brej woli konika moglibyśmy byli zajechać na ulicę Gródecką bez wielkiego natężenia się poczciwego zwierzęcia.
Ale pokazało się, że szkapa Jojny nie lubi i ulicy Leona Sapiehy i głuchą była na wszelkie prośby i nawoływania!...
O powrocie nie było mowy, bo co zrobić z koszykiem. Którykolwiek z nas, zabrawszy go do domu, wzbudziłby okropne podejrzenie. Siłą więc faktów zajęliśmy swoje stanowiska. Przyjaciel mojego przyjaciela ciągnął szkapę za pysk a my pchaliśmy wehikuł z tyłu przez całą ulicę Leona Sapiehy, aż pod dom stroskanej wdowy przy ulicy Gródeckiej.
Byliśmy przemoknięci do nitki i w najgorszych humorach, tylko Jojne nie tracił fantazyi i podając nam kosz, mówił:
— Chwała Bogu, żeśmy szczęśliwie przyjechali!... Może wielmożni panowie dadzą co na piwo, bo owies teraz taki drogi!...
Ta bezczelność wytrąciła z równowagi przyjaciela mojego przyjaciela. A że to obywatel krewki, więc zrobił swą straszną prawicą młynka w powietrzu — i wśród ciemności — zamiast Jojnę, ugodził mego przyjaciela tak silnie w twarz, że mu wybił dwa zęby trzonowe i zagiął chrząstkę nosową!...
W tych warunkach zabawa musiała być popsutą...
Stanąłem obok straganów, na których dawniej stały całe wory z różnorodną kaszą i jagłami.
Teraz, użal się Boże, kilka małych woreczków z poślednim towarem i gryką!
Za straganem stoi gruba pani Franciszkowa i obojętnem okiem przypatruje się, jak i te resztki towaru obsiadły wróble i wydziobują co najlepsze ziarnka.
— No, popatrz-że się pani Pawłowa, co te juchy wyrabiają! Ta one mi resztę towaru zjedzą!