Strona:Zweig - Amok.pdf/173

Ta strona została uwierzytelniona.

huczy ciągle zgiełk, a które jednakże wydzielają jakiś mróz samotności, wciskający się przez pory aż do krwi. Bawiłem tam przez trzy tygodnie u krewnych, wieczorami zawsze sam, włócząc się po klubach i barach i wracając znowu do błyszczącego music-hall’u, tylko dlatego, żeby odczuć trochę ludzkiego ciepła. Pewnego wieczoru spotkałem tam taką istotę, której angielski, uliczny żargon ledwie rozumiałem, ale naraz znalazłem się w czyimś pokoju, piłem śmiech z obcych ust, tuliłem do siebie miękkie, gorące ciało. I oto nagle zimne, czarne miasto, ciemne, hałaśliwe środowisko stopiło się, jakaś istota, której przedtem nie znałem, która stała na ulicy i czekała na każdego przechodzącego oswobodziła mnie: oddychałem znowu swobodnie i czułem pośród tego stalowego więzienia jasność życia. Jak cudowną była dla samotnych, dla zamkniętych w sobie ta świadomość, że istnieje jakaś podpora, której mogą się w bojaźni uczepić, choćby podpora ta była zabrudzona skutkiem licznych dotknięć, zbutwiała ze starości, zżarta trującą rdzą. A właśnie o tem, właśnie o tem zapomniałem w chwili najgłębszej samotności, z jakiej wydostałem się tej nocy, zapomniałem, że gdzieś czekają owe ostatnie istoty na to, by przyjąć w siebie każde oddanie się, by każdemu opuszczeniu dać odpocząć na swem łonie, by każdą gorączkę ochłodzić za sumę pieniędzy, która jest zawsze za mała w porównaniu z tem olbrzymiem dobrodziejstwem, jakie wyświadczają swą wieczną gotowością ofiary, ofiarowaniem każdemu wielkiego daru swej ludzkiej obecności. —

169