpaliła mnie na nowo. Rzeczywiście zdawało mi się, że ta ręka, która podniosła się teraz ponad siodłem i opadła znowu na grzbiet konia, błyszczy czerwono, tak, to mógł być on, musiał, musiał!! Ale dlaczego go ten hultaj nie popędza? Jeszcze raz szpicrutą? Jeszcze raz! Teraz dopędzał już pierwszego! Już, już, teraz, tylko jeszcze chwilkę. Dlaczego Ravachol? Ravachol? Nie, nie Ravachol! Nie Ravachol! Teddy! Naprzód, Teddy! Teddy!
Naraz zatrzymałem się gwałtownie. Co — co to było? Kto tak krzyczał? Kto tak krzyczał, jak szalony? Teddy! Teddy! Ja sam tak krzyczałem. Chciałem się powstrzymać, zapanować nad sobą. Wśród tej gorączki nagle uczułem wstyd. Ale nie mogłem oderwać oczu od owych dwóch koni, które były jakby przylepione do siebie. Z pewnością, że to Teddy wisiał przy Ravacholu, bo naokoło mnie dały się słyszeć okrzyki:
— Teddy! Teddy!

A krzyk ten porwał mnie — choć się na chwilę opamiętałem — znów opanowała mnie gorączka namiętności. Teddy powinien był, musiał zwyciężyć! Rzeczywiście na jedną sekundę wysunęła się teraz jego głowa z poza pędzącego tamtego konia, jeszcze sekunda, a już widać było jego szyję — w tej chwili zabrzmiał ostry głos dzwonka i wybuchnął jeden okrzyk radości, rozpaczy, gniewu i zachwytu. Przez jedną sekundę nazwa zwycięskiego konia wy-

147