Swaty na Rusi (Kaczkowski)/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Swaty na Rusi |
Pochodzenie | Ostatni z Nieczujów |
Wydawca | B. M. Wolff |
Data wyd. | 1853 |
Druk | Drukarnia Gazety Codziennej |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wyjechawszy z Dieduszyc, skorom tylko z oczów stracił dwór i wieś i w uszach mi przestały brzęczeć ludzkie krzyki, pomięszane z chrypliwą muzyką i wystrzałami moździerzów, zaraz po staremu uczyniłem ze sobą rachunek sumienia. I nie małe sobie musiałem czynić wyrzuty, bo nie mało złego dostrzegłem w moich uczynkach. Więc zaraz jedno, jako to mi pilno było po nabożeństwie na lusztyk... jakże to słaba jest ludzka natura! Ledwie co wymówiłem Amen ostatniego mego w Kochawinie pacierza, już też co prędzéj kazałem zaprzęgać, aby do Starosty pośpieszyć. A w Dzieduszycach przez ośm dni bawiąc, czy choć raz przypomniałem sobie moją świeżo co odprawioną spowiedź? czy choć raz pomyślałem nad tém, jak też moje modły przyjęte zostały u Pana Boga? czy choć raz powróciłem myślą do grobu mojéj Zosi nieboszczki i do mojéj żałoby? O Boże! jakże swawolny i lekki jest duch mój i w jakiém poddaństwie trzyma go ta nędzna skorupa, którą nazywamy ciałem i która tak często dla nas jest wszystkiem na téj ziemi, a w rzeczy tylko jest kałem błotnistym, prochem, i tak znikomym pyłkiem, że ani jednego wspomnienia nie jest i nie będzie godzien, w obec téj wielkiéj przyszłości, do któréj powołani jesteśmy i która nas czeka tam gdzieś za grobami!...
Tak myśląc, zaraz przypomniałem sobie owego pielgrzyma, któregom zdybał był w Kochawinie. Prosty człowiek i ani na głębokich ćwiczony naukach, ani wymyślnemi praktykami wykształcony, — a jakżeż on wyżéj jest duchem swoim od nas mądrych i sprytnych i oczytanych! Jakżeż on umiał w tém życiu odsunąć od siebie to wszystko, co jest ziemskie, co człowiecze, co doczasowe i tylko pozorami błyszczące! Księga któréj treść jest z Boga, stała się całą jego nauką, a wędrówka od miejsca, w których Pan Bóg się ludziom objawił, całém jego zajęciem, całém myśleniem i całą treścią jego żywota. A jam był tak zły i słaby, i takem się dał porwać wirowi tego świata, żem nawet i o tym pielgrzymie zapomniał, i wyjeżdżając anim się nawet za nim poglądnął, aby się z nim pożegnać i choć jedno westchnienie posłać przez niego do tych świątyń cudownych, do których ani myślą dolecić nie jestem w stanie.
Po tych myślach przeszedłem znów na Starostę i przypomniałem sobie jeszcze raz wszystko, co tam widziałem a z czego zbudować się mogłem, jakoż i pan Pułkownik przypomniał się mojéj pamięci. Cóż się z nim dzieje? pozostał-że on przy dawnéj swéj złości i dawnych niecnotach? Poprawił-li się i pokutuje gdzie dzisiaj za swoje winy? Co się dzieje z Anulką, nieszczęśliwą ofiarą jego ślepoty i złości? co z jéj matką, ową najcierpliwszą ze wszystkich męczennic nowego wieku?... Kilka razy mi te pytania na myśl przychodziły podczas mojéj w Dzieduszycach bytności, kilka razy zachodziłem zdaleka Starostę o Pułkownika, ale widząc, że niedyskretnie jest przypominać komuś rzeczy, które mu nie są miłe i niemi być nie mogą, nie nacierałem, — niczego się też nie dowiedziałem. Odjadęż tak, nie dowiedziawszy się drugiéj połowy historyi? Nie! — Héj! skręć na lewo i wieź mię do Błonia!
