<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Kaczkowski
Tytuł Swaty na Rusi
Pochodzenie Ostatni z Nieczujów
Wydawca B. M. Wolff
Data wyd. 1853
Druk Drukarnia Gazety Codziennej
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.



Skorośmy powrócili do Bóbrki i Ołtarzowski, trochę oswojony z swoim nieszczęściem, zaczął już przebąkiwać po słowie, rzeknę ja do niego:
— No, kochany Panie Janie, uczyniliśmy wszystko, co w naszéj mocy było i z żadnego względu nie mamy sobie nic do zarzucenia, — jeżeli tedy sprawa nie poszła po naszych chęciach, to już wyraźnie woli Bożéj nie było!
— Och prawda! — odpowie on, — wszystko było, ale woli Bożéj nie było!
Mając prawdę powiedzieć, to ja nie bardzo byłem z tego nie kontent, że za tą sprawą woli Bożéj nie było, bo lubo Anulka była dzieweczka rozumna i panna bardzo piękna, i mogła z niéj być niepospolita żona, to jednak nie uważałem ją być stosowną partyą dla przyzwoitego szlachcica, w skutek czego rzekłem znowu do Pana Jana:
— Nie masz się tedy co sprzeciwiać téj woli Bożéj, — kto wie, ile ci Ojciec ten dobrotliwy późniejszych, a może i większych jeszcze zgryzot oszczędził, naséłając na ciebie termin niniejszy! Gdzie ojciec taki, tam ani tobie przez myśl nie przejdzie, co by się jeszcze kiedy stać było mogło... Pomódl się tedy, pożałuj jeszcze trochę, kiedy to ulgę przynosi twojemu sercu, i zaraz siadaj gospodarować, bo to jest na teraz fundament. Jesteś zrujnowany po trochę, wyszeptałeś się z grosza, więc starajże się to pracą naprawić, a kiedy by ci co do gospodarstwa potrzeba było, to u mnie jest przeszło dwa kroć sto tysięcy gotówki, bierz wiele ci trzeba — Na to on:
— Dziękuję ci bardzo, mój kochany Marcinie, bo widzę, żeś jest poczciwy człowiek jakich już coraz mniéj na świecie i prawdziwy przyjaciel mój... ale ja bym przecie ci rad jeszcze rzecz jedną powiedzieć.
— Mów-że, proszę ciebie, a tak otwarcie jakby przed własnym ojcem.
— Widzę ja w prawdzie, że się wszystko złe na mnie sprzysięgło i że już nawet i najlepsze środki, jakich ku mojemu celowi używam, tylko się jeszcze na moją szkodę obracają i na tém większe zmartwienie.... ale przecie ja jeszcze nie tracę nadziei. Pomimo tak ciężkich ciosów, jakie mnie świeżo dotknęły, jeszczem całkiem nie upadł i jeszcze będę tentował! Albo zginę, albo Anulkę dostanę, bo bez niéj nie ma już dla mnie życia na tym świecie.
— To wszystko dobrze, — odpowiedziałem, — ale cóż poczniesz teraz?
— Co pocznę? pojadę do Sielnicy do Pana Pisarza i opowiem mu wszystko. Przecie jest krewny pani Ostrowskiéj, a kat by albo sam djabeł był, gdyby w tak krytycznym terminie jéj nic nie pomógł. Ta to Ostrowski, kiedy się obaczy, to tam pozabija te biedne kobiety! Więc kiedy będę miał pana Pisarza po sobie, a już innéj rady na to nie będzie, to gdybym miał aż szlachtę sąsiednią zebrać i na Błonie uderzyć, to uderzę, a Anulkę wydrę z gardła temu pijakowi. Ot! jedź ze mną, panie bracie.
Wiedziałem już z własnego doświadczenia co to jest miłość i jako pali a prze człowieka, kiedy się raz w jego sercu zagnieździ, więc rzekłem:
— Dobrze! dałem już jeden krok, dam jeszcze i drugi — dla kompanii, pojadę.
I pojechaliśmy.
