Ale dlaczegoż ja mam iść przyśpieszonym krokiem? To mnie męczy i robi mi się gorąco. Wprost dławi mnie. — Przecież nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo. Po za mną jest las — w lesie wprawdzie lew — ale ja się z takich lwów śmieje, kpię sobie, — no, pasja mnie na takich łajdaków porywa, i tak, gdybym wpadł w złość, to gołemi rękami salceson z takiego lwa gotów jestem zrobić.
No tak! — ale dlaczego ja się tak złoszczę? przecież jak sobie kto pościele, tak się wyśpi! Chociaż ja sobie nigdy sam łóżka nie ścielę, a śpię dobrze!
Sumienie! panie dobrodzieju, Boże! — to jest właśnie łóżko!
Ot, co!...
∗ ∗
∗ |
Nastało skwarne lato, uganiatyka, zbiory, koszenie, zwózka — zgryzota z ludźmi, deszcze, wyżynki, odpoczynek na ławie pod lipą, fajka i poczciwy mój kapciuch (noszę go teraz zawsze przy sobie).
Na wyżynkach ludzie bawili się dobrze. Baby tylko coś do siebie szeptały i wskazywały w stronę Nastki.
Patrzę i ja. — Siedzi dziewczyna smutna, mizerna i jakaś zmieniona. Ni je, ni pije, do nikogo nie zagada — tylko podparta na dłoni, patrzy przed siebie, a założyłbym się, że nic nie widzi.
No dobrze! — ale z kim ja mógłbym się założyć?... Z żoną nie, z parobkami nie — więc z kim?...
A, do djabła, przecież się tem gryźć nie będę!...
Nie wypada mi iść wprost do niej i prosić, aby jadła. Innych by to uraziło. Nikt mi jednak nie zabroni wejść w gromadę i po ojcowsku wszystkich zachęcać do zabawy.
Idę więc powoli i w sam raz nachodzę na gromadę starych bab (takie już moje szczęście), które szepczą, wskazując na Nastkę.
— Ale ci jej las dojechał!
Spoglądam i ja na nią. O! źle, — dziewczę zbiedzone, zmizerowane i takie jakieś — jakby to powiedzieć — niekształtne.