Patrzę, — wytężam oczy:
Przedemną kwiatek jeden, drugi, trzeci,
Każdy szkarłatem ocieka i świeci,
Każdy purpurą broczy — — —
Goździki!... Ponsowe goździki!...
Jakiś szał mnie opętał dziki,
Opętał mnie dreszcz oczekiwań — —
Patrzę, stoję w osłupieniu,
Coś rwie się we mnie, coś kona — —
Pamiętam!...
Kwiat ten miłowała ona,
Zawsze go z sobą nosiła,
Przypięty śnił na jej piersi...
Patrzę!... Wtapiam się oczyma
W zmrożone, białe szyby,
Jakbym je pragnął stlić magją spojrzenia, —
Lecz co to?... Okna puste,
Kwiatów wcale niema!...
Odwracam się!... Chcę uciec po śnieżnej zaścieli,
By odpędzić te senne, dziwne majaczenia,
Aż tu się nagle wokół mnie rozstrzeli
Po ośnieżonym śniegowym dywanie,
Tak daleko, jak me oko sięga,
Purpurowych kwiatów wstęga, —
Pełzną ku mnie, podlatują, płyną,
Oplatają mi szyję i ręce
Świeżych szkarłatów tkaniną — —
Widzę je!... Blask mnie ich oślepia,
Jakaś woń niepojęta, zawrotna i świeża
Symfonią zgasłych wiosen w moją pierś uderza
I w zmrożonem powietrzu śpiewa, drży i pała — —
Czuję zapach goździków i zapach jej ciała...