Wieś Sielnica leży nad samym Sanem, ale aż za Dynowem w okolicach Bachórza, Bachórca i owego to Dubiecka, w którém się niegdy urodził sławny po wszystkie wieki poeta, Książe Biskup Warmiński. Dwór w Sielnicy był drewniany i wielki, ale stary już i dużo przygarbiony do ziemi; pokoje w nim były duże ale niskie i po staroświecku malowaném płótnem obite, sprzętów w nich było wiele, ale lubo znać było na nich i dawniejszą wykwintności cenność, dzisiaj jednak więcéj uderzały wiekiem swym i zużyciem, niżeli pięknością. I wszystko to tak stało nietknięte i pomimo potrzeby nie naprawiane, — pan Pisarz ani jednego gwoździa nie chciał ruszać w całym tym dworze: bo raz, nie było to jego dziedzictwo, tylko jego brata starszego, Stanisława, dla którego słabości on porzucił wsie swoje, Witryłów i Krzemienne, aby razem z nim mieszkać, a powtóre, brat ten od lat kilku zapadł był obłożnie na uporczywą podagrę i żadnego huku ani stuku znieść-by nie mógł na chwilę. Po obudwu stronach dworu, obróconego plecyma do doliny Sanockiéj i samejże rzeki, stały wielkie i porządne zabudowania gospodarskie, pomiędzy któremi a przed samym dworem, rozcielał się gładki zielony dziedziniec; w środku dziedzińca stało całe koło, uformowane z kilkunastu lip starych, pomiędzy niemi umieszczony był ogromny stół kamienny z płyt kilku złożony i do okoła ławami obstawiony; — przed stajniami na lewo było widać podługowatą i czarną gnojówką napełnioną kałużę, a przed samemi oczyma wprost rozciągała się wieś cała ze swojemi sadami, nad któremi na pogórku pomiędzy drzewami podnosił się drewniany, ubożuchny Kościołek; — i owoż cały widok Sielnicy.
Kiedyśmy zajechali pomiędzy ganek a lipy, zaraz P. Pisarz wyszedł do nas ze dworu i z wielką uprzejmością przywitał.
— Dajże wam Panie Boże zdrowie, — rzecze on, — żeście tu przyjechali. Dopieroż to się Pan Stanisław ucieszy kiedy was obaczy, bo my się tu tak nudzimy jakby zaklęci.
Radzi z takiego przyjęcia, wchodzimy zaraz do pokojów, ale Pan Pisarz powiada:
— Nie, tutaj was nie zostawię, musicie pójść zaraz do mego brata, bo on się ma teraz cokolwiek lepiéj, i bardzo łaknie gawędy.
— Kiedy tak, to i owszem.
Pan Pisarz nie miał jeszcze więcéj jak lat pięćdziesiąt i był czerstwy jak młodzian, ale Pan Stanisław miał już około siedemdziesięciu i miał głowę łysą jak dynia, około któréj brzegami, jakby wianek cieniutki, wiło się trochę białych jak mleko włosów. Siedział on w wielkiém poręczowém krześle, w jakiś haładzajowy żupan zawinięty i podczas kiedy jedną ręką ustawicznie poprawiał sobie haftowaną furażerkę, na bakier nasadzoną na głowie, drugą trzymał długi cybuch z bursztynem i z tureckiéj lulki ciągnął ogromne kłęby niebieskawego dymu. Krotochwilny to był staruszek i pomimo dokuczliwéj i długo trwałéj choroby, w nim zawsze była taka jowialna, jakby to u małego chłopięcia, które łechtane prędkim krwi gorącéj obiegiem, cieszy się z tego że żyje.
— Ołtarzowski i Nieczuja, zaraz sobie to pomyślałem, kiedym turkot wozu usłyszał, — rzecze on do nas wchodzących, — wzięli słowo od rodziców i przyjeżdżają prosić na wesele.
— Gdzie tam na wesele! Mości Dobrodzieju, — odpowiedziałem, — myśmy pojechali na zrękowiny, a trafili na chrzciny.
— Jakto na chrzciny? — zapytał staruszek i popatrzył na Ołtarzowskiego.
— A już-ci na chrzciny, bo nam skórę obito i panny nie dano.
— Jakże-to, proszę was? to być nie może.
— Ale kiedy było, to już pewnie i być mogło.
— No, to powiadajcież prędko, bo to płazem tego puścić nie można.
