Syn Jazdona/Tom II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Jazdona |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Pustą a dziką i smutną a piękną, jak wszystko co z rąk Bożych dopiero wyszło, a ludzie jeszcze popsuć nie mieli czasu — była Litwa za onych czasów.
Milami lasów trzeba było jechać do osady, do gródka, do chaty w ziemię zarytej i zagrody kamieńmi a gałęźmi obrzuconej.
Gdzieniegdzie u brzegów rzek, u spływu dwu wód, na cyplu śpiczastym wznosił się zameczek z olbrzymich kłód w zrąb zarzucony.. podobny do ofiarnego stosu.
W dolinie u rzeki wysuwał się szereg domków długi, niby obozowisko przyległe do ziemi..
Mało gościńców biegło tym krajem co się lasami i błoty jakby twierdzą opasywał od napaści. — Puszcze stały jeszcze tak jak urosły, gdy ziemia osychała, mnogie jeziora i stawy, jak je powódź przedwieczna uchodząc zostawiła, a po polach i łąkach bryły kamieni, które niegdyś lody i morze z północy tu przygnały, spoczywały na ziemi obcej smutne przybłędy.
Pustynia ta wszakże żywą była i zamieszkaną, bo ją tysiące zwierza zapełniało, na sosnach pszczoły w dziuplach składały miody, pod niemi w łomach gałęzi i liści gnieździł się meszka, nad łbem jego biegały wiewiórki, pod nosem przemykał się lis ostrożny. Nie było tu stopy ziemi, któraby niemiała mieszkańca. W ciepłych borach było im jak w chacie, na żer nie potrzebował iść daleko, sąsiad żywił się tem, kogo miał pod bokiem.
Lata upływały tak w nieprzerwanym spokoju i chyba piorun las zapalił a wiatr pożar poniósł po nim, naówczas ruszało się wszystko i strach było spojrzeć jak cała ta gromada leśnych gospodarzy razem przed ogniem uchodziła, nie myśląc o starych waśniach ni zemście.
Płomień gnał razem naówczas żubry, łosie, stada kóz, niedźwiedzie i borsuki, żbiki, lisy i zające w jedno stado zbite, oszalałe, ryczące, aż gdzieś w poprzek ognia stanęła rzeka, wstrzymała pożar a ocaliła zbiegów, którzy na drugim brzegu wracali do dawnych zatargów i wojny.
Lasy! Czem były owe dawne lasy przy dzisiejszych skarlałych swych potomkach!! Sosny, których wierzchołka trudno dojrzeć było, dęby co strzelały jakby kamiennym słupem ku niebu. Brzozy nawet dziś rozpieszczone i płaczące, naówczas jak strzały wyprostowane, z korą popadałą i sczerniałą, pięły się w górę dumne, aby drugim sprostać.
Wiatr co wstrząsał wierzchami tych olbrzymów, rzadko mógł sięgnąć do puszcz głębi. Lecz jeźli wdarł się przemocą jeden z tych co młyńcem idzie w powietrzu i wody wypija i piaski zamiata w górę — wówczas wyłom zrobiwszy obalał obszary całe i stosy układał jak góry...
Puszczą była cała niemal Litwa ówczesna niedostępną i straszną, a starsze drzewa — olbrzymy, stały za Bogi, bo tu z drzewa żył człowiek. Ono dawało wszystko, chatę, opał, schronienie pszczole, zwierzęciu pokarm, człowiekowi obówie, wóz, pałkę...
Na skrajach od ziem cudzych, od Rusi, od Krzyżaków, co już mieczem i ogniem się rozpościerali, inaczej wyglądały rubieże i popalone, zniszczone i zgniecione, ale czem dalej, w głąb, tem uroczystsze panowały pokój i cisza. Zakąty były, do których żadne obce nie dosięgało oko, nie doszła stopa. Otworem one stały, bezbronne, lecz w te ciemne, tajemnicze przepaście, któżby się śmiał zapuścić...
