Strona:Zweig - Amok.pdf/185

Ta strona została uwierzytelniona.

Zwróciłem się nagle do jednego z nich.
— Dlaczego chcecie zrobić doniesienie na mnie? — spytałem i starałem się oddać w moim głosie zduszony oddech trwogi — co wam z tego przyjdzie? Może mnie zamkną a może i nie. Ale wam to przecież nie przyniesie żadnej korzyści. Dlaczego chcecie mi zepsuć życie?
Obydwaj wytrzeszczyli na mnie oczy, zmieszani. Wszystkiego oczekiwali prędzej; krzyku, pogróżek, pod których wpływem byliby się usunęli, jak warczące psy — tylko nie takiej uległości. Wkońcu jeden z nich powiedział, ale już nie grożąc, tylko niejako tłómacząc się:
— Sprawiedliwość musi być. My spełniamy tylko nasz obowiązek.
Słowa te były widocznie przygotowane na tego rodzaju wypadki. A jednak brzmiało to jakoś fałszywie. Żaden z nich nie miał odwagi popatrzeć mi w oczy. Czekali. A ja wiedziałem, na co czekają. Że będę żebrał o ich łaskę. I że im ofiaruję pieniądze.

Wiem wszystko, co się działo podczas tych kilku sekund. Czuję każdy nerw, który drgał we mnie, każdą myśl, która mi ciążyła pod skronią. I wiem, do czego moja zła wola dążyła wtedy przedewszystkiem: dać im czekać, męczyć ich jeszcze dłużej, wykosztować całą rozkosz tego ich przetrzymania. Ale szybko opanowałem się. Zacząłem prosić, bo wiedziałem, że muszę nareszcie rozproszyć ich obawę. Zacząłem grać komedję bojaźni, prosić ich o litość, prosiłem, żeby milczeli, żeby

181