Więc zaraz z kopyta opowiedzieliśmy to wszystko, co nas na Rusi spotkało. Staruszek i pan Pisarz słuchali z uwagą i oburzali się często, ale kiedyśmy im opowiedzieli, jakieśmy owym łotrom najezdnikom wzięli oko za oko, to pan Stanisław się tak tém ucieszył, że aż krzyknął i zerwał się z krzesła, ale jak się poderwał, to znowu tylko krzyknął, ale tą razą już z bolu, który przy zerwaniu się dotknął go w nogi opuchłe i muzułbasem poobwijane. Przecie po chwili rzekł:
— Aj! toście im dobrze zrobili tym urwipołciom, szkoda tylko, że pomiędzy nimi samego Ostrowskiego nie było.
Pan Pisarz także był kontent z téj zemsty naszéj, jednak całą rzeczą nie mało się zafrasował i rzekł:
— Tedy już wszystko przepadło. — Na to ja zaraz:
— A pan Jan przecie jeszcze nie utracił całkowitéj nadziei.
— To chyba gwałtem chce zabrać pannę!
— Może i gwałtem; — odpowiedziałem.
— A dla czegożby nie miał gwałtem jéj wziąść? — podchwyci staruszek, — czy to nie bywa na świecie? Zebrać kilkanaście szabel, napaść, zabrać i w nogi! nim się Rusinkowie obaczą, on będzie już za dziesiątą górą; a potém niechaj Ostrowski napada na ziemię Sanocką; zje dwie góry i dwie wody wypije, zanim ztąd co dostanie!
Takie usposobienia zastawszy w krewnych panny, graliśmy już im na tę notę póty, póki aż cała konkluzya nie stanęła gotowa. Uradziliśmy tedy, ażeby szlachtę zwołać, zebrać i wystawiwszy im rzecz tę, jako obrazę honoru całéj Ziemi naszéj przez Ostrowskiego wyrządzoną, zajazd najformalniejszy zrobić na Błonie, i chociażby przyszło bitwę Stryjanom dać, pannę zabrać koniecznie.
Wziął tedy pan Pisarz wielki arkusz papieru i postrzygł go w drobne kawałki, a na każdym z nich napisał list do sąsiada, prosząc go, iżby przyjeżdżał na wielką naradę do Sielnicy, bowiem rzecz jest magni momenti.
Myśmy zaś tymczasem zasiedli ze staruszkiem do poufnéj pogawędki i popijając miodek, który przewybornie sycono u niego, przegadaliśmy cały wieczór i nie poszliśmy pierwéj spać, póki nam pan Pisarz nie zagrał kilka przewybornych melodyi na skrzypcach, które nam sprawiły sen lekki i przyjemny.
Na drugi dzień rano wielki ruch się zrobił w Sielnickim dworze. Parturiunt montes... We dworze ład robią, dziedziniec zamiatają, kucharze krają, sieką, gotują, wina znoszą z piwnicy, naczynia i srebra ze skrzyń dobywają, szkła myją, zgoła obiad będzie wielki i sute przyjęcie. Bo to kto chce szlachtę zażyć do czego, ma-li u niéj affekt czy nie ma, jeść i pić musi dać dużo i dobrze. Przez gębę pewna droga do serca, i pewna była, i bywało tak u niejednych, ba! może i u wszystkich, że dla jadła i napoju i dobréj kompanii jechało się nie raz o mil kilkanaście. Nie dla tego, żeby ten napój i jadło coś samo w sobie znaczyło, bo to każdy miał sam u siebie, a może i lepiéj, ale i to już taka była natura. Więc przed południem już jęli się walić to konno, to wozowo, i z téj i z owéj góry, i z téj i z owéj doliny, i z wschodu i z zachodu, i od południa i od północy. A kiedy się obiadowa godzina zbliżała, było już więcéj trzydziestu szlachty różnego wieku i stanu zgromadzonych w sali jadalnéj. Ale były to już wtedy te czasy, w których wypadkami politycznemi spowodowana wielka i co raz większa zachodziła w obyczajach odmiana; mnóstwo nowych wyobrażeń i zwyczajów, przychodzące z dniem każdym z Niemiec i Francyi, brało górę nad pozostałościami naszemi po ojcach, — a podczas kiedy niektóre domy magnatów i zamożniejszéj szlachty były już całkiem na cudzoziemską stopę urządzone, to i drobniejsza szlachta, idąc ślepo za modą, wiele rzeczy poprzejmowała od nich. I tak, jeszcze przed laty piętnastu, kiedy