<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kaczkowski
Tytuł Swaty na Rusi
Pochodzenie Ostatni z Nieczujów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.



Przybywszy do dworu i posiliwszy się cokolwiek, przecie ciekawy byłem, jaka to mogła być tak ważna sprawa, która tego człowieka przypędziła dziś do mnie, pomimo to, iż wiedział, żem jest już od lat kilku martwy i nieużyty dla nikogo i że mnie z tego powodu nawet malancholikiem ogłoszono po kraju. Owóż rzeknę do niego:
— Mój kochany Ołtarzowski! wierz mnie, że ci tak rad jestem, jak tylko w moim niniejszym stanie komukolwiek najukochańszemu być mogę; a lubo chłodnym mnie widzisz i nie wiele mówiącym, to nie licz proszę tego na karb mojego obojętnienia do ciebie, jedno bierz na rachunek téj ciężkiéj boleści, którą mnie Pan Bóg w nieprzebranéj dobroci swojéj nawidzić raczył. Ale przecie cię prosić muszę, abyś mi odpowiedział, albo: czemuś, kiedy już tutaj od czterech lat mieszkasz, ani razu dotąd mnie nie nawidził? albo, co ciebie dzisiaj przypędziło tu do mnie? — Na to on smutno:
— Żem cię dotychczas nie nawidził, rzecz bardzo prosta: zrazum cię nie najeżdżał, bom ja także miał nie mało spraw ważnych na karku i prawie bezustannie jeździłem to do Pińska, to nazad, — a potém, zarówno jak inni przyjaciele twoi wolałem poświęcić ukontentowanie widzenia ciebie, niż stawać ci przeszkodą w modlitwach i jeszcze pomnażać utrapienia twoje. Dla czegom zaś teraz przyjechał?... ot! tak... przyjechałem, bom sądził, żeś już odżył potrochę.
— Ej! nie prawdę ty mówisz, widzę ci to z oczu; wszakżeś mówił dopiero, że cię tu ważne przyprowadziły powody.
— To prawda — odpowie on, — ale, jako teraz widzę, mówić o nich, cale jest nie na czasie.
— Ale mów, proszę ciebie. Jeżeli o pomoc jaką idzie, to mów śmiało i bądź pewnym, że niema rzeczy, któréjbym tobie odmówił.
— Tedy powiem; oto mam taką sprawę, że mi potrzeba było, abyś był jechał ze mną w Ziemię Ruską.
Przykro mi się zrobiło, bo od lat dwóch przeszło nieruszałem się z domu i za największe nieszczęście miałem to sobie, choćby na chwilę tylko opuszczać miejsce najwyższego szczęścia i najogromniejszego nieszczęścia mojego, — jednak nie dając tego po sobie poznać, rzekłem zaraz:
— Wprawdzie by mnie to bardzo nie na rękę było, teraz ruszać się z domu, ale kiedy tego potrzeba, to z ochotą pojadę.
— Gdyby nie taka ważna sprawa, od któréj prawie cała moja przyszłość zależy, to pewniebym zmilczał...
— Mówże, proszę cię bardzo. Do kogóż to jechać?
— Cała rzecz tak się ma. Poczem usiadł i opowiadał jak następuje:
— Cztery lat temu z górą, jak zgromadziwszy całą gotowiznę po ojcu moim pozostałą, i podzieliwszy się nią ze siostrą moją, porzuciłem Pińszczyznę na zawsze, bo już mnie nic do niéj nie wiązało. Siostra moja wraz z mężem zamieszkała w powiecie Pilznieńskim; krewnych już żadnych nie miałem, a miejsce urodzenia mojego, z którego wywłaszczony zostałem, tylko śladami nieszczęść i żałobą już do mnie gadało. Przyjechawszy do siostry mojéj i pobawiwszy jeden miesiąc i drugi, począłem się oglądać za jaką dzierżawą, bo już o kupnie jakiego kawałka ziemi ani myśleć nie mogłem, tak się stałem ubogim. Jeżdżąc zatém, zajechałem i tutaj w ziemię Sanocką i oglądałem Buków, który mi narajono. Wioska mi się dość podobała, bo nie wielka, grunta wszystkie w kupie i ziemia dobra, a i sąsiedztwa mi się podobały, bo się między niemi nalazł nie jeden znajomy jeszcze z czasów konfederacyi. Wziąłem tedy i zamieszkałem. I byłbym sobie tam siedział jak u Pana Boga za drzwiami, może i do śmierci, albo choć przynajmniéj póty, póki się znowu gdzie co nie ruszy... gdyby nie przypadek, który mnie zniepokoił na wieki. Przyjechawszy raz do Sielnicy, do pana Józefa Dydyńskiego, tego który był niegdy Pisarzem Ziemskim, ba! i do pana Stanisława, bo oni tam razem mieszkają, zastałem tam pannę Ostrowskę, krewniaczkę jego. Jéj ojciec...
