Dam ją za guldenka, a dalibóg, paniuńciu, że swego dokładam, bo mnie samą drożej kosztuje.
I Baśka została.
Kuchnia duża, nawet bardzo duża, czysta, widna, a na ścianach pełno naczyń miedzianych. Wszystko się tylko błyszczy, Baśka coś podobnego w życiu jeszcze nie widziała, — stoi więc z otwartą gębą, i bardzo się dziwuje!
W kuchni nie ma nikogo, bo kucharka poszła do brata z kotletami. Baśka więc lustrację prowadzi dalej, napawając oczy dowoli. Każdy sprzęt jest jej obcy, zmysłem jednak odgaduje, do czego służyć mogą te garnki, garnuszki, rondle i rondelki. Juścić nalewa się w to wody i praży.
Jedna tylko rzecz wprowadziła ją w kłopot i zdumienie. Tą rzeczą był zwykły mosiężny samowar, który zdawał się uśmiechać do Baśki.
Cała jego postać była dla niej wprost zagadkowa. Brzuch miał, jak ksiądz proboszcz, z tą tylko różnicą, iż ten na który patrzała, świecił się jak słonko, tak, że Baśka mogła się w nim przejrzeć, jak w ruczaju. Stał na jednej nodze, a z boków miał uszy czarne, jak kraciaste cielę. Zamiast głowy, koronę, nad którą sterczał wysoki komin. Oczu, ani nosa nie było, tylko u dołu jakiś dziób zagięty.
∗ ∗
∗ |
Bez tatusia i matuli, to tak łacno czasem kole serce, że ano tylko do grobu i do grobu...
Nikt nie pożali, nikt nie pocieszy — a bodaj to nie żyć na świecie!
Źle Baśce nie jest. Ma co jeść i gdzie się wyspać po ciężkiej pracy — cóż, kiedy czasem, jakaś tęsknica ją opanuje za ojcami, za nędzą i tym wichrem, co ją gonił po łanach zielonych, za ruczajem i śpiewem słowika. Tam było tak szeroko, przestronno, swobodnie, a tu cztery ściany i cisza jakaś niesamowita.
— Rany boskie! bo się urwę!... bo ucieknę!...
I błędnem okiem wodziła wokoło. Znikąd słowa pociechy sierocie. On tylko jeden, ze wszystkich, miał dla