Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/11

Ta strona została skorygowana.
Kulesza (śmiejąc się). Fe! bój się Boga! A to ja na twojem miejscu bałbym się takich oczu!
Jerzy. Aż mi wstyd o tem mówić, ale kiedy się już rozgadałem... (mówi przyciszonym głosem) zdaje mi się, że ona mnie na śmierć lubi. (Opuszcza w rozmarzeniu głowę na piersi).
Kulesza. I gdzieżeś to taką czarodziejkę sobie upatrzył?
Jerzy. W mieście... wówczas, gdy z łaski moich rodziców szkoły kończyłem.
Kulesza. Ależ kiedy pono nie mieszczka, tylko szlachcianka.
Jerzy (z dumą). Tak, wylegitymowana! Posłuchaj pan. Kiedyś, w wąskiej uliczce, nieopodal rynku, zapaliło się jedno domostwo, potem drugie... i trzecie. Ratowała straż pożarna ochotnicza, ratowali starsi ludzie i studenci. Kto mógł i miał Boga w sercu ratował. No! i ja z innymi. Właśnie z pod dachu w płomieniach, z izdebki na facyatce, w której mieszkała biedna wyrobnica, wynosiłem w jednem ręku skrzynkę z jej całem bogactwem, a w drugiem skrzeczącego bachora, tulącego się do mojej piersi, i tak obciążony schodziłem po uginającej się podemną drabinie — gdy spojrzę... aż tu w dole, w ulicy, stoi dziewczę, istne malowanie, z oczyma błyszczącemi i ramionami wyciągniętemi w górę, jakby chciała mnie śpieszyć na ratunek!... Wtedy nie wiedziałem jeszcze ani kto jest, ani jak się nazywa, a już uczułem nagle, że ona dla mnie nie taka, jak wszystkie, i ja dla niej inny, niż wszyscy ludzie na świecie.
Kulesza. Jakto?