Konie moje były wyspoczywane i dobrym owsem u Starosty karmione, bo ziemia Stryjska błogosławioną jest i rzadko roku, w którymby nikłe ziarno wydała, — więc jak wypuści mój woźnica, to tylko jak strzała przelecieliśmy przez Stryj, a jeszcze słońce było wysoko, kiedyśmy zajechali przed znajomy mi dworek w Błoniu. Wielki ruch tam zastałem w dziedzińcu, zwożono siana i konicze pięknie zebrane i w brogi składano, naprawiano stodoły, okrzesywano belki i krokwie na nowe dachy, zwożono glinę, kamienie, gaszono wapno, — zgoła pracowite tam gospodarstwo. Ale we dworze zdawało się pusto, tylko Podstarości jakiś w dreliszkowym żupanie i z kańczugiem w ręku stał przy robotnikach i pokręcając sumiastych wąsów, rączo naganiał do pracy. Wyskoczyłem z wozika i przybliżywszy się do niego, witam:
— Niech będzie pochwalony!
— Na wieki wieków, — odpowiedział uchyliwszy kapelusza.
— Czy jest Pan Pułkownik?
— Nie Panie, Pan Pułkownik tu już nie mieszka.
— A gdzież się podział? — zapytam.
— Rok temu, jak mu expirowała dzierżawa Błonia i osiadł był na bruku w Stryju, ale czy do dziś dnia tam jeszcze jest, nie umiem służyć.
— A żona? a córka?
— Wszystko to z nim się wyniosło, ale widzi mi się, że żona przed kilkoma miesiącami umarła. Panie świeć jéj duszy, była to dobra kobieta.
— A jakżeż Pan Pułkownik jest w interesach?
— W interesach?.... niewiem czy jakie ma nawet. Panie, to człek ladaco, pijanica i oczajdusza, wszystko potracił do grosza; w Stryju tém tylko żyli, co im kto dał z łaski, albo co córka zarobiła szyjąc bieliznę i białogłowskie suknie. A powiadają, że miał kiedyś pańską fortunę!
— Hm! przecież przed dwoma laty miał jeszcze u Starosty dwadzieścia tysięcy.
— Niewiem ja pewnie, ale snać nic nie miał, bo co kto miał u Starosty, to mu z tego ani jeden szeląg nie przepadł.
— I jakżeż? zostawili go ci panowie tak w nędzy i ani nawet od głodu nie ochronili?
— Już ja panie tego niewiem tak doskonale, ale podobno coś się tam pokazało na niego przed Panem Starostą, że go potém ani na oczy widzieć nie chciał.
— No! to się dorobił pięknego końca! — mruknąłem przed siebie.
— Czy Waszmość Pan jesteś jaki krewny Pana Pułkownika, albo może powinowaty? — zapytał ekonom.
— Nie, ja tylko tak.... znajomy. Szczęść Boże przy pracy. Héj! nawracaj do Stryja.
Kiedym powrócił, już zmrok zapadał. Kazałem zajechać w gospodę i otworzyć sobie jaką kwaterę, ale daremnie. Zkądby tam w Stryju taka gospoda, żeby w niéj jaka kwatera? Ot! karczmisko jakieś murowane, w któréj gmach miejsca dla koni i wozów, ale tylko dwa apartamenta mieszkalne. Więc po jednéj stronie żyd mieszkał, który za drogie pieniądze sprzedawał jak powiadano doskonałą tabakę, po drugiéj zaś jedna wielka izba szynkowna, a za nią alkierzyk, w którym mieszkał chrześcianin gospodarz. Więc ledwie po długich targach i ceregielach, dokazałem tego, że mnie przyjął do swego alkierza, dysponując się sam ze żoną i dziećmi przespać tę noc w szynkowni.
— A gdzież tu panowie nocują, kiedy zajadą do miasta? spytałem.
— Panowie zwyczajnie stawają u mieszczan, bo prawie każdy ma swego, któremu za to rocznie płaci.
— To dobrze dla nich, — odpowiedziałem, — ale nie dla tych, którzy raz albo dwa razy w życiu do téj stolicy zajadą.
Wszedłem do szynkowni; izba była duża, w około stoły, w rogu na podwyższeniu o kilku wschodach, wielki szynkwas za jeszcze większémi sztachetami. Przy jednym stole siedziało pojedynkiem kilku jakichś podróżnych pospolitego gatunku, milczeli i jedli, — ale przy drugim dość było gwarno, i widać tam było przy samym stole najpierwéj trzech mieszczan w długich, obdartych kapotach i w zasmarowanych czapkach na bakier zwieszonych, miód z wielkich szklenic popijających, koło nich szewc w koszuli tylko i kamzelce, ale z fartuchem zawieszonym przed siebie, w kaszkieciku na bakier, i trzymając jakieś narzędzia szewskie w ręku, machał tą ręką i cóś żwawo rozprawiał. Daléj na ławie siedziało dwóch dziadów pokaszlujących, i kościelny w granatowéj opończy z białym krzyżem na piersi, — po drugiéj stronie stołu znowu ze dwóch jakichcić obdartusów. Podczas kiedy tamtą izbę dla nas wymiatano i rzeczy moje znoszono, usiadłem w szynkowni i rozkazawszy sobie dać miodu, począłem myśleć, ale rozmowa przy tamtym stole była tak głośną, że musiałem jéj słuchać i owo co zasłyszałem:
— A ja jemu nie raz mówiłem, żeby się nie wdawał z Garwołem; Garwoł Panie chłop duży, gdzie wytnie tam mucha nie siędzie; — rzekł jeden.
