Syn Jazdona/Tom III/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Jazdona |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Czerwiec był, rok jak mało który gorący się zwiastował, zawczasu piekł, suszył i skwarzył. Na polach zboża żółknąć zaczynały, miejscami i w wodopojach braknąć poczynało wody.
Lata bo były od kilku już, nie zwykle ostre w zimie, śnieżne, a znaki na niebie nic dobrego na ziemi nie przepowiadały. Ludzie widywali często to dwa krwawe słońca, to w nocy gwiazdę rózgę wlokącą za sobą, która nic innego nad chłostę Bożą wróżyć nie mogła.
Nocami niekiedy jak deszcz ognisty sypały się gwiazdy padające, to znów od północy gorzały łuny, jakby tam kędyś szmat ziemi się palił.
Wichry wywalały lasy, indziej smok powietrzny wypiwszy staw lub jezioro zalał pola niemi i ryby na drzewach powieszał. Rzeki jak pijane z brzegów wychodziły, w styczniu robiło się ciepło, w maju się mróz przybłąkał, który wszystkie warzywo powarzył. Potem w czerwcu paliło już jakby lipiec się miał do końca.
Nie wiodło się też dobrze w księstwach tych, co niegdyś jedno wielkie stanowiły królestwo, teraz podarte na szmaty, poszły na łup to niemcom, to panom różnym, jak Opawa, którą sobie czeski Przemysł przywłaszczył, a powrócić jej Bolesławowi nie chciał. Godzili się o nią i zgodzić nie mogli.
I gdy Bolko krakowski tą Opawą był zajęty, na niego się zamach gotował, do którego dawno Biskup Paweł podwaliny zakładał...
W Krakowie go już nie widywano nigdy, siedział teraz na Szlązku u księcia Władysława, którego łudził tem, że mu Kraków i Sandomierz da, a z niemi wierzchnią władzę.
Władysław, choć niepodobny był do Rogatki, dał się na lep wziąć, gdy do Biskupa ujrzał przybywających gromadnie ziemian z Krakowa i Sandomierza.
Tych Toporczycy najwięcej przywiedli i pozyskali.
Wszystko już tak ułożonem było, aby wybuch jawny rychło nastąpił. — W Krakowie też wiedziano co grozi.
Resztka ludzi wiernych, która przy Bolesławie stała, Biskupa znowu pochwycić chciała jako pierwszą przyczynę niepokoju, ale Paweł w Opolu siedział i z pod opieki księcia Władysława się nie ruszał.
Na zamku w Opolu od dawna niepamiętny ruch był i krzątanina, nigdy się tak wojenno nie przysposobiano jak teraz. Ani czasu napadów tatarskich tyle się tu ludu nie ściągało, ani dwór rycerski kiedy był tak liczny.
Dnia tego Biskup Paweł nie swoim zwyczajem po świecku i przy orężu, ale w szatach uroczystych, z orszakiem duchownych przy księciu Władysławie się znajdował.
Świątecznie wszystko przybranem było na zamku, straże pokładły najpiękniejsze zbroje, dwór przywdział szaty najokazalsze. Sam książe Władysław, który jak i inni książęta, po niemiecku się nosił, wystąpił cały w łańcuchach, klejnotach i jedwabiach, czekając obiecanych mu gości.
Co chwila przybywali gońcy na zamek zwiastując coś nowego. W izbie wielkiej gościnnej siedział książe Władysław, mimo wszystkich tych przygotowań niezbyt wesoły. Biskupowi twarz radością promieniała.
— Wasza Miłość — mówił do księcia — mało masz, widzę, w nas wiary... Jać przecie niedarmo długie nad tem pracuję lata, abym te książątka powyganiał. Obudziło się stare rycerstwo krakowskie, co dawniej sadzało i zrzucało swych panów — i pójdzie z nami. Bolko nikogo za sobą mieć nie będzie, odstąpią go, panowanie skończone.
Książe Władysław, średnich lat, młodo jeszcze i rycersko wyglądający mężczyzna, dosyć pięknej twarzy, która wielkiej bystrości umysłu nie znamionowała, ale męztwo i siłę — zwolna zwrócił się ku Biskupowi.
— Daj Boże, aby się stało jak przepowiadacie — odezwał się — moi ludzie nie zupełnie to potwierdzają. Mówią mi, że Bolko ma znaczną część ziemian z sobą i za sobą. Zawczasu się dopilnował! Nie pójdzie nam tak łatwo jak sądzicie.
— Alboż władzę i ziemię łatwo się kiedy zdobywa? — zawołał Biskup. — Juści więcej nad to żądać nie można, gdy wam znaczna część ziemian sama tu przyniesie swe głowy i posłuszeństwo zaprzysięże!
Rozśmiał się Biskup dumnie.
— Nie chwaląc się — rzekł — Wasza Miłość winni to będziecie Pawłowi z Przemankowa!
— Wiem, i potrafię mu to zawdzięczyć — odparł książe z lekką oznaką niezadowolenia.
Książe rad był pewnie temu co go spotykało, ale sromał się nieco, iż z rąk niezbyt czystych miał to otrzymać.
