temu już do łóżka autorowi. Ostatniemi książkami, któremi chory zajmował się, były: „Don Kichot z Manszy” Cervantesa w przekładzie polskim i dzieła Lwa hr. Tołstoja, którego Junosza wysoko cenił.
Piórem już jednak nie mogła władać swobodnie stygnąca, wybielona chorobą ręka Szaniawskiego.
Na jego stoliku znalazłem urywek humorystycznego djalogu, zapewne przeznaczony dla Świątecznego, który Klemens Junosza tak umiłował i przez lat tyle opromieniał istnemi fajerwerkami swego złotego, pogodnego, jak jego oblicze, dowcipu.
Oto treść urywku:
— Co myślisz o Zoli?
— Śmiały człowiek.
— Ale czy on to robi z przekonania, czy...”
Tu się myśl i zdanie urywa! Nie miał go już siły dokończyć ten pisarz, który nawet w przededniu zgonu ścigał myślą to, co ogół w danej chwili zaprzątało.
Łudził się też do ostatniej chwili nadzieją życia, jak zwykle suchotnicy.
Wprawdzie synowi Jerzemu przed kilku dniami wyraził życzenie, ażeby w razie śmierci pogrzebano go u boku ś. p. matki-nieboszczki; wprawdzie żonie i dzieciom mówił, jak gdyby przy rozstaniu o miłości rodzinnej i poświęceniu — ale łudził się przecież, zbierał siły, palił papierosy, które do ostatniej chwili go rozweselały, snuł przeróżne pomysły.
Nareszcie wczoraj, kiedy lekarze orzekli, iż dni chorego są policzone, w nocy pił sporo mleka i koniak, a obudziwszy się o godz. 7½ zrana, mówił do syna Jerzego i służby:
— Spałem doskonale. Taki jestem wypoczęty. Jak długo spałem, Jerzy?
— Sześć godzin, ojcze.
— A to bardzo dobrze.
— Ile dziś stopni mrozu? — zapytał posługacza i kazał sobie podać papierosa, a potem poprawić się na łóżku.