— Znam, znam... odezwałem się na to, — jéj ojciec miał niczego substancyę na Podolu, był Cześnikiem Bracławskim, a potém bił się za konfederacyi i sławne burdy wyrabiał pod panem Kossakowskim; przypisują mu nawet niejakie szalbierstwa, które, o ile mają prawdy w sobie, niewiem, ale to wiem, że mają słowo godnych ludzi za sobą.
— Otóż ten Ostrowski...
— Poczekajże; otóż ten Ostrowski całą prawie substancyę utracił, ale że miał pewne relacye z domem Młockich z Mazowsza, a nawet jakieś na ich majątku zapisy... bo trzeba ci wiedzieć, że to nie jest prawdziwy Ostrowski, tylko jakiś podszewka, Bóg wie zkąd, który za młodych lat uczepił się był JW. Młockiego, jeszcze ojca Kasztelana, i długi czas był z razu pokojowcem a późniéj dworzaninem u niego, a że był chłop sprytny i burdowaty a do tego wysłużny, więc jakoś mu się nie trudno było wkraść w łaskę pańską, z czego potém przyszedł do znacznéj fortuny, która, ile że podobno nie bardzo godziwie nabyta, nie tylko do trzeciego pokolenia nie dotrwała, ale nawet zaraz z rąk nabywcy rozeszła się na cztery wiatry... Otóż ten Ostrowski, mając do Młockich jakieś pretensye, czy nawet po prostu od nieboszczyka zapisy, udał się po konfederacyi do Kasztelana i dostał od niego czterdzieści tysięcy gotówką i wioskę Błonie na lat dziesięć w dzierżawę. Czy tak?
— Tak, co do joty, — odpowiedział Ołtarzowski, ale to nie prawdziwy Ostrowski, powiadasz?...
— Jak dwa a dwa cztery; powiadał mi to pan Błoński nieboszczyk, a na niego się pewniéj można spuścić, niż na Paprockiego, lubo nie jest drukowany.
— Nie prawdziwy? powtórzył Ołtarzowski i zamyślił się.
— No, ale opowiadajże daléj.
— Otóż poznawszy pannę, widzę panna młoda, dziwnie piękna, a taka rozumna jakby Senator jaki — podobała mi się. Więc ja do niéj; dzień jeden jako tako, drugi już mnie coś do niéj ciągnęło, a trzeciego, ba! niewiedziałem już nawet, żali mam głowę na karku.
— O tak — to tak — rzeknę ja na to, — oko w oko jak u mnie.
— Panna bawiła się tutaj z jaki miesiąc; to już przez ten czas w Bukowie sam Pan Bóg gospodarował, a ja jak na załodze w Sielnicy.
— Oko w oko jak u mnie.
— Nareszcie widzę, że nie z ukosa spogląda na mnie, więc postanowiłem wyjechać nakoniec przed nią z tém, co mnie tak już ciężyło jak kamień młyński na sercu. A ona mi na to: Wprawdzie jeszcze za mało się znamy, abyśmy mogli wiedziéć, czy się zdamy jedno dla drugiego, czy nie; ale wiedz Waszmość Pan o tem, że choćbyśmy i wcale się sobie podobali, to ja mam rodziców, którzy o moim losie rozstrzygać będą. — Nie było to źle, tedy ja do pana pisarza, jako do jéj wujaszka. «Trudna to sprawa Mospanie», odpowiedział mi pan Dydyński, — «ojciec górno patrzy ze swoją jedynaczką, z Panami żyje i podobno nic z tego nie będzie.» Smutno mnie się zrobiło, ale nie straciłem przeto nadziei. Za parę dni potém przyjechała jéj matka, aby ją zabrać ze sobą i zabawiła się tu z jaki tydzień. Poznałem ją bliżéj. Boże! cóż to za kobieta, ta matka! Spokojna, cicha, nabożna, — jak święta! Nieudając nic ani przybierając sobie, Pan Bóg mi poszczęścił, żem się jéj dosyć podobał, — i nie tylko podobał, — ale nawet tak dalece do niéj ośmielił, żem po wszelkiéj formie prosił o rękę panny. «Waszmość masz mało co,» — odrzekła mi matka, — «moja córka zapewnie nic mieć nie będzie, cóż jeść będziecie?» — Ej! przy pomocy Boskiéj, — odpowiem, — przy pracy i oszczędności mam nadzieję, żeby nam chleba nie brakło. — «Pięknie to bardzo,» — odpowiedziała znów matka, — «ale zawsze ja wątpię, ażeby z tego cokolwiek być mogło; wszystko od mojego męża zależy, a on zdaje mi się będzie temu przeciwny; jednak Błonie ztąd nie daleko... czas poda sposobność, a Pan Bóg w najwyższéj łasce swojéj tę sprawę rozstrzygnie».