się gdzie nie trzydziestu ale sto szlachty zjechało, to pomiędzy nimi ani jeden nie nachodził się taki, któryby nie miał kontusza na sobie i hajdawerów włożonych w bóty; — dzisiaj było nas w Sielnicy tylko trzydziestu, a już pomiędzy nami było więcéj dziesięciu w trzewiczkach i pończoszkach, w sztacklajdach i frakach, w perukach i kólczykach u uszów. I może to malowniczy i piękny był widok, kiedy pomiędzy dwudziestoma barczystemi mężami, o łbach ogolonych i wąsach sumiastych, ubranymi w jaskrawych kolorów kontusze i żupany, opasymi złotemi, błyszczącemi pasami, kręcił się jaki dziesiątek pończoszkowych elegantów, z których każdy świecił śnieżną białością żabotów i chustek, wlókł za sobą długi ogon swojego fraka, a potrząsając albo peruką, albo własną upudrowaną czupryną, zacinał komplimenta z francuzka i woniał jakby jaka apteka! może to piękny był widok dla kogo, ale dla nas, którzyśmy wiecznie się tego trzymali, cośmy widywali na naszych ojcach, był to robak, który kiedy nie gryzł serc naszych, to sprawiał w nich takie oburzenie, że się nie raz kończyło nienawiścią, złością albo nawet i głośno wyrzuconém przekleństwem. Nazywaliśmy też ich perukarzami, olejkarzami, kusymi djabłami albo i gorzéj jeszcze, a nie było nam większéj uciechy, jak takiego panicza nastraszyć karabelą, albo go z pończoszkami przez błoto przepędzić. Tą razą jednak nikt o tém nie myślał, bo chodziło nam o rzecz ważną, o szczęście dobrego człowieka i przyjaciela naszego, więc podczas kiedy my w tę sprawę wtajemniczeni, twarz przeciągając, czyniliśmy minę ważną i konsyliarską, to tamci ciekawie się dopytywali co to będzie, co to za rzecz takiéj wagi?
— Wielkie rzeczy i niesłychane! obraza honoru całéj Ziemi Sanockiéj! — odpowiadaliśmy wszystkim, odkładając rzecz do po-obiedzia.
Dano znać do obiadu, staruszek kazał się tam wnieść ze swojém krzesłem, a podczas kiedy my smacznie zajadając, wypróżnialiśmy gęste kielichy na różne zdrowia, staruszek nam dotrzymywał najwierniéj i wypijał każdy kielich, — lecz wodą.
Przy końcu obiadu, kiedyśmy już tylko dopijali oficyalnych kielichów, Hrabia Parys, który mieszkał we wsi Igiozie pod samym Dynowem, a pierwszym był elegantem między perukarzami, rzecze do Panów Dydyńskich:
— To nam wiele robi przyjemności siedzieć razem w dobréj kompanii przy smacznym objedzie i uderzać w kielichy z kochanemi sąsiadami, bracią szlachtą, ale przyznam się Panom, że tu jest cokolwiek gorąco, więc proponowałbym, czy by nie można przejść do innych salonów.... bo się tu podusimy. J’etouffe! ff ff! i otarł sobie batystową chustką pot z czoła.
— Tff! powtórzyli wszyscy perukarze za Panem Parysem, dobywając z wielkim szelestem białych chustek ze swych kieszeń; bo u nich jest tak, że co robi ten, co jest za pierwszego, którego oni Primadonną nazywają, uznany, to zaraz wszyscy za nim małpują.
Pan Pisarz, zarumieniony trochę i gorącem i winem, z pod oka się przyglądał na Pana Parysa, bo to rzecz gospodarska jest, dawać znak kiedy powstawać od stołu, jednak rzekł:
— To wstawajmy! — ale Żbikowski, kontuszowy szlachetka, chłopek mały lecz zadzierżysty i od serca nie lubiący Francuzów, powstając od stołu i niby niechcący poprawiając swój wylot, tak go po za siebie zarzucił, że za sobą siedzącego eleganta trafił w samo ciemię napudrowanéj peruki; chmura białego kurzu podniosła się od głowy ustrzelonego rękawem eleganta i peruka mu się całkiem na lewe ucho przekrzywiła, ale Żbikowski się zaraz obrócił, wielkim głosem krzyknął: pardon! śmiech trochę się dał słyszeć pomiędzy kontuszowymi, ale jak gdyby nic, przeszliśmy do drugiéj sali.