Pogańska jeszcze Litwa, znała przecież swych sąsiadów i ich wiarę, z ruskiemi kniaziami się kumano chodząc do nich i ściągając ich ku sobie. Mazowieccy książęta zaczynali też szukać przyjaźni litewskich kunigasów. A było ich naówczas wielu na gródkach różnych, tak prawie jak w Polsce, bo potężnej dłoni Mindowsa króla nie stało, a syn jego mnich Wojsiełk, już był zabity. Łupem ich podzielili się ci co na działach siedzieli, i tak jak w Polsce jeden ziemię wydzierał drugiemu.
Religja chrześcjańska i chrzest szedł tu od Rusi, bo miecze krzyżackie jeszcze miały do czynienia z Prusami, które krwią nawracały.
Kunigasy litewskie to się potajemnie dawali oblekać w białą szatę chrześcian, to ją rzucali. Nad niemi wszystkiemi stał jeszcze potężny Krywe–Krywejto Arcykapłan i władca, który po za sobą miał lud wszystek, Wejdalotów jak wojsko i wejdalotki. Jawnie krzyż się tu jeszcze nie śmiał ukazać, bo choćby go lud leśny ścierpiał chwilę, przychodziła szału godzina, rzuci ktoś słowem strasznem, burzono kaplice i zabijano ich sługi.
Na tej ogromnej płaszczyźnie przeciętej srebrnemi rzeki i jeziory jak drogie błyszczącemi kamienie w złotej piasków oprawie — tu i owdzie wznosił się prastary dąb Perkunasa, obwiedziony tynami, obwieszony oponami, z wiecznie dymiącym ołtarzem ognia niewygasłego i z białemi kapłanki. Po nad drogami stały kamienie dziwacznych kształtów, nieme Bogi, słupy z powbijanemi bałwany, które dziwactwo przyrody splotło z gałęzi lub korzeni.
U strumieni zbierano się i modlono...
Wielkie osady całe przy ziemi siedziały na kupkach kamieni, z bierwion drzewa sklecone. Ledwie gdzie kunigasowy gródek miał kawał muru albo bielszą ściankę. Niepozorne te budy i szałasy w swych wnętrzach kryły jednak wszystko prawie co ów wiek miał najwytworniejszego.
Przypływały do brzegów morza statki, które niosły towar z daleka; gościńcami od Czarnego morza chodziły od prawieków karawany z kupią na te wśród pustyni targowiska. Nie brakło tu ani zbroi ni żelaza, ni miedzi hartownej, ni szat złotem przeszywanych. Lecz po chatach i między ludem gardzono temi bogactwy tak, jak się wzdrygano wszystkiemu obcemu.
Od obcych przyjść miała niewola, a tu panowała owa swoboda wiekuista pustyni, którą dawały przestrzenie. Do głębin lasów ani ręka Kunigasa, ani Dzieccy jego dosięgnąć nie mogli. Roli wydzierano mało; las dawał miód, mięso i grzyby, rzeka rybę... Nieżyzna rola gdy ją popiół spalonych drzew zasilił, rodziła rok lub dwa, a potem jałowiała i zarastała lasem.
Pół dzikie to życie, miało całkiem dzikich obrońców. W lasach siedzieli ludzie ukołysani baśniami i podaniami odwiecznemi, pieśnią mythycznej ojczyzny, ze wspomnieniami słonecznemi dawnej kolebki.
W zapadłych ziemiankach życie się snuło patriarchalne, czyste, opromienione miłością rodzinną, związane ojcowską władzą, a przesnuwało się jak marzenie, jeźli go wróg nie zakrwawił.
W lasach brzmiała piosenka świeża, wonna, urocza, śliczna jak dzikich pól kwiatek — którą pokolenia tworzyły, do której każdy coś dodawał, której wieszczem były piersi wszystkie, twórcą wieki.
Obcy ludzie widzieli z tej Litwy ukrytej, dla nich niedostępnej, tych tylko co szli jej bronić zajadle; brodatych ludzi w czapkach spiczastych z uszami, z pałkami u pasa, z maczugami w ręku, z procami i łuki, kożuchami okrytych, skórzniami okutych, krwi chciwych i oszalałych, bo domów i rodzin bronili.
