Strona:Zygmunt Sarnecki - Harde dusze.djvu/55

Ta strona została skorygowana.

Zaniewskiej, Pan Jaśmont — którego miło mi w domu brata powitać — drużbował, a ze mną wcale jeszcze pod ten czas niedorosłą krakowiaka tańczył. (Dyga dwa razy).

Jaśmont. Jeszcze da Bóg i na pani weselu — choć już żonaty i podstarzały — tańczyć będę. (Salusia dyga i odchodzi w głąb. Naprzód zapala świece na komodzie, potem siada po lewej stronie pod oknem na krześle; zamyśla się i chowa twarz w dłonie. Ile razy je odsłoni widać, że toczy z sobą walkę wewnętrzną).
Konstanty (siedzi na krześle przy kanapie). A cóż czy pan Kazimierz kontent z owej pary koni, kupionej u ojca miłego nam kawalera?
Jaśmont. Oho! byle czego ja nie kupię... więc... (Rozmawiają dalej po cichu).
Pancewicz (na boku do Zaniewskiego, patrząc na Władysława), Panie dobrodzieju, młodzieniaszek taki, że żal się Boże!
Zaniewski. Smarkaty jeszcze, ale tem łatwiej Salusia i kozła i barana zrobić z niego zdoła!
Pancewicz. Ze wszystkich kawalerów, jacy tylko są w powiecie, najbogatszy.
Emilia (do Michała). Żeby i bryliantowy cały był, jaby za niego nie poszła, taka to niedostała trawa.
Michał. E!... a gdyby wpierw... przedemną w swaty posunął, a worem zabrzęczał...
Emilia. Nie, nie... bogacz, to niech sobie bogacz... ja jednego Michała kocham. (Całują się).
Pancewicz. Jedynak, panie dobrodzieju, do wojska nie pójdzie, to i żenić się jemu pora...