Żbikowski, co za jeden właściwie był, nie umiem na pewno powiedzieć, bo nikt tego nie wiedział. Wydawał się on szlachcicem, służył w konfederacyi pod komendą Morawskiego i tam cudów męztwa i sprytu dokazywał, że się aż sławnym stał na całą Rzeczpospolitę, i śród wojny był kilka razy pojmany i wzięty w niewolę, ale zawsze się jakoś wywinął; raz nawet był zawieziony aż do Berlina i Królowi Jegomości Pruskiemu jako mirabilium jakieś prezentowany, ale i ztamtąd przez napisanie jakiegoś memoryału, potrafił się wykręcić i znów się do konfederacyi przyczepił, — a zawsze na czele kilkunastu przynajmniéj ludzi i jako komendant. Po wojnie kręcił się kędyś lat kilka, a owego czasu zjawił się był w Sanockiem i mając pieniądze i konie i sługi, to przy tym, to przy owym wielkim dworze po kilka miesięcy się bawił, a nakoniec jak i przybył tak i zniknął gdzieś nagle bez wieści. Był mały, włosów płowych i młokosowatéj twarzy, ale okrutnie zadzierżysty, wielkié odwagi i burzliwéj fantazyi, — więc żem go ztąd znał, przechodząc do wielkiéj sali, wziąłem go za rękę i rzekłem na ucho:
— Trzymaj że Waszmość za nami, bo tu idzie o szczęście Ołtarzowskiego.
— O! ja z wami na całą wieczność i potém jeszcze sto lat! — odpowie on i przeszliśmy do sali.
Ledwieśmy co weszli i staruszka wniesiono, zaraz eleganci posiadali za przykładem Pana Parysa na krzesłach i powyciągali otrzewiczkowane nogi przed siebie; szlachta zaś nasza podniosła głosy, iżby przystępywać do rzeczy. Rzeknie tedy staruszek:
— Pan Nieczuja niechaj będzie łaskaw zaindukować sprawę, — i uderzywszy kilka razy cybuchem o stół, zawołał głośno: — Mości Panowie, uciszcie się!
Spodziewałem się tego, że na mnie ta funkcya wypadnie, więc wystąpiłem na środek pokoju i począłem sprawę indukować, ale że to tam się znajdowali wybornego umysłu ludzie, więc ażeby nie lada jako siebie i sprawę zaprezentować, poczynałem w ten sens:
— Jaśnie Wielmożni i Wielmożni, a nam wielce mili Mości Panowie i bracia! Żadnéj to nie podpada wątpliwości, że sprawować rząd państwa z takim skutkiem, ażeby wszystko złe ukaranem, a wszystko dobre wynagrodzonem, jako też i wszystkie uczciwe pojedyńczych obywateli desideria, zadowolone, albo kiedy tego potrzeba sukursowane były: jest rzeczą tak trudną, że jéj od czasów Salomona Króla, który był najmądrzejszy ze wszystkich Królów na ziemi, aż do dzisiaj panującego Stanisława Augusta, który nie jest jeszcze przez historyą sądzony i zapewne nie blisko Salomona postawionym zostanie, żaden jeszcze nie osięgnął zupełnie. Powiedzieli to już mędrcowie całego świata, jako Plato i Aristoteles, Demosthenes i Seneca, i wiele sobie nad tą materyą głowy nasuszywszy, innego przeciw temu nie wynaleźli remedium, prócz tego: ażeby obywatele państwa, którym dobro powszechne w rzeczy leży na sercu, temuż rządowi funkcyi jego nie utrudniali i niezarzucali go żadnemi drobnemi i mało co znaczącemi sprawami, a osobliwie też taką prywatą, która mogąc być załatwioną pomiędzy sobą, wcale nie potrzebuje opierać się o zielone prześwietnych trybunałów stoły, ani o złote purpurowych tronów kamery. Jeżeli tak jest, Mości Panowie, o ileż więcéj takie sprawy, które po prostu honoru jednego obywatela albo powiatu lub Ziemi dotyczą, i na których osądzenie niemasz w żadnym Kodeksie ani Voluminach paragrafu, jako bez sądu i wszelkiéj assystencyi poczęte i dopełnione, również bez sądu i assystencyi rozstrzygnione albo powetowane być winny. Mości Panowie! Obywatel i szlachcic przez równego sobie albo przez powiadającego się być takim, na honorze skrzywdzony i w owéj przykréj postawiony pozycyi, iż sprawiając się z nim na szablę, ani honoru swego by nie oczyścił, ani zamierzonego osiągnął celu, maż już zdesperować na wieki, albo po mieszczańsku przez kratki sądowe domagać się wieży na adwersarzu? maż powiat cały, który w imieniu tegoż obywatela ukrzywdzonym został moralnie i sponiewieranym, — maż mówię powiat ten cały swoją prywatną sprawę rozmazywać przed oczy i uszy całéj Rzeczypospolitéj, i chciwéj skandalów czeredy?....