Sięgnąć było potrzeba do głębi, aby prawdziwą Litwę, spokojną prządkę życia zobaczyć, siedzącą u Niemna z piosenką na ustach. — Tej nikt nie znał. Mówiono o Litwie jak o tych Jaćwieżach, których wytępiono gdy się w swem gnieździe rozpaczliwie bronili — barbarzyńcy są.
Rzadko naówczas poważył się kto w tych puszcz wnętrza — a i posłom za życie trudno ręczyć było, bo jak zwierz co szczeniąt swych broni, Litwin, który napaści wrogie pamiętał — zrywał się na dźwięk mowy nie swojej i rzucał się krwi chciwy na tego co mu wydrzeć miał jego odwieczną siedzibę.
Przecież jednego poranku na początku zimy, w lasach, które stanowiły nie dobrze określoną Litwy granicę — ukazała się gromadka zbrojnych ludzi, którzy choć byli tak przybrani, że ich po kożuchach i kołpakach trudno poznać było zkąd ciągnęli — bacznemu oku nie mogli się Litwinami wydawać. Było ich koni więcej pół kopy, a w pośrodku jechał mąż już dobrze nie młody, silny jeszcze, dobrej tuszy, z twarzą od chłodu zarumienioną. Oblicze jego dumne było a odwagą nacechowane, oko patrzało z góry i śmiało.
Choć w ubiorze nie miał na sobie nic, coby wodza oznaczało, widać było, że on między niemi przewodził. Oglądali się nań wszyscy. — Poczet ten konnych stanął u kopca w pośród lasu u starego dębu, na którym świeżo znak był jakiś wycięty...
Temu granicznemu piętnu, wyrzezanemu głęboko w korze, wódz się przyglądał ciekawie, bo było podobnem do krzyża, tylko ramiona jego u góry zagięte, pochylały się wszystkie na prawo, i krzyż jakby przerywanem obwodziły kołem.
— Toż nasz znak! — zawołał starszy oglądając się — a oto mogiła! Tu więc czekać trzeba, póki się nie zjawią...
— Juści gdy przyobiecał a nas tu przywiódł, odparł mniejszego wzrostu drugi za nim jadący mężczyzna z bródką czarną, rozglądając się dosyć bojaźliwie do koła — ale za pogan ręczyć nie można, czy zdrady nie knują. Nuż nas w pułapkę chcą ściągnąć? My się tu w pół kopy mieczów temu pogaństwu nie obroniemy, gdy chmurą do koła opasze...
— A cóżby im z tego przyszło? — odparł pierwszy. Łupu by się na nas niedorobili wielkiego!
Nie dokończywszy spojrzał ku lasowi, ale ztamtąd słychać nic nie było.
Gromadka owa ściśnięta dosyć szczelnie, stała mając się na baczności, choć dowódzca zdawał się spokojny. Gdy cokolwiek zaszeleściało w borze nastawiano ucha, mimowolnie chwytając za miecze u pasa. Ale tententu koni, którego się spodziewano i obawiano razem, słychać niebyło.
Upłynęła tak więcej niż godzina. Wódz kazał sobie napoju jakiegoś utoczyć z baryłki, którą jeden z ludzi wiózł pod kożuchem. Mruczeli drudzy po cichu, a im dłużej czekano, tem większa obawa zdrady się rodziła. Słońce na bladem, zimowym, wypogodzonem podnosiło się niebie — nic jeszcze się nie ukazywało.
Nareście jeden z ludzi dał znak, on pierwszy daleki tentent uchwycił. Wszyscy poprzykładali do uszu ręce. Coraz wyraźniej w głębi lasu szumiało...
— Jadą! — zawołał czarny, na pół z obawą, pół z radością.
Wódz nic nie odpowiedział.
Niektórzy znów instynktowo się do mieczów mieli. Bieg koni po zamarzłej ziemi rozeznać już mogli. Usiłowano z niego liczbę koni odgadnąć.