Stał książe Opolski w oknie — Biskup uchem łowca rozeznającego szelest najmniejszy, chwycił daleki tentent koni i porwał się wyjrzeć.
Na drodze ku zamkowi wiodącej widać już było długo wyciągnięty szereg jezdnych, w uroczystym pochodzie postępujących ku wrotom...
Pobladł nieco książe Władysław, a pamiętny pobożności swojego rodu, ręką nieco drżącą przeżegnał się.
Widok z okna był wspaniały.
Jechali przodem konno dostojnicy krakowscy i sandomirscy, Kasztelanowie i Wojewoda, ludzie już osiwiali, ale krzepko się, mimo lat, trzymający; wszyscy we zbrojach, w hełmach, konie w oponach, miecze jasne u boków. Za niemi ziemiaństwo strojne i zbrojne, dalej dwory ich orężne. Jak okiem zajrzeć zwijało się to wężem po gościńcu, niby wojsko do boju ciągnące. Kilka tysięcy ludu wiedli z sobą.
Biskup z dumą spoglądał, było to dzieło jego.
Mimowoli usta zamruczały. Mówił sam do siebie.
— Chciałeś mnie wrzucić do więzienia!! Ja cię poślę na wygnanie! Do Węgier, do teścia, na łaskawy chleb, pobożny panie!
Śmiał się szydersko i dumnie, zwycięstwa był pewnym.
W tem, nim jeszcze ów orszak wspaniały do wrót się zbliżył, Biskup, który sam w drugiem oknie stał i oczy pasł tym widokiem — ujrzał w podwórzu pod sobą coś, co go raziło nagle — i strwożyło.
Mimowolnie cofnął się krok w tył. Pod murem z podniesioną ku niemu głową stała niewiasta, żebraczka czy pokutująca pątnica, w sukni czarnej zszarzanej. Widać było z jej odzieży, podartego, ledwie się na nogach trzymającego obuwia, z chust podartych, że tylko co musiała długą, nużącą odbyć drogę. Dyszała ze zmęczenia i chudą ręką uciskała pierś podnoszącą się żywo. Z pod płachty, którą głowę miała przyrzuconą, wymykały się kosmyki czarnych, poplątanych, nietkniętych dawno włosów, na których pył osiadł, poczepiały się liście drzew i gałązki.
Zobaczywszy ją Paweł cofnąć się chciał całkiem z okna, lecz wstyd mu było przy księciu okazać jakąś obawę. — Pozostał więc a niewiasta miała czas podniósłszy oczy ku niemu, rękę wyciągnąć... Śmiech jakby obłąkanej — wyrywał się z jej ust.
— Pobłogosław! przeżegnaj — wołała. — Trupy twoje jadą! Grzebać ich będziesz w Sobotę!! Skinęła głową ku niemu...
Książe Władysław, który widział ją z drugiego okna, odezwał się do Biskupa.
— Znacie tę żebraczkę?
— Z Krakowa być musi — niewiem! — rzekł Paweł starając się okazać spokojnym.
Nim mieli czas więcej powiedzieć, znikło im z oczów to zjawisko, a we wrota wjeżdżali już posłowie ziemian Krakowa i Sandomirza.
Książe Władysław niespokojnym krokiem szedł do wielkiej izby, w której nań czekali duchowni, urzędnicy, dwór, rycerstwo — ksiądz Paweł szedł obok niego.
Uroczysta cisza panowała w sali pełnej około siedzenia przysposobionego dla księcia, pustej w drugiej połowie. Biskup wyszedł ku drzwiom na spotkanie Krakowian, gdyż on sam chciał ich prowadzić. Świeże owe proroctwo — trupy twoje jadą — choć je lekceważył, zatruło mu słodycz tej chwili zwycięztwa. Gwałtownym wysiłkiem woli starał się wypogodzić czoło i uśmiechać swobodnie.
Krakowska starszyzna i ziemianie, których Toporczyki i Biskup zdołali do tego kroku nakłonić namowy i obietnicami wielkiemi, z dobrą myślą szli w początku, zdawało się im, że za sobą pociągną jeśli nie ogół, to co było najprzedniejszego.
Ostatnia chwila zmieniła położenie i zawiodła nadzieje. Gdy przyszło wybór czynić pomiędzy Bolkiem Wstydliwym a Opolskim księciem, którego ród znano jako chciwy panowania, burzliwej krwi, a niemieckiego obyczaju — zawahało się wielu. Niektórzy, co obiecywali się iść, cofnęli się później, inni skryli tak, że ich wyszukać nie było podobna, inni jawnie poprzechodzili do obozu Bolesława.
Cofnąć się pozostałym przy Opolczyku było już niepodobna; poszli więc do Opola, lecz przybywali tu znacznie mniej pewni zwycięztwa, z wątpliwością i niemal obawą o swe losy.
Biskup poznał to z ich twarzy. Na niektórych mimo powagi, pewien wstyd i zakłopotanie widać było. W progu trzéj główni przewódzcy, Świętosław, Racibor i Sambor zamienili z nim wejrzenia znaczące, z których mógł wyczytać wielką o przyszłość troskę. Biskup musiał ich tem większem natchnąć męztwem i otuchą.