— A! nigdy! — zawołało kilka głosów od okna, — sami sobie uczynim sprawiedliwość i basta!
Pan Parys coś pomruknął z francuzka i uśmiechnąwszy się z zadowoleniem, jakby na teatrum, kiedy komedyant dobrze rolę swą odegrywa, przyłożywszy lorynetkę do oczu, prosto wypatrzył się na mnie. Za nim uczynili to drudzy koleżkowie jego, lecz ja nakarbowawszy sobie tylko ten francuzki kompliment, nie dałem się przeto zbić z mego toru, i prowadziłem rzecz daléj w ten sens:
— Takie uczyniwszy exordium, mam zaszczyt indukować Waszmość Panom samąże sprawę. Jmść pan Jan Ołtarzowski, szlachcic Piński, krwi doskonałéj, a od lat kilku pomiędzy nami tu mieszkający i od nas dla cnót swoich i przedziwnych wyniosłéj duszy przymiotów za naszego uznany, uczuwszy przed laty trzema niepowściągliwy afekt ku Jmść pannie Annie Ostrowskiéj, Cześnikównie Bracławskiéj, a urodzonej i t. d. i t. d.
Tutaj opowiedziałem całą téj niefortunnéj konkurencyi koléj i ostateczne jéj zakończenie, wypuszczając tylko te szczegóły, których przytoczenie na nic by się było nie zdało, koloryzując zaś wszystkie inne, a osobliwie ważniejsze, a kiedym kończył temi słowy:
— Niemasz tu inszéj rady; mości panowie, na to uporczywe naszego przyjaciela nieszczęście, jak posukursować viritim Pana Ołtarzowskiego i pojechawszy z nim do Błonia, pannę wziąść siłą i oddać mu w ręce. Rzecz to prosta i łatwa i sama z siebie wypływa, bo Stryjowie panny, Mości Panowie Dydyńscy, nie tylko tego pragną od serca, ale i owszem, iżbyśmy tak uczynili, przez moje usta mocno Waszmościów obligują i proszą; a gdyby nawet przyjść miało do tego, żeby się tam albo szlachta tamtejsza, albo znowu jaka Pułkownikowskich najmitów czereda zbrojnie oponowała, to czyż nam ręce jaż całkiem zgrabniały? czyż nie potrafimy jeszcze uderzyć?....
Kiedym to wymówił, powiadam, i właśnie co na dobry tor wpadał, aby serca poruszyć i rozegrzać słuchaczom fantazyę, porwie się Parys ze swego siedzenia i mruknąwszy:
— A to wojna domowa! ja od tego ręce umywam! — porwał za kapelusz i ku drzwiom poskoczył. Perukarze tuż za nim, ale Żbikowski w tymże momencie zaskoczył im od drzwi i nie wypuścił.
— Trzymaj! — krzykną szlachta i rzucili się ku drzwiom. Na to Parys:
— Suponuję, że Ichmość przecie nie zechcecie nas inkarcerować w Sielnicy. Mości panie Dydyński, apelluję do Pana.
— Ale proszę, bardzo proszę, — zawołał staruszek z krzesła, ale kiwnął na Żbikowskiego: nie puszczaj!
— Nie puszczę! — zawołał Żbikowski, — to jest zdrada, opuszczać kolegę w nieszczęściu.
— Mospanie Nieczuja! — krzyknie Parys do mnie, — czy Wacpan mnie chcesz par force zrekrutować do swojéj bandy? — Héj kiedy nie skoczę:
— A cóż to ja bandę formuję, mosanie? czy to ja rabuś jestem, czy Gonta jaki?.... pilnuj się Waszmość w tém co gadasz, bo to nie żart jest następować na szlachtę!....
— Gwałtu! co Wacpan robisz! — krzyknęli hurmem eleganty, — Hrabiego insultujesz!