— O! ho! szepnął jeden, będzie ich tam z pół kopy, kiedy nie więcej.
Stali czekając w milczeniu, gdy z po za drzew przodem jadący pokazał się młody, piękny mężczyzna, na dziarskim małym koniu.
Kołpaczek miał na głowie futrzany, którego spiczasty wierzch zwieszał się naprzód, a dwa z uszów końce na ramiona mu spadały razem z jasnemi włosami, z pośrodka których rumiana, okrągła, z czołem wypukłem twarz patrzała, mimo młodości siłą wielką i odwagą uderzająca. Oczy niebieskie na pozór słodyczy pełne, miały w wejrzeniu coś takiego, co zwiastowało, że i okrutnemi być umiały. Usta małe dokoła obsypane puchem złotym, dumnie podniesione, śmiały się dziko, straszno, choć może wesołemi być chciały...
Wódz konnych zobaczywszy nadjeżdżającego młodziana w kożuszku sobolowym, w pasie nabijanym, z łukiem okutym na plecach i trąbką kościaną — wysunął się naprzeciw niego i ręką od czapki go pozdrowił.
Tamten też podobnie go witał. —
Za nim ciągnący widać było oddział.
Dosyć liczny, na małych konikach kosmatych, w kożuchach i czapkach wysokich, zbrojny w łuki, proce i krótkie pociski drewniane, wiszące jak klocki, lub za pasy pozatykane.
Dwa oddziały opodal zostały od siebie, bo ten, który przybywającemu towarzyszył, zatrzymał się w lesie, jakby mu to wprzód nakazano.
W pośrodku między niemi zjechali się wódz i młodzieniec, cichą rozpoczynając rozmowę.
Nie trwała ona długo, porozumieli się wprędce, wódz dał znak swoim, aby za nim jechali. Ale w chwili, gdy się już ruszyć mieli, młody pochy, lił[1] mu się do ucha i żywo mówić coś zaczął. Zatrzymano konie...
Starszy wódz chwilkę się namyślał tylko, powtórnie znak dał, aby ludzie jego stanęli.
— Kruk! — zawołał do czarnobrodego, — nie potrzeba mi was. Zostańcie tu i czekajcie na mnie. — Jadę sam.
Jeden ze starszych rycerzy, syknął.
— Sam! a bezpiecznież to?
Uśmiechnął się wódz pogardliwie.
— Niebezpieczeństwo równe w pół kopy, jak jednemu, — rzekł — a może większe, gdy nas kupa będzie.
Jadę sam!
Z podziwieniem spojrzeli po sobie ludzie, gdy to posłyszeli. W istocie potrzeba było odwagi, aby się samemu zdać, prawie bezbronnemu w ręce nieprzyjaciół.
— Ręczę za bezpieczeństwo wasze! — zawołał młody po rusku, bijąc się w piersi.. Jadąc gromadą niepotrzebnie ludzi oczy ściągniemy.
Wódz starszy popatrzał nań i dodał.
— Jedziemy więc! Nie na wieleby wam się zdało wziąć mnie albo ubić, z wolnego i żywego weźmiecie więcej.
Skinął głową ku swoim mężny człowiek i dał koniowi ostrogę.
Pozostali u skraju lasu z niejaką trwogą za oddalającym się patrzali.
Tym czasem dwaj jeźdźcy już się w puszczę zaszyli, a za niemi oddział co przybył z młodym Kunigasem ruszył, chciwemi i szyderskiemi oczyma mierząc obcego człowieka, który za ufnie dał się im w ręce. Myśleli, że dobroduszny, a łatwowierny pewnie już więcej do swoich nie wróci[2] —
Droga wiodła ich z początku borami, wśród których z doskonałą znajomością kierował się Kunigas młody. Zwracał, objeżdżał oparzeliska, wybierał las przerzedzony. Oba konie szły dobrym kłusem. Z rzadka jadący obok przemawiali do siebie.
