Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/13

Ta strona została skorygowana.
Kulesza. Szkoda! bo z ambicyą, jaka ci piersi rozsadza, byłbyś doszedł wysoko.
Jerzy. Udałem się do rodziców, prostych chłopów, bezrolnych, bezdomnych, ale — wierzaj mi pan — bardzo poczciwych ludzi.
Kulesza. Wiem, wiem...
Jerzy. Pradziad mój i dziad byli leśnikami u księcia; ojciec od lat trzydziestu służy także za leśnika w Wasilkowicach, o kilkanaście mil od zamku odległych. Z pensyi, co brał, i z ordynaryi, dużą część chleba od ust sobie odbierając, trzymał naprzód do mnie nauczyciela, potem do szkół, do miasta wysłał, ostatni grosz mi oddawał. Skądże tu było uzbierać na kupienie choćby paru zagonów ziemi i wystawienie własnej chaty. To też dotąd biedny, ale u jaśnie oświeconego dziedzica ma wielkie uważanie.
Kulesza. Wiem, wiem...
Jerzy. Uczyłem się dobrze, chociaż późno naukę rozpocząłem. Kończyłem ósmą klasę, a moi rówieśnicy byli już na drugim lub trzecim kursie na uniwersytecie...
Kulesza. I żałujesz teraz, żeś ich nie doganiał?...
Jerzy. Nie. Miłość z głowy ambicyę wybiła.
Kulesza. Czy w istocie?
Jerzy (z pewnem wahaniem). Tak mi się przynajmniej zdaje.
Kulesza. No! (po chwili). Więc mówiłeś, że wybrałeś się do ojca?
Jerzy. Tak. Skoro przyjechałem, powiadam do rodzica, obejmując starego za kolana: „Już mam dosyć nauki“... Potem mówię tak a tak o Salusi, że w niej