— Co insultuje? kto insultuje? — krzykniemy wszyscy hurmem i przyskoczymy do drzwi. Eleganty do swoich szpadek, my do nich:
— Nie rusz! bo z was tu ani noga nie wyjdzie! Primadonna sam dał okazyę! Eleganty następują na szlachtę!
— Eleganty następują na nas! — krzyknął Żbikowski, — panowie bracia, brońmy się!
Dopieroż się zrobił hałas i tumult przy drzwiach, tamci gniotą, ci pchają, owi krzyczą i grożą, ten i ów zaś swawolny wytnie ręką w perukę, że aż chmury białego dymu się wznoszą i na nas spadają. Aż kiedy staruszek rad z krotochwili, krzyknie do nas:
— Brońcie się Waszmość, bo was wykłują szpadami! — przycisnęliśmy mocno. Nikt nic nie widział, nikt nic nie wiedział, co się to dzieje, każdy się bał i brał do obrony, tymczasem Parys popchnął kilku od siebie i pod piec odskoczywszy, wydobył szpadę, kilku innych toż samo; wtedy ja widząc, że nie żarty, krzyknę na całe gardło:
— Żbikowski otwieraj i puszczaj na czyste pole, bo śmierć oczéwista!
Usłyszawszy to Żbikowski puścił, my też jak przyciśniemy, to jednym skokiem prawie wyrzuciliśmy się wszyscy przez drugi pokój i przez sień na dziedziniec. Ale tam to już rzecz inna! perukarze się wprawdzie natychmiast sprawili i stanęli po lewéj z szpadami, ale my mając kilka szabel, a zresztą pięście lub kije, nie sprawialiśmy się całkiem, tylko Żbikowski zaraz wysunął się naprzód i krzyknąwszy: — Bij w Imie Boże! — uderzył. My za nim. Złamaliśmy elegantów od razu, dopieroż po perukach i pędź na gnojówkę. I nie minęło ani jedno Ave, wszyscy już umalowali sobie pończoszki na czarno, i jako żaby brnąć musieli na drugą stronę do stajen, — ale my i tameśmy im zaskoczyli; dopieroż śmiech i swawola, dopieroż zemsta na nich za odstąpienie starych obyczajów! za wieszanie się ich przy cudzoziemcach, za zwycięztwa odnoszone nad nami u kobiet! za perfumy, peruki, pończochy i inne jeszcze rzeczy!... więc tedy to poczniemy ich przeganiać po błocie, zrywać peruczki, chlapać i wywracać po trawie, — strach Boży dla nich, a dla nas wielka swawola i satysfakcya! bo i nie jedna tam może zemsta za kochankę lub żonę na tych elegantach spełnioną została, — co się nie często trafia na świecie. Mieli oni za swoje, a lubo każdy z nich wyrwawszy się z rąk naszych, zaraz dopadł do stajni i kazawszy zaprzęgać, umknął co prędzéj, to jednak ani jednego nie było takiego, żeby nie był obłocony jak djabeł, i obdarty jak żebrak, a u drugich pewnie się i bez guza nie obeszło.
Wielką tedy wiktoryę odnieśliśmy nad francuzką cywilizacyą do Polski przybyłą, — ale pomimo to uchybiliśmy celu, bo za perukarzami, ile że już dobry zmrok zapadł, prawie cała szlachta się także rozjechała do domów, i każdy z nich, mając już dość satysfakcyi dla siebie, ani już słyszeć nie chciał o zajeździe ani o Ołtarzowskim.
Rzeknie tedy Żbikowski, który jeden tylko był został w dziedzińcu:
— Otóż to taki świat dzisiaj! ten co w peruce wart ośmnaście, a każdy inny, wart dwadzieścia bez dwóch. Ale nie frasujcie się Waszmość, ja z wami; uderzymy we trójkę i nasza wygrana.
Ołtarzowski się chwycił tego junaka, jako ciemny chromego, ale tymczasem musieliśmy przejść do pokojów, gdzie staruszek niecierpliwie wyczekiwał relacyi z placu bitwy. Przeszliśmy więc, a on do nas:
— Hej! panna będzie albo nie będzie, aleście przynajmniéj wytatarowali skórę tym elegantom, co się im już od dawna należało.