— Więc pojechałeś do Błonia?
— Więc pojechałem do Błonia. Ale cóż tam zastałem? Ojciec pijak i burda, trzyma wprawdzie Błonie za darmo, ale i zimę i lato siedzi w Dzieduszycach i pije ze Starostą Bachtyńskim i jego gośćmi, grając z nimi w karty i dokazując. Żona i córka siedzą w Błoniu, i niepowiadam już, że ani sukien ani trzewików, ale często nawet mąki na chleb nie mają. Z owych czterdziestu tysięcy złotych, pan Pułkownik (bo tak tam wszyscy pana Ostrowskiego tytułują, ale on takim był Pułkownikiem, jak ja Chińskim Cesarzem,) dwadzieścia tysięcy puścił na cztery wiatry, a drugie dwadzieścia ulokował u Starosty Bachtyńskiego, od których prowizyę odjada i odpija na zamku swojego dłużnika, — a żona i córka w samotności, we łzach, w niedostatku. Cóż powiesz na to panie Marcinie, że ja rok w Błoniu bywając, ani razu się z nim nie zjechałem? — aż po roku, kiedy mnie raz zastał u siebie, a był pijany jak zwyczajnie, i powiedziano mu, że jestem Ołtarzowski, rzecze zaraz mnie w oczy: — «Powiedziano mnie, że Waść się starasz o moją córkę, otóż powiadam Waści, że nic z tego nie będzie! Nazywasz się Ołtarzowski i musisz być synkiem jakiego organisty, a ja za takiego familianta córki nie wydam. Kiedy chcesz tutaj jeździć, to jeźdź sobie na złamanie karku i pleć babom duby smalone, aby się nie nudziły, albo i módl się z nimi kiedyś Ołtarzowski, ale jak mnie kiedy na dobrą fantazyę trafisz, to cię omłócę jak kota w worze i nie za San, ale aż za Wisłę wyrzucę!» — Héj! słuchaj, żeby to nie był ojciec mojéj Anulki i mąż jéj świątobliwéj matki, których jedną chwilę spokoju połową mojego życia zarazbym zapłacił, byłbym ja jemu dał takiego organistę, żeby go pewnie na cmentarz wyprawił!... ale tak... zamilczałem i rzekłem z pokorą: Panie Boże! wiesz że nie z tchórzowstwa to czynię, że się daję plamić temu pijanicy, — nie policz-że mi tego w rachunek grzechów moich! — Bo i cóż było robić?...
Ołtarzowski umilknął na chwilę i ciężko westchnął, poczém daléj tak opowiadał:
— Po takiém przywitaniu, pan Pułkownik plunął i poszedł spać, a na drugi dzień rano jak wyjechał, tak znowu na miesiąc. A kobiety zostały znowu tylko przy swoich łzach i modlitwach.... Krótko mówiąc, ta historya już trwa trzy lata i ani na jotę się w niczém nie odmieniła. Niech to zostanie w sekrecie pomiędzy nami, ale kiedy ci się już tak spowiadam, to i to dodać muszę, co jest rzeczą dla mnie nie mało ważną, że widząc te kobiety prawie w nędzy, a mając jaki taki grosz gotowy w kalécie....
— Rozumiem, rozumiem....
— A to nie mała rzecz! trzy lata cały dwór Błoński stoi na moim worku, ja może jeszcze z rok jaki pociągnę, ale cóż daléj będzie? ja, jak tobie wiadomo, człek nie bogaty, całéj fortuny mojéj niebyło ni czterdziestu tysięcy! Więc gdybym te kobiety miał już u siebie, to by się jakoś przy pracy połatało jedno przy drugiém, ale tak?... ja w domu nie siedzę, bo mnie serce ciągnie do Błonia, tu mnie gospodarstwo upada, a tam go nie podnoszę; bo pana Pułkownika cały rok niema w domu, ale jak zboże stanie w kłosie, zaraz się jawi, żydów przywozi ze sobą i wszystko sprzedaje. A niechby mu się żona z czém odezwała, sąd Boży zarazby zrobił w Błoniu.... i tak niewiem, co się tam dzieje z żoną i córką za każdém jego przybyciem!