Starszy jechał nieco zasępiony i chmurny, gdy towarzysz jego przeciwnie twarz miał uśmiechniętą i wesołą. Dobrych dwie godzin trwała ta jazda spieszna, gdy Kunigas zwolnił kroku.
— Koniom się dać trzeba wysapać — rzekł.
— Daleko jeszcze? — spytał stary.
— Wprędce staniemy u celu, — odparł młody. Nie chciałem was daleko od granicy odprowadzać, bo by podróż za długo trwała. Jest tu mały gródek, gdzie się wszyscy zbiorą...
— A wielu was tam będzie? — zapytał stary.
— O! jest nas dużo! — rozśmiał się Kunigas. Ja sam z mojemi ludźmi siły bym nie miał dosyć, aby ją wywieźć w pole daleko... Gdy nas kilku się zbierze, ludu znajdziemy tysiące, a wszyscy tacy co u granicy siedzą i na wycieczki gotowi...
Kraj u nas teraz podzielony, my wszyscy nim, każdy na swą rękę rządziemy. Nie chcemy mieć już nad sobą takiego, coby nas za łby trzymał a kazał bić się i krew lać dla siebie...
— Tak i u nas jest, — odparł starszy. — Niewiem czy wam z tem dobrze, ale gdy wróg grozi potężny, rozbijać się na małe kupki niebezpieczna.
— Kupki do gromady zbić łatwo, — odparł krótko Kunigas.
Wyjeżdżali z lasu na pagórek piaszczysty, kamieniami usypany, który wysoki brzeg rzeki stanowił. Przed niemi ów zapowiedziany gródek widać było na wzniesieniu małem, nagiem, sterczący jak wał ziemny, z po za którego wielki budynek drewniany, nie zbyt wysoki wyglądał.
Na żerdziach wbitych w ziemię z jednej strony płachty się jakieś wahały, jakby pasowate chorągwie.
Stary wlepił oczy ciekawe w to liche gniazdo przylepione do pagórka, a w twarzy jego malować się musiało lekceważenie jakieś, bo Kunigas rzekł żywo:
— Nie zważajcie, że to niepocześnie wygląda. Toż nie zamek żaden, czata tylko nad granicą, nocleg dla ludzi, spiżarnia. Gdyby na nas napaść chciano, gdzieindziej byśmy się bronili.
Przystęp do gródka nie był łatwy. Przez trzęsawice wiodły hacie, przez rzeczkę most lichy, który łatwo zrzucić było. Trząsł się on pod nogami koni i kołysał tak, że strach go było przebywać. Gdy na pagórek się wspięli, zobaczyli wrota otwarte, a w podworcu wałem otoczonym, dość koni i ludzi, podobnych do tych, którzy im towarzyszyli.
Po nad budynkiem w pośrodku zbudowanym z kłód ogromnych, dym unosił się gęsty.
Stała ta szopa zasiekiem do koła z podobnych grubych bierwion opasana, w drugiem podwórcu, a nie miała w sobie tylko jedną wielką izbicę.. Przed nią u słupów dębowych co dach wystający do koła trzymały, zsiedli z koni — i weszli do środka szopy...
Ciemno tu było choć we dnie — trochę światła wpuszczały tylko drzwi stojące otworem.
W samym środku kamieniami obłożone paliło się ognisko wielkie, płomieniami jasnemi, a nad niem ludzi kilku piekło całe udźce i rozpołowione kozły dzikie.
Do koła na kamieniach, na belkach, siedzieli i stali ludzie różnie poodziewani, zbrojni jak młody Kunigas, twarzy posępnych i groźnych. Kilku z nich naprzód wystąpiło, reszta się w głąb szopy cofnęła.
W kożuchach pięknych, dostatnio okrytych, w kołpaczkach ze spinkami, z mieczami u pasa ozdobnemi, wyszli naprzód ci, którzy tu pierwszemi być musieli.
Dwaj z nich byli już siwi i ci się dalej trochę i nieprzystępnie trzymali — reszta ludzie młodzi, ciekawi, zobaczywszy obcego człowieka, żywo się posunęli ku niemu.