I kazał dać wina, przy którym zasiadłszy, opowiadaliśmy na przemian z Żbikowskim klęskę peruk pod Primadonny dowództwem. Ołtarzowski tylko był srodze smutny, nic nie mówił, a pan Pisarz chodził z chmurném czołem po izbie, brwi marszczył i mruczał coś sobie pod nosem.
Kiedyśmy skończyli opowiadanie, ja ażeby nie dopuścić Żbikowskiego do mowy i nie dać mu poduszczyć Ołtarzowskiego do jakiéj niedorzecznéj awantury, widząc z resztą, że już całkiem się to jego ożenienie nie składa, odezwałem się głośno w te słowa:
— Mój panie Janie! zdaje mi się, że nie wątpisz o moich najlepszych chęciach i niespracowanéj gorliwości dla ciebie do każdéj imprezy, ale chyba-byś oczów nie miał, żebyś nie widział, że już całkiem woli Bożéj w tém nie ma. Tentowałeś już na tyle różnych sposobów, i nietylko, że nie doszedłeś do twojéj mety, ale jeszcze po każdym ważniejszym terminie coraz się od niéj oddalasz. Oto przy krewnych twojéj panny ci to powiadam, że już snać w tém ani dla niéj ani dla ciebie nie byłoby szczęścia, — dla tego radzę tobie i proszę, nie idź już z losem na przebój, przestań i porzuć. Bo kto wie, ażali Pan Bóg tylko za sam twój upór cię tak srodze nie karze. Upokorz się przed nim, wybij sobie z głowy tę miłość, a On cię lubo nie w tém, to w czém inném pocieszy i za doznane zmartwienia odszkodzi. A o twoje damy także się nie troszcz, — rychléj im Pan Bóg w skutek ich wiary i pokory pomoże, niż twoja tak nieszczęśliwa ręka. Panie Janie! to moja rada szczerego serca. — Na to Pan Pisarz:
— Bardzo rozumnie mówi pan Marcin. Wierz nam, panie Janie, że odkąd się starasz o pannę Ostrowską, i tyle trudów łożysz na to i z takiém piękném sercem to robisz, tak cię kochamy jak brata i niczemu byśmy nie byli tak radzi, jak temu maryażowi. Ale sam widzisz, że to już cale nie może być. Z waryatem masz do czynienia a może i z przeznaczeniem Boskiém. Muru głową nikt nie przebije, a szkoda ciebie, panie bracie. Więc i my też, nie z żadnéj innéj racyi, jeno z szczerego dla ciebie afektu, radzimy, daj już pokój i sprawę tę porucz samemu Bogu, a pewnym bądź, że kiedy ci się to należy, to cię pewnie nie minie.
Ołtarzowski uczuł zaraz całą tę prawdę, którąśmy mu powiedzieli, i rozpłakał się tylko jak dziecko. Nie przeszkadzaliśmy mu w tém przetrawianiu się miłości ze żalem i milczeliśmy całą chwilę. Niebawem też Jan, wypłakawszy się, jak gdyby brzemię jakie ogromne rzucił ze swego serca, wstał i westchnąwszy rzekł:
— Ha! widzę sam, że już inaczéj nie może być. Dam już pokój téj sprawie. Dziękuję wam przynajmniéj za serca wasze dla mnie.
I na tém się zakończyło. Ja na drugi dzień rano zaraz odebrałem pisemne wyzwanie od hr. Parysa, abym mu się sprawił za obrazę jego honoru; — nie rzecz była odmawiać, prawdę mówiąc nawet spodziewałem się tego. Więc pojechaliśmy z Ołtarzowskim do Dynowa, bo tam naznaczył plac. Hrabia chciał się koniecznie bić na szpady, ale ja téj broni nie akceptowałem, więc on na pistolety, tego już nie mogłem odmawiać, ale przyjaciele jakoś to wyrobili, żeśmy po staremu poszli na szable. Pierwszy raz w życiu nie powiodło mi się, bo lubo ja Hrabiemu odciąłem członeczek od małego palca z kretesem, on mnie jednak tak srodze łeb naznaczył, żem to przeszło tydzień odleżał w Dynowie. Widać nie bardzo dobra musiała być sprawa moja. Ołtarzowski mnie tam przez cały czas choroby mojéj pilnował, a potém mnie odwiózł do domu, gdzie zabawiwszy dni kilka i ze łzami się pożegnawszy, rozstaliśmy się nakoniec, — lecz ani na zawsze ani nawet na długo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Kaczkowski.