— I nie ma na to żadnéj rady? spytałem.
— Próbowałem wszystkiego, odpowiedział Ołtarzowski. W całéj okolicy jeden tylko Starosta Bachtyński ma niejaki wpływ na Pułkownika, ale do niego przystęp nie łatwy, bo raz, że prawie zawsze pijany, a powtóre, że u niego szlachcic partykularny, a chłop, a bydle, albo rzecz jaka, to wszystko jedno. Przecie raz trafiłem tak do niego, żem mógł z nim mówić swobodnie. Ale cóż z tego? wysłuchawszy mnie, rzecze: «Co się Waści przyśniło, starać się o córkę Pułkownika? to pańskie dziecko, skolligacone z najpierwszemi domami, a Waść szlachcic ot sobie, i to ledwie że szlachcic. Ja nie mogę pana Pułkownika do tego namawiać.» A kiedym mu przekładał, że takie życie ojca Anulki już ich do ostatniéj doprowadziło ruiny i że ich jeszcze wraz z ojcem w najokropniejszą nędzę zawiedzie, to mi odpowiedział: «A cóż Waści do tego? Pan Ostrowski hula sobie, bo mu się tak podoba, a co Panom wolno, od tego błaznom zasie. A kiedy jego żonie i córce źle jest na Błoniu, to niech do mnie przyjadą, mają do tego prawo, bo ich ojciec ma u mnie kapitał. Tedy będą miały i jeść co i pić i muzyka im grać będzie od wieczora do świtu, tak jak wszystkim.» Ale już żeby z głodu miały pomrzeć w Błoniu, tobym nigdy na to nie pozwolił, żeby tam jechały.... niech Bóg broni co się tam dzieje. Tymczasem rzeczy idą wciąż po staremu i to mnie już tak zmęczyło, żem już raz sobie pomyślał: Po co mnie zdrową głowę kłaść pod Ewanielię! porzucę wszystko, niech się tam dzieje wola Boża. Ale dalibóg nie mogę. Takie mam przywiązanie do Anulki i taką cześć dla jéj matki, że nie przeżyłbym téj chwili, w któréjby mi przyszło je żegnać na zawsze. A zresztą, — jak ich tam zostawić w téj nędzy, powiedz sam, jak ich tak pozostawić?
— To wszystko prawda, rzeknę ja na to, ale jeżeli ich tam nie można tak samym sobie zostawić, to i téj całéj sprawy, tak jak teraz jest, nadal zostawić nie można — bo niechno jeszcze tak ze trzy lata pociągniesz, to tylko taką w skutkach uczynisz odmianę, że zamiast co ich miało dwie wyjść z torbami dzisiaj, to za trzy lata troje was pójdzie z torbami.
— Otóż to jest najgorsza, że to koniec taki, jakbym go widział. Z tém wszystkiém jedną jeszcze miałem nadzieję, a to w Kasztelanie. Jest to Pan mądry, cnotliwy, mający poważanie u szlachty i niepodobna, ażeby jego słowa za nic były u Ostrowskiego; — nie mieszkał tutaj dotychczas i tylko czasami nadjeżdżał, a ja ani razu nie miałem szczęścia być wtedy w Błoniu, kiedy on był w Żarlinie, — ale teraz dowiedziałem się właśnie, że przyjechał i będzie tutaj zimował. Teraz pora jest rzecz rozstrzygnąć, tak albo owak, niech się dzieje wola Boża. A że w każdéj ważnéj sprawie człowiek sam jeden jakoś nie koniecznie pewny jest siebie, a ja do tego jeszcze żadnéj konfidencyi ani nawet znajomości nie mam u Kasztelana, więc naszéj staréj ufając przyjaźni i znając twoją przytomność i obrotność we wszelkiego gatunku imprezach....
— Ale z największą chęcią; — odpowiedziałem. — Możesz być pewnym, że ci nie odmówię mojéj pomocy; dałby tylko Bóg, żeby się na co przydała. Ja pana Kasztelana znam osobiście, bo podczas konfederacyi biegałem do niego z relacyą i brałem z jego rąk dla naszéj kassy pieniądze, ale to już dawno temu, wątpię nawet, ażeby mnie sobie przypomniał, — wszakże jakoś sobie w tém damy radę.
