Urodziłem się w Krakowie w r. 1858. W pamiętne dnie roku 1863 miałem więc lat pięć, gdy z elementarzem zasiadłem u stołu wraz z matką i siostrami, które skubały szarpie i przygotowywały opatrunki na plac boju. W pokoju było tak cicho, jak w kościele, gdy ksiądz z monstrancją stoi u ołtarza.
Wśród tej ciszy powtarzałem w myśli pierwsze sylaby, a wzrok mój od czasu do czasu przebiegał po twarzy mej matki, śledził pracę mych sióstr i postęp roboty.
I niejednokrotnie widziałem łzy w jej oczach, widziałem drgające nerwowo palce i wzrok skierowany ku drzwiom z bojaźnią i wyczekiwaniem.
— A, e, i, o, u, — powtarzałem w duchu — żeby tego Moskala Pan Bóg ukarał... a, e, i, o, u!
Ojciec był gościem w domu. — Dziś jeszcze, po latach, widzę tę poczciwą a zawsze smutną twarz mego rodzica. Wchodził do mieszkania ostrożnie, prawie na palcach, podchodził ku matce, całował jej załzawione oczy, na głowach naszych składał pocałunki tak szczere i drogie, że zdaje mi się, iż one do dziś dnia, jak błogosławieństwo na drogę życia mi pozostały.
— Matko, dziś będzie trzech — przemówił ojciec.
— Dobrze, mój drogi.
Dla tych trzech, dwóch lub jednego, stał dom nasz zawsze otworem. To ci, na których jak na obrazy świętych patrzyłem — ci, co jakby uproszeni przezemnie w modliwie szli karać Moskala za łzy mojej matki i za krzywdy, których ogromu umysł mój młodociany objąć jeszcze nie umiał.