Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/23

Ta strona została skorygowana.
Dziś po śniadaniu, nawet mnie w rękę nie pocałował... Ha! cóż głupiam i koniec!... Na co o nim myślę... (Nucąc naprzód smutnie, potem coraz weselej). Kiedy on zaręczony, zaręczony, zaręczony...
Karolka (skrada się po cichu, zbliża się do Aurelii na palcach, z tyłu, i rękami oczy jej zasłania). A kuku!... a kto to?
Aurelia (usuwa ręce Karolki, potem obraca się, bierze ją wpół i przyciąga do siebie).. Chodź! Chodź! kukułeczko... nie sztuka cię poznać.
Karolka. Ale od razu nie poznałaś... Powiedz, nie poznałaś?
Aurelia. Jeszcze by też!... A jakie to zgrzane, jakie gorące... Gdzieżeś to latała?
Karolka (śmieje się).. Schowałam się do sadu przed Antkiem i Pietrkiem. Zaszyłam się w najgęstsze krzaki malin i agrestu... Ot! patrz, pokłółam sobie ręce... A oni mnie zwietrzyli i jak psy na czterech łapach podłażą, podłażą, podłażą... Ja widzę, że mnie złapią, chlust przez płot na drogę...
Aurelia. Od strony rzeki?
Karolka. A tak!
Aurelia. Ach! ty niegodziwa, nieposłuszna! Tyle razy mówiłam, a tatko i mama ostrzegali, żebyś tamtędy nie latała. Tam droga wąska, prawie ścieżka... i spadzistość wielka i glina prądem podmulona, byle noga się usunęła, można wpaść do wody... w sam wir, w okropną głębię...
Karolka (śmieje się). Kto ma wisieć, nie utonie. Ledwie wyskoczyłam, patrzę, a tu idzie jakiś człowiek z torbą, na kiju opierający się. Przystanął i pyta mnie: czy