Strona:Zygmunt Hałaciński - Złośliwe historje.djvu/14

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jestem uszczęśliwiony i pędzę do domu do mojej żony! Nie uwierzylibyście panowie, gdybym wam opowiadał, ale sami naocznie się przekonajcie! Oto przechodzę ulicą Piekarską i jakby mnie coś tknęło, wstępuję do małej wędliniarni i zapytuję od niechcenia, czy też niema słoniny, — pewny naprzód ujemnej odpowiedzi. A na to czcigodna właścicielka, jak nigdy nic, wyjmuje z pod lady połeć słoniny, kraje, waży, pakuje i daje. Oniemiałem w pierwszej chwili, a teraz pędzę z tą radosną wiadomością do domu! O! jaka śliczna słoninka!
Ale tych ostatnich słów nie słyszał ani radca, ani też prezes!
Obaj biegli w stronę ulicy Piekarskiej, — gdy tymczasem obok sekretarza gromadził się coraz większy tłum ludzi, pomrukując złowrogo:
— On ma słoninę!





Dwie karty cukrowe.

Placem Halickim biegł mój przyjaciel rozanielony.
— A tobie co się stało?
— Co się stało?... Oto szczęście mnie spotkało! W sobotę dostanę w znajomej masarni kilo słoniny!
— Rzeczywiście, że szczęście!... Ale powiedz mi, jakim sposobem doszedłeś do tego, że aż kilo?...
— Jeszcze z początkiem października ja i mój kolega biurowy, z którym razem mieszkam, uchwaliliśmy jednogłośnie, aby nasze karty cukrowe podarować właścicielce masarni i tą ofiarą serce jej pozyskać i otrzymać trochę słoniny, bo jako obaj chorzy na cukrową chorobę, cukru mamy w sobie poddostatkiem, a brak nam tłuszczu. Poczciwa właścicielka masarni zlitowała się nad nami i oświadczyła, abym się zgłosił we wtorek do panny Pyzi, bardzo miłej sklepowej, a słoninę będę mógł nabyć.
— I poszedłeś we wtorek?
— A naturalnie; ale panna Pyzia powiedziała mi, abym się zgłosił we czwartek do panny Mazi, zdecydowanej brunetki, to ona mi schowa.