Kunigas, który mu w drodze towarzyszył, na głos odezwał się po litewsku do swoich — wskazując na gościa. Witano go niezbyt przyjaźnie, z niedowierzaniem, spoglądając nań dziko, ale zwolna zbliżać się zaczęli wszyscy.
Posiadali na kamieniach leżących przy ognisku, z których kilka umyślnie było skórami wyszarzanemi okrytych.
Człek z krótko ostrzyżoną głową, wysunął się z za ognia, przynosząc dzbanek i kubki. Nie były to sprzęty wytworne, dwa z nich ze srebra kute grubo, inne z drzewa czysto obrobione a we środku smołą wylane.
Gospodarz młody podniósł pełny kubek, zlał z niego trochę na ziemię, szepnął coś kłaniając się gościowi, inni też zwracając się doń, do ust kubki poprzykładali i pili.
Nie wszyscy spełnili to ochotnie... Niektórzy zaledwie umoczywszy usta, wciąż się przyglądali Lachowi. Czekano widocznie rozmowy.
Kunigas młody odezwał się po litewsku, iż przybysz tylko ruską mowę zrozumie. Poszeptali starzy, zgodzono się na nią.
Stosunki z Rusią i Krywiczami język ten na Litwie wielce już rozpowszechniły, rozumieli go prawie wszyscy, zwłaszcza starszyzna z różnemi ludźmi do czynienia mająca.
Młody więc po rusku zaczął.
— Zapraszają nas na Lacką ziemię iść, ale nie samym. Posiłkować będziemy ich Kunigasom własnym, którzy tam między sobą zwadę mają, a sami nie dosyć są mocni, aby ją rozsiekli własnym mieczem...
Starsi potrzęśli głowami. Jeden z nich, co kubek pełny trzymał, zamruczał:
— Iść to iść... ale samym lepiej i bez przymierza! Znamy my ich wiarę i przyjaźń! Wprowadzą nas w pośrodek... aby potem otoczyć i wysiec...
Ręką znak zrobił ku ziemi.
— Nie trzymajcie o nas tak źle — odezwał się przybyły. — Gdy słowo damy, strzymamy je, jakby było przysięgą. Łup jaki weźmiecie w bydle i w ludziach, do was należeć będzie bez podziału. Pójdziecie z książęty których znacie...
— Otóż, że ich znamy, — sprzeciwił się stary Kunigas — dla tego z niemi nie bardzo iść chcemy. Konia z krową do sochy nie zaprzęgać, ani wilka z baranem... ani...
Słów mu zabrakło.. ręką zamachnął.
Drugi go uderzył po ramieniu dając znać, że mówić chce. Pochylił się ku gościowi.
— Gdybyśmy i szli — rzekł — dla waszej sprawy, na waszej musiemy być strawie. Za pomoc trzeba zapłacić, bo łup niepewny, a za niego my żywot dawać musiemy. Krew się poleje.
Mówcie ile grzywien srebra dostanie z nas każdy?
Na to pytanie gość zadumany nie zaraz mógł odpowiedzieć. — Inni Kunigasowie pochwalając ten warunek, głowami sobie znaki dawali i w milczeniu na odpowiedź oczekiwali.
— Damy wam i grzywny, — odezwał się po namyśle gość — damy, ale wiedzieć potrzeba za co? kto i wielu przyprowadzi ludzi. Na sotnie policzemy ich i na nie grzywny podzielim.
Wszczął się spór po litewsku między Kunigasami o grzywny.
Młody gospodarz i gość milczeli, dając się starszym między sobą rozprawić. Do zgody było daleko.
Tym czasem stoły ladajakie ustawiać przed niemi poczęto, i znosić na nie mięso, miski ze strawą, kołacze, które przywieziono gotowe...
Niektórzy głodni nie czekając brali się do nożów z za pasa, mięso krając i razem spierając się burzliwie. Na poważnego gościa, choć wiedzieli, że znaczny człek być musiał, nie zważano wiele. Obcy był — znali go tu, ale wstręt czuli ku niemu i z tem się nie kryli. —
Stary Kunigas Gedrotas odezwał się do swoich po litewsku, wiedząc, że języka tego obcy nie zrozumie — wskazawszy nań palcem.
