Strona:Zweig - Amok.pdf/191

Ta strona została uwierzytelniona.

wprost na ulicę, na schody kościoła, i cieszyłem się myślą, że jakaś staruszka, idąc na ranne nabożeństwo, znajdzie takich sto koron i będzie błogosławiła imię Boże, że jakiś biedny student, jakaś dziewczyna ze sklepu, jakiś robotnik, ze zdziwieniem, uszczęśliwieni, odkryją na drodze pieniądze, podobnie, jak ja sam ze zdziwieniem i uszczęśliwiony odkryłem sam siebie.
Nie mogłem już powiedzieć, gdzie i w jaki sposób rozrzuciłem wszystkie banknoty, a wkońcu i moje własne srebrne pieniądze. Było we mnie jakieś oszołomienie, a kiedy ostatnie papierki odleciały, czułem lekkość tak jak gdybym mógł wzlecieć w górę, swobodę, jakiej nigdy nie znałem. Ulica, niebo, domy, wszystko spływało razem we mnie w nowem uczuciu posiadania, należenia do siebie: nigdy, nawet w najgorętszych chwilach mego życia, nie odczuwałem tak silnie tego, że wszystkie te rzeczy istniały naprawdę, że one żyły i że ja żyłem i że ich życie i moje życie to było jedno i to samo, to wielkie, olbrzymie, nigdy dostatecznie nie odczuwane życie, szczęście, które tylko miłość jest w stanie pojąć.

Potem przyszła jeszcze jedna smutna chwila: kiedy, wróciwszy szczęśliwie do domu, wsadziłem klucz do zamku w moich drzwiach, i korytarz, prowadzący do moich pokojów, otworzył się przedemną. Wtedy nagle napadła mnie trwoga, że wracam teraz do mego dawnego życia, skoro wchodzę do mieszkania tego człowieka, jakim byłem aż do tej chwili, skoro kładę się do jego łóżka, skoro nawiązuję na nowo stosunek z tem wszystkiem, co

187