— Ba! albo to jemu pierwszy raz kogo zgładzić ze świata?.... odpowie drugi.
— Ej! co tam panie! — krzyknie szewc wesoło, — Garwoł nie Garwoł.... panie Bartłomieju, daj mi waść gorzałki, bo mi dalibóg tak pilno do domu, że ledwie stoję; na jutro na świt mam skończyć Panie, dwie pary butów dla dwóch oficerów: jedno podszycie, a drugie podzelowanie.... a dalibóg Panie, jakbym im nie skończył, to by boso poszli na musztrę bo nie mają tylko po jednéj. Panie Bartłomieju, dajże waść wódki....
— Daję, daję. — Wypiwszy, szewc daléj ciągnął:
— Ej! co tam Panie, Garwoł nie Garwoł... kiedybym ja wyciął Garwoła raz, to by go wszyscy djabli wzięli. Panie Bartłomieju, dajno waść jeszcze kieliszek, bo to już na całą noc.
— Et! gadasz także, — odezwie się jeden od stoła, — co taka mucha na Garwoła! ot tamten jaki chłop był a jeno raz dostał, i po nim.
— Ej! bo to już mu podobno i nie wiele brakowało; ostatniemi czasy za dużo nalewał....
— Oczewiście! — rzeknie mieszczanin, — pańska dziecina....
— Panie Bartłomieju! dawajże wasze! — wołał szewc.
— Pańska dziecina, na łakociach się to chowało przez całe życie, potém głód, nędza ostatniémi czasy....
— Co mi za pańska dziecina! — zawołał szewc wypiwszy, — ja taka sama dziecina jako i on był.... panie Bartłomieju!
— Prawdę mówi pan Majster, — rzeknie dziadek kaszlając, — nie bardzo to pańska dziecina, boć to szewskie dziecko było z Warszawy; ja pamiętam jego rodziców, mieli domek przy Wolskich rogatkach.
Coś mi to wyglądało ciekawie, więc przysłuchiwałem się pilniéj, ale kiedy to szewc już tańcując zawoła:
— Ej co tam panie, pańska dziecina! co mi za pańska, Ostrowski! ja większego domu potomek, bo przecie cały świat to wie, że ja syn Kaniowskiego Starosty! Dalibóg, że ja syn Starosty! Ej! co tam panie! panie Bartłomieju.... — to już i nie słuchałem daléj, tylko zerwawszy się z stołka obejrzałem się za gospodarzem; a kiedy tego nie było w téj chwili w izbie, przystąpiłem do owego dziadka i rzekłem do niego:
— Proszę was do mnie na słówko dziaduniu.
I zaprowadziwszy go do alkierza, posadziłem na ławie i pytam:
— A o kim to rozmawiacie?
— Ot tak sobie gadamy o tym to Ostrowskim, cośmy go dziś pochowali.
— Jakto? to umarł p. Ostrowski?
— Nie tak umarł, jak Garwoł go zabił.
— Jakto Garwoł go zabił? opowiedzcie no mi wszystko, jakto było z początku.
