Nastała znowu zima, śnieg przypruszył ziemię, — gdy Bartek wiedziony chęcią zaczerpnięca świeżego powietrza, wyszedł z innymi więźniami na spacer po podwórzu więziennem.
Piekł go śnieg w bose nogi, ale Bartek nic sobie z tego nie robił. Dreptał tylko z nogi na nogę i mruczał:
— Piece śnieżuszek, bo piece! Ale zdrowo!
— A ty czemu nie masz nic na nogah, ino boso gonisz po śniegu? — zapytał go starszy dozorca więzienny!
— Były ta jedne buciska w chałupie, ale poszły z matulą na tamten świat!
— A długo ty tu masz siedzieć?
— A ciągle!... Bogu dziękować, już drugą zimę zaczynam, ale nikt się na mnie nie żali.
— A coś ty ukradł?
— Ukradł, nie ukradł!... Urwałem dwa jabłka... tylo!
— A jak tobie na imię?
— Ludzie wołali na mnie Bartek Łopata.
Nadzorcy coś ta sprawa nie była jasną, poszedł więc do kancelaryi sprawdzić, czy Bartek mówił prawdę.
— Panie pisarzu, proszę no zobaćzyć, kiedy się kończy kara Bartkowi Łopacie.
Pisarz przerzucił kilka ksiąg, nareszcie zaczął czytać:
„Bartek Łopata, niewiadomych lat i niewiadomego miejsca urodzenia, skazany za kradzież jabłek w ogrodzie na dwa tygodnie aresztu roku zeszłego we wrześniu“.
Starszy dozorca poczerwieniał ze złości, — a wybiegając na podwórze, chwycił Bartka za kołnierz, krzycząc:
— To ty łajdaku za darmo będziesz jadł chleb cesarski!... Zamiast dwa tygodnie, on sobie siedzi już drugi rok! A to chytry złodziej!...
I wyrzucił go za bramę więzienną.
A Bartek stojąc, dumał!
— Juści muszę być złodziej, kiedym zjodł chleb cesarzowi!...
I bił głową o mury więzienia z rozpaczy!