Maciejowa dorzuciła, gramoląc się z kosza, że to wywdzięka za przytułek — pan Maciej wybiegł jak szalony z domu i rozmachawszy się, rzucił czerepem, hen, daleko, aż za parkan cmentarny.
Na świeżą mogiłę Baśki padł samowar, ryjąc się głęboko ostrą blachą w miękką jeszcze ziemię i ścieląc sobie wieczny spoczynek obok wiernej towarzyszki życia. Nad grobem sterczał z niego tylko mały kawałeczek, na który nikt nie zwracał uwagi.
∗ ∗
∗ |
W mroźny dzień Zaduszny uniosła i mnie fala ludzi na cmentarz, pomimo, że nie miałem tam nikogo, komubym mógł zaświecić, jak należy.
Zadumany głęboko, podziwiałem rzęśiscie oświetlone groby, a rozmyślając o znikomościach tego świata, zaszedłem w głąb cmentarza, aż na tak zwany szary koniec.
Tu nietylko nie było szaro, ale kompletnie ciemno. Ludzie, którzy tu leżeli, umierając, nie zostawili nic na światło — ich więc wina, że w dzień Zaduszny nie mają parady!
Znaczyły się więc bardzo słabo małe wzgórki mogił, kryjące szarym, martwym, z rzadka trawą zarosłym całunem ten świat umarłych, kołysany samotnością, ciszą i mrokiem.
Ale!... ale!...
Księżyc właśnie wyjrzał z za chmur, a smugi jego blade łamały się na jednym z grobów pod parkanem i tworzyły dziwne światełko, które błyszczało jednostajnie.
Podchodzę bliżej.
To grób Baśki.
Samowar i po śmierci o niej nie zapomniał. Na jego to czerepie księżyc smugi swe łamie — i Baśce wśród tej głuchej ciemni, błyszczy płomyk mgławo, żałośnie!
A wokół rozsiadła się posępna, głęboka cisza, przejmująca dreszczem, a przerywana czasem cichym a ponurym poszeptem drzew cmentarnych, szmerem chwiejących się smutnie, gdzieniegdzie rozsianych kwiatów, przerywana