Dzień za dniem jej płynie, a każdy podobniusieńki do siebe, jak dwie krople wody. Zgryzoty, zmartwienia, uganiatyka za dziećmi, w lecie w dodatku muchy, te niszczycielki słodyczy. To wszystko dałoby się jeszcze przenieść, gdyby nie zgryzota z nim, z tym mosiężnym samowarem, który od czasu do czasu do pasji przyprowadzał Baśkę. Zaszła i na niego starość.
Niejednokrotnie dmucha i dmucha w niego, ledwie że płuc nie wydmucha, a on stoi obok straganu, jak zakamieniały.
— Bodajcię nieszczęście spotkało! Bodajżeś skapał marnie, jak świeca łojowa!
On milczy dalej zawzięcie, jakby nie słyszał narzekań Baśki — zimny, ponury, zniechęcony.
Ona odwraca się wtedy do niego plecami, zagniewana „na śmierć“, narzekająca na świat, na ludzi, dzieci i na te przeklęte muchy!
Siedziałaby tak do dnia sądnego, żeby nie to miękkie serce, które w piersiach jej puka i nie daje spokoju, a koło uszu szepce jej coś zawzięcie:
— Baśka, dmuchaj!
— A kiedy nie!
— Jak go kochasz, to mu dmuchniesz jeszcze raz!
— Nie!
— Raz jeden! patrz! jaki smutny!
— No, to niechże cię!
I pochyliwszy się, huczy jak wicher, huczy do skutku, dopóki błękitny dymek nie zakręci się w górze nad rurą. Wtedy Baśka cieszy się i raduje.
— A ty, mój jedyny, słodziutki. A potrzeba to gryźć mnie niebogą! A godzi się to truć sierotę! A nie lepiej to zgodnie, jak Bóg przykazał. O tak! O tak!
Twarz jej płonie... a on wre, puszczając kłęby dymu.
∗ ∗
∗ |
Starszy brat ma zgryzotę! W fatalny bowiem sposób pozycja jego została zachwianą. Przy obsadzaniu miejsc do noszenia feretronów, pominął w brzydki sposób krewną księżej gospodyni. Ta obelga wywołała śledztwo, które