Strona:Zweig - Amok.pdf/98

Ta strona została uwierzytelniona.

rem mnie oczarowała, czy nie wyjawi mi swej tajemnicy. Ale nie ruszała się. Ręka przerzucała obojętnie w książce kartkę za kartką, wzroku nie podnosiła. A ja czekałem naprzeciw niej, czekałem coraz niecierpliwiej, jakaś zagadkowa siła woli wytężała się we mnie, żeby fizycznie złamać to udawanie w obecności tych ludzi, którzy spokojnie rozmawiali, palili i grali w karty; zaczęła się niema walka. Czułem, że się broni, że nie pozwala sobie podnieść oczu, ale im więcej się opierała, tem silniejsze, tem zuchwalsze było moje pragnienie. A byłem silny, bo razem ze mną czekała cała łaknąca ziemia. I tak, jak w moje pory wciskała się jeszcze ciągle parna duszność nocy, tak samo moja wola wciskała się w jej wolę i czułem, że musi już niedługo spojrzeć na mnie — musi!...

W drugiej sali zaczął ktoś grać na fortepianie. Tony toczyły się, jak perły, cicho w dół i w górę, lekko, spiesznie, gdzieś w kącie głośno śmiało się towarzystwo z jakiegoś niemądrego dowcipu. Słyszałem wszystko, czułem wszystko, co się działo, ale nie przerywałem ani na chwilę mojej gry. Rachowałem teraz głośno sekundy, kiedy z oddalenia przez hypnozę chciałem podnieść jej uparcie pochyloną głowę. Minuta za minutą upływały — ciągle przez ten czas perliły się tony fortepianu — i już czułem, że siły mnie opuszczają — wtem podniosła głowę i spojrzała na mnie, wprost na mnie. I znowu było to to samo spojrzenie, niekończące się, czarne, straszne, wysysające. Pragnienie, które piło mnie bez oporu. Wlepiłem oczy w te źrenice, jak w czarny otwór aparatu fotograficznego i czu-

94