Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/119

Ta strona została skorygowana.

Jerzy mój!... Nie mój on już, nie mój, nie mój!... Odebrali mnie go, przepaść bez dna między nami wykopali. A on taki piękny, taki rozumny, taki śmiały, taki miły i dobry! och! (Po chwili). Trzeba myśli o nim precz od siebie odegnać! (Robi znak krzyża świętego na czole, piersi — i zaczyna się modlić). „Zdrowaś Marya! łaskiś pełna, pan z Tobą...“ (Urywa i patrzy znowu przed siebie, jakby kogoś widziała). Żebyś ty wiedział, Jerzy, jaka ja biedna! Ani mnie u kogo poradzić się, ani kogo o ratunek poprosić... Jeden Gabryś taki, że mogę przed nim o swoim smutku gadać, ale cóż on pomoże, kiedy — głupi! (Po chwili). A jakby na złość Anulka nie przyjeżdża! Oj! kiedy ona przyjedzie! kiedy ona przyjedzie!... żeby choć godzinkę wcześniej zanim tamci nadjadą! (Po chwili — powstaje). Żeby tak można polecieć! żeby do niego, jak gołąb, polecieć! Ach! jakbym leciała! leciała! (Wznosi oczy w górę). Boże! Boże! przemień Ty mnie w wolnego ptaka, abym więzów ani złych ludzi nie znała, i mogła lecieć do niego, lecieć!

Gabryel. (Wchodzi z dwoma doniczkami mirtu i jedną heliotropu. Stawia je na komodzie, w głębi). Czy Salusia jaki interes ma do mnie?
Salomea. Ej, nie!... tylko chciałam Gabrysia uwidzieć, bo mi nieraz wśród ludzi — choć się śmieję i niby bawię — bardzo smutno; a kiedy jestem sama, to jeszcze smutniej. — Co to Gabryś w rękach trzymał, jak tu wchodził?
Gabryel. Dwa mirty i heliotropu wazonik.