— Dla czego nie, opowiem Jegomości. Pan Ostrowski z Błonia sprowadził się tu z całą familią i nająwszy sobie domek mały na przedmieściu, mieszkał tam, i niby to się miał do gospodarstwa zabierać, bo tam i grunta były przy tym domku. Ale już to widać stary niestatek nie dał mu i na starość spokoju. Miał jeszcze grosz jaki taki, który odebrał gdzieś tam z prowizyi, więc z razu nim szumiał. Dom urządził, kucharza najął, jadł, pił, kogo jeno zdybał na ulicy, het! zapraszał do siebie i raczył. Jak się upił, burdy wyrabiał po ulicy, bijał się z żołnierzami, a kiedy z guzami powrócił do domu, to het! to odbijał na żonie, a i córce się czasem co dostało. O! znałem ja panie obydwie te kobiety, bardzo to dobre panie; codzień bywało klęczą w kościele i po dwie i po trzy godzin się modlą, a często i po objedzie, chociaż nieszporów nie ma, przychodziły bywało tak na cichą modlitwę. Ale takie życie nie długo trwało, — ostatni grosz się niebawem wyszeptał i przyszła bieda Panie, jak to zwyczajnie u ludzi. Pan Ostrowski nie miał za co przyjmować gości, bo nie długo i sam nie miał co dać na kuchnię, taj się począł to zastawiać, to wyprzedawać. Szlachta jakoś wzięła się odsuwać od niego ot! jak od biednego, bo on zaczął chodzić po szynkach i z mieszczanami napijał, — i nieraz się to nieborakowi trafiło, że kiedy na jutrznią dzwonią, to on dopiéro ze szynku się wlecze do domu, a już taki był biedny, że i kontusz na nim był połatany i pas tylko co się szarzał po trochę, a bóty ziewały. Ale to już podobno tak go pan Bóg pokarał, bo przy końcu grosz go się ani na chwilę nie trzymał; kiedy bywało jaki grat znajdzie w domu i sprzeda, albo żona z córką co zarobiwszy, źle schowają a on wynajdzie, to i zaraz jest w szynku, a wtedy kto tylko wejdzie, to jego gość. Wszystkich częstuje, siłuje i płaci. Nędza była wielka w domu i głód prawie zawsze, więc żona jego do takiéj biedy nie przyzwyczajona, na zimę jakoś zaczęła słabnąć, słabnąć, taj w zapusty umarła. Pochowaliśmy ją, a on po pogrzebie, jak wziął pić, bo się to jacyś państwo na ten pogrzeb złożyli, to pił ze trzy doby a potém go znaleziono aż het daleko za miastem leżącego we fossie. Powiadali ludzie, że go nieczysty tam był przerzucił, nie za karę, tylko z niecierpliwości, że niemógł duszy z niego wypędzić, która mu już dawno była zapisana. Otóż tak trwało aż do teraz. Dopiéro przedwczoraj upiwszy się z Garwołem....
— A któż jest ten Garwoł?
— Garwoł, to kowal Panie tutejszy, wielki pijak i burda. Otóż jak się obadwa porwali za barki, to Garwoł nim we drzwi uderzył, drzwi wyleciały, a oni obadwa na wschody upadli aż do sieni. I Garwołowi nic, a on jeszcze pożył może z godzinę i umarł. I tak to było. A ja jemu mówiłem nie raz, bo ja jego znałem panie jeszcze z Warszawy, jego ojciec był tam szewcem i miał domek koło Wolskich rogatek i nie nazywał się Ostrowski, jeno Ostrowiec, aż on się tak przezwał, kiedy się niechciał rzemiosła uczyć i w świat poszedł za szczęściem, — otóż ja jemu mówiłem nie raz: kiedy Jegomości Pan Bóg dał szczęście, żeś się na panka wydrapał, czego poniewierasz tak swoje państwo? czemu nie pójdziesz gdzie w służbę, albo co?... aleć to podobno nie od Pana Boga było to szczęście, jeno od djabła samego, bo kiedy umarł, to go tak rozsadziło, a tak zczerniał, że aż strach było patrzeć na niego.
— A proszęż was, a cóż się z jego córką dzieje?
— Niewiem ja tego Jegomość, — ale cóżby się działo? cóż jéj za bieda teraz? czy to nie wielki dla niéj świat? panienka to mądra i pracowita, jakoś ona sobie da radę, a zresztą Pan Bóg nie opuści sieroty.
Podziękowałem dziadkowi za tę relacyę i opatrzywszy go jałmużną, odesłałem. Węgrzynkowi zaś kazałem pijaków powypędzać z szynkowni, co nie mało narobiło hałasu, bo szewc się całą siłą sprzeciwiał i jeszcze chciał pić, tak to łotrowi była pilna dla oficerów robota; ale jednak nic ta mieszczańska opozycya nie pomogła, bo kiedy słowa nie skutkowały, to kij poskutkował, który zwyczajnie najlepszém bywa w ostatecznych razach lekarstwem, — i ułożyłem się spać. Ale przez całą noc ani oka zmrużyć nie mogłem, tak mnie przeraziła ta o Ostrowskim historya i tak się sumiennie namyślałem nad tém, co mi teraz w téj sprawie uczynić wypada. Nad ranem dopiéro ciężki sen zwarł mi powieki.