Strona:Zygmunt Hałaciński - Złośliwe historje.djvu/40

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nabożnym to pan nigdy nie był — nie dziwota, że o takim luterniku i Pan Bóg zapomniał. Teraz trza odpust zrobić, bo inaczej to pan na nic zmarnieje!
Tak jest! Ucząc się zapamiętale, zapomniałem o kościele, a to źle! bardzo źle!
Na drugi dzień, przebrawszy się w moje codzienne ubranie, byłem już w drodze na Kalwaryę Zebrzydowską.
Zbiedzony i zdrożony wpadłem tam w wielotysięczny, bajecznie kolorowy tłum ludu, a że głód dokuczał mi bardzo, zawadziłem o pierwszą z brzegu restauracyę, aby się pożywić.
— Proszę co do zjedzenia.
— A co pan chce?
— A co jest?
— Wszystko!
— To proszę kawałek kiełbasy i chleba!
— Kiełbasy nie ma!
— No to wędzonki!
— Także nie ma!...
— No to sera i masła, albo jaja na twardo!
— Chleb, ser, masło i jaja wyjedli ludzie nabożni!...
— Więc proszę o chleb!...
— Chleb, to i owszem, ale za jakie dwie godzinki, bo się dopiero piecze!...
Wiara w żywot doczesny została we mnie złamana! A że nogi zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa, więc pod cieniem drzewa, na murawie, obok drogi usiadłem a chcąc okłamać żołądek, zacząłem sobie wyśpiewywać znaną piosenkę momusowską Borowskiej:
„Oj kot!... pani matko! Kot, kot, — narobił mi w pokoiku łoskot!...“
— A naści chudzino okruszynkę chleba za to, że tak pięknie Matkę Boską chwalisz!
— A naści że kołacza!
— A naści grosik bidoku!
I ani się spostrzegłem, jak rozmodlony tłum idąc drogą, obsypał mnie chlebem, kołaczami, serem, a nawet jakiś Słowak rzucił mi kawałek słoniny.
A w kapeluszu, który obok leżał, było już do połowy miedziaków.