Naturalnie, że w takich okolicznościach zawsze zaczyna deszcz najniepotrzebniej padać, a że to była godzina dziesiąta wieczorem, więc i ciemności tak wielkie, że wspólnie musieliśmy się nawoływać, aby jaki taki kontakt między sobą utrzymać.
O dźwiganiu kosza z prowiantami ani mowy nie było!... Chłopiec sklepowy sprowadził nam dorożkę, na koźle której siedział obdarty żydek, przemokły i skulony we dwoje.
— Jak się nazywasz? — zagadnął mój przyjaciel.
— A na co to wiedzieć wielmożnemu panu?
— Musimy wiedzieć, z kim mamy godność jechać w jednej dorożce!...
— Mnie wołają Jojna!
— Więc panie Jojna, ja, mój przyjaciel i przyjaciel mojego przyjaciela, wraz z tym koszykiem, pojedziemy na Gródeckie w górę.
— Niech będzie! Panowie zapłacą z góry pięćdziesiąt koron, a koszyk za darmo pojedzie.
— Dlaczego z góry?
— A dlaczego z dołu?
Aby nie psuć sobie zabawy, wpakowaliśmy Jojnie w łapę pięćdziesiąt koron — i jazda!...
Tak dojechaliśmy do ulicy Kraszewskiego, u wylotu której szkapa stanęła, pozostając martwą na wszelkie nawoływania Jojny!
— Dlaczego nie jedziesz?
— Bo wuna nie lubi ulicy Kraszewskiego i żeby ją zabić, to nie pojedzie.
Dziwna rzecz! Koń, który nie znosi ulicy Kraszewskiego!
Wysiadamy więc z wehikułu, przyjaciel mojego przyjaciela chwyta przy pysku za uzdę konia i ciągnie go pod górę, a ja z przyjacielem moim pchamy dorożkę z tyłu.
Na koźle siedzi Jojna i wywijając batem, lamentuje:
— O joj!... jaki teraz owies drogi!
A deszcz sobie leje w najlepsze!...
W ten sposób dojechaliśmy pieszo do ulicy Leona Sapiehy, która jest tak równa, jak kręgielnia i przy do-
Strona:Zygmunt Hałaciński - Złośliwe historje.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.