Jako mówca pierwszy Świętosław wystąpił, mąż okazały, poważny, siwiejący, żołnierz stary — lecz między swemi znany z tego, iż więcej twarzą i postawą obiecywał niż głowa starczyła. Biskup miał go zdawna w ręku.
Zbliżył się hełm zdjąwszy, ów orator Krakowian aż ku książęcemu siedzeniu, spojrzał na Władysława, pokłonił; lecz gdy mówić zacząć przyszło, dobrą chwilę musiał zbierać myśli, nim głos zabrał...
— Ziemianie Krakowa i Sandomierza, starzy ojczyce, przychodzimy do miłości Waszej, wezwać ją, abyś objął rządy nad nami.
Było zawsze ziem tych prawem iż rycerstwo i duchowieństwo pana sobie wybierało. Teraźniejszy nasz pan, Bolko, bez naszej wiedzy i woli naznaczył sobie następcą Leszka, a my go mieć nie chcemy nad sobą. Nie jesteśmy niewolni aby nas oddawano bez pytania... Wolemy miłość Waszą dla sąsiedztwa i połączenia tych ziem z naszemi, zkąd nam większa przyrośnie siła.
Wyjąkał to Świętosław przerywanym głosem, a za nim wszystka starszyzna przybyła, zaczęła potwierdzać słowa jego, wołając[1] —
— Tak jest! Chcemy mieć Miłość Waszą nad nami!
— Ja zaś jako duchowna głowa tych ziem błogosławię postanowieniu temu i razem z niemi księcia na stolicę powołuję!
Ozwał się okrzyk ale słaby i pomięszany.
Książe Władysław, który czuł dobrze, iż porywając się na Kraków wiele waży; spodziewał się więcej ochoty i zapału po przybyłych... Uderzyło go wahanie się ich i obawa jakaś przy ofiarowaniu mu księztwa — do którego innego prawa nie miał nad to, jakie mu oni przynosili.
— Niech się stanie jak żądacie — odpowiedział po chwili. Nie tajno wam, iż ja sprawę waszą przyjmując za własną, trud, krew i to co mam, muszę poświęcić — Kraków zdobywać potrzeba. Słuszna więc jest, abyście mi wierność poprzysięgli, i spisali na karcie dla wiekuistej pamięci postanowienie wasze.
Kanclerz biskupi stojący też z gotowym pergaminem, rozwinął go i podniósł w ręku do góry...
Nikt się nie sprzeciwiał. Biskup Paweł pospiesznie krzyż i księgę ująwszy, które mu podano, zstąpił pomiędzy ziemian i rotę przysięgi czytać zaczął.
Wszyscy podnieśli palce do góry, mruczano powtarzając za nim wyrazy, poczem kapelan ujął Ewangelję przez bogatą tuwalnię, i poniósł ją przytomnym do pocałowania. W czasie tego obrzędu cisza głęboka, smutna, złowroga panowała w sali. Nie widać było radości ani w tych, co przysięgali, ani w panu, na którego korzyść zrzekano się dawnego.
— Pomnijcież — odezwał się książe wzruszony, głosem poważnym — iż przysięga wiąże nas zobopólnie, a ślub to jest wieczysty...
Ziemianie stwierdzili to dość cichym głosem — bez wielkiego zapału. Biskup jeden okazywał radość żywą i głośną.
Gdy się to skończyło, wstał książe Władysław z siedzenia i sam przystąpił do starszych z łaskawemi słowy, oświadczając się im z dobrą wolą swą. Trochę mu z piersi spadło ciężaru, twarz się rozjaśniała.
Stoły na przyjęcie mnogich gości już były zawczasu przygotowane, z izby więc ruszać się zaczęli, rozpraszając się różnie, bo starszyzna tylko z księciem i Biskupem mogła pozostać, reszta zaś w podwórcu, a czeladzie na podzamczu i w mieście przyjmowane być miały.
Uroczysty ów obrzęd zatruty był już w początku niewysłowioną jakąś tęsknicą — czoła nie mogły się rozpogodzić, i u książęcego stołu długiego czasu było potrzeba, nim się usta porozwiązywały.
Przy Biskupie posadzony Świętosław Włodzimirzyc, który mówił pierwszy, odezwał się doń bardzo cicho.
— Błogosławcie, ojcze, sprawę naszą i swoją, a proście Pana Boga za nią, bo trudną się ona obiecuje!
Biskup odparł mu surowym wzrokiem.
— Zła to rzecz gdy się od zwątpienia poczyna — rzekł gniewnie. — Ani chcę słuchać takiej mowy! Co się stać powinno to się dokona, to się musi zrobić!
Świętosław łamiąc chleb patrzał nań.
— Dużo ludzi nas zawiodło — odparł półgłosem. Bolko nam odciągnął wielu! o! wielu!
Uniósł się Biskup.
— Tych co swoich odstąpili! zdrajców! — krzyknął — wszystkich pod miecz! nie darujemy nikomu.
Gorączkowo ciągnął dalej.
— Obejdziemy się bez tych... Zwyciężym sami... Siła nasza