— Jak jemu wierzyć, kiedy on swych braci zdradza i przeciw nim nas najmuje? Nie ruszemy się bez grzywien.
Postawiono jadło przed przybyłym, który choć bardzo nasłuchiwaniem zajęty, dobył też dużego noża i kubek wychyliwszy, zabrał się do jadła ochoczo.. Oczyma jednak biegał po Kunigasach, którzy na niego pilno patrzyli.
Spierano się, kto ile koni i ludzi dać może, i jaki lik mogą wyprawić litwini.
Zaczęli się rachować z różnych grodków i małych dzielnic, po dwieście, pięćset i po więcej głów każdy.
Potem rzekł znów Gedrotas, że w małej kupie iść, choć z posiłkiem, niebezpiecznie było dla zdrady, że kilka musieli zebrać tysięcy, aby korzyść odnieść i nie lękać się nikogo.
Przybyły gość młodemu Kunigasowi, który mu to tłumaczył, rzekł, że choćby tysięcy kilka radzi przyjmą książęta, byle mężnego i dobrze zbrojnego ludu.
Starsi książęta dość niechętnie zbierali się na tę wyprawę, więcej ona młodszym smakowała, uśmiechali się i szeptali po cichu.
— Jest się czem pożywić w ich kraju... Niemców tam dużo siedzi... to ludzie zamożni, skrzynie u nich pełne.. Dziewek i chłopców zdrowych w niewolę nabierze się dużo.. Tatarzy tam na nich najwięcej łasi — jeńcy z Polski najdrożsi...
Kubki wesołość rozbudzały — ale gość siedział chmurny. Pilno mu dokończyć było umowę, oglądał się na drzwi, czy dnia dosyć na powrót zostanie. Młody gospodarz chciał także przyspieszyć koniec, zaczęto więc na kijach nożami rzezać i karbować ile się ludzi zbierze.., aby się o grzywny umawiać. —
Powolnie dosyć i bez sporu godził się na wszystko przybyły. —
Zapijano przyjęte warunki. —
Szło tak wszystko raźno i dobrze, gdy gość siedzący na kamieniu, po izbie ciemnej wodząc oczyma, teraz, gdy lepiej już widział w tych mrokach, spostrzegł naprzeciw siebie stojącego kogoś i drgnął jakby rażony.
Z drugiej strony ogniska, z po za dymu spoglądała nań twarz blada, uśmiechem skrzywiona, niby znana a nieznajoma...
Zdawał się to być młody człowiek, choć twarz miał zmęczoną i starą. Czarne oczy ogromne wlepiał w siedzącego śmiało i groźnie, a uśmiech złośliwy dzierzgał mu usta.
Nieznajomy ten zmięszany był z czeladzią i jakby do niej należał odziany, Biskup raz i drugi spojrzał nań, zawsze oczy jego znajdując wlepione w siebie..
Wzrok ten — był jakby mu znany. Postać z za dymu krzywiąc się, wyzywając, patrzała nań ciągle...
Nie mogąc wytrzymać jej wzroku, poruszył się z kamienia.
— Kończmy! proszę! — odezwał się żywo do młodego Kunigasa. — Grzywny zapłacim gdy staniecie gotowi. Możecie przybyć po nie do mnie...
To mówiąc po cichu coś jeszcze do ucha dokończył Kunigasowi, i niespokojny za ogień patrząc na czarne szyderskie oczy, zapytał go, nieznacznie w stronę ich wskazując...
— Kto tam stoi?
— Tam? — odparł podnosząc głowę młody — czeladź nasza! Jeńcy pobrani różnemi czasy w stronach różnych! Kto wie jacy są?
Gość zamilkł, z za dymu oczy i człowiek znikły...
Zmierzchało — żegnać się zaczęto, i szybkim krokiem, jakby go gnano, gość wybiegł do konia, a w chwilę potem tętniało już w lesie za niemi...