i przed ołtarzem Matki Boskiej Częstochowskiej oddamy się ekspiacyi z całego naszego życia.
Mój przyjaciel ucałował mnie z radości, — a ja miałem łzy rozczulenia w oczach!
∗
∗ ∗ |
„Częstochowa!“...
Wysiadamy! Godzina druga w nocy!
Sala restauracyjna oświetlona, aż razi. Za bufetem dwie panny, starsza pani, gospodarz, na sali kelnerzy!
Boże, takiego bufetu nie widział człowiek u nas przed wojną, — a cóż dopiero przez pięć lat wojny!
Sardynki francuskie, łosoś, raki, ryby, wyszukane wędliny, truskawki, poziomki itd., itd.
Mój przyjaciel przywarł do bufetu i pije, — jak twierdzi — wyborną wódeczkę, przegryza kanapkami z sardynkami, to z łososiem, to wysysa kolanka z raków, — po trzech wódeczkach, zażądał małej buteleczki wina, dobrych cygar, — i jest rozanielony!
Smakuje ci, mój przyjacielu?!
— Bój się Boga, taż to rozkosz, taka przekąska. Wprawdzie kosztować to będzie z jakich pięćdziesiąt do sześćdziesiąt koron, — ale zjadł człowiek coś smacznego!
— Zapewne, mój przyjacielu!
Przy płaceniu okazało się, że przyjaciel mój miał tylko 130 mareczek do zapłacenia, a więc równo 260 koron. Natomiast dwóch posługaczy kolejowych, którzy biegali po całym mieście, to jest z jakie sto kroków do obok dworca położonego hotelu z zapytaniem, czy niema wolnego mieszkania, wrócili, oświadczając!
— Prosimy Jaśnie Wielmożnych dziedziców pokoju niema, a nam się należy po 5 mareczek.
Mojemu przyjacielowi przedłużyła się trochę twarz, tak, że musiałem go pocieszyć:
— Mój kochany! Pieniądz, to marność! Przerwaliśmy jazdę, aby się pokłonić Królowej Korony Polskiej! Ta chwila pozostanie ci na całe życie, — a marny pieniądz nie może ci zamącić tego wspaniałego momentu!