— Więc kiedy tak łaskaw na mnie jesteś, — rzeknie Ołtarzowski, — że mi nie odmawiasz swojéj pomocy, to chciéj-że zadecydować sam, jak i kiedy to mamy zrobić, bo muszę cię jeszcze raz na to uważnym zrobić, że pan Pułkownik jest burda i nie trudno tam będzie o jaką nieprzyjemną przeprawę, w któréj nie tylko oko albo ucho, ale i szyję dać by można w złym razie. — A ja na to:
— Ej! Panie bracie, nie z takimi ja miewał sprawy jak pan Ostrowski, a przecie jeszcze panu Bogu na chwałę mam i oczy, i uszy, i szyję nietkniętą.... nie taki to djabeł straszny! Wojna wielka i długa, a kiedy się na niéj zdarzy dostać raz i drugi po grzbiecie albo po udach, albo jaki znaczek oberwać po gębie, to już casus wielki, a cóż dopiero w izbie pomiędzy cztérma ścianami! a od czegoż to rozum i szabla przy boku?....
— Och! przy boku!.... rzeknie Ołtarzowski z westchnieniem, — kiedy będzie w woziku to i to dobrze, — takie to czasy dziś przyszły.
— Ej! jeździłem ja z szablą wszędzie i teraz z nią jeździć będę. A czy to ja następuję na kogo, czy rozbijam po drogach? a jak na mnie kto napadnie, to jakże, gołą ręką będę się bronił?.... co?
— I ja tak zresztą myślę, panie bracie, ale to potém o tem, a teraz uspokój mnie już do reszty i rzeknij, jak sobie poczniemy w téj sprawie.
— Ja myślę tak. Jeżeli mam z tobą jechać, to muszę przybrać przecie na siebie jakiś charakter, a kiedy mam co czynić, tedy od początku zaczynać, rzecz prowadzić porządnie i prowadzić do końca.
— Tak, tak, panie bracie.
— Więc pojadę z tobą, jako twój przyjaciel i swat. I pojedziemy najpierwéj do Błonia i oświadczymy się pani matce i pannie, i będziemy prosić o rękę; — one nas odeślą do ojca, my jego poszukamy, a kiedy go dopadniemy, będziemy prosić jego po wszelkiéj formie. Dopiéro obaczywszy co on odpowie, będziemy wiedzieć co daléj robić, a zresztą zdamy się na Pana Boga. Owóż cały nasz plan. — Smutno mnie, smutno trochę porzucać dom i grobek mój, ale już inaczéj nie może być, może to zresztą i dobrze, bo się trochę odżyję.
— Jeżeli nas nie pozabijają, to pewnie odżyjemy, bo choćby i nie wiedzieć jak szczęśliwie nam szło, to bez obrotów się tam nie obejdzie.
— No! to daremna rzecz! już to podobno wszędzie nasz taki los, nie obracają nas tu, to tam, a nie tam, to gdzieindziéj. Wszystko to jedno, panie bracie, wszędzie obroty.
— A kiedyż jechać?
— Mnie wszystko jedno, ale myślę tak, że najlepiéj-by aż po żniwach, — mnie tam bardzo o żniwa nie idzie, bo u mnie Pan Bóg sieje, Pan Bóg i zbiera, a Podstarości z dyspozytorem podobno kradną, — ale niech ich tam djabli.... ja już ani pieniędzy, ani zboża nie potrzebuję. Żony nie ma, dzieciątek nie ma, dla kogoż to będę chował?
— Prawdę masz, panie Marcinie, — odpowie Ołtarzowski, — że kiedy się nie wie na co i dla kogo, to się i nie rado pracuje, ale zawsze to szkoda tego, bo jużci i na Dom Boży lepiéj by oddać, niż mają rozkraść złodzieje.
— Dałem ja już na Dom Boży nie mało, dam i jeszcze, a zresztą mam siostrę w Sandomirskiém, która ma dzieci, to sobie to kiedyś zabierze, ale i jéj nie bardzo pilno, bo ma dość z łaski Boga.
Więc tak rozmawiając jeszcze do późna wieczorem, ułożyliśmy sobie tak: ażeby on na Ś. Michał przyjechał do mnie, więc się wybierzemy i pojedziemy, — tymczasem zaś na drugi dzień zabrał się i odjechał, zostawiając mnie nazad w żalu moim i w aspekcie podróży w Ziemię Ruską, pomiędzy jakieś Pułkowniki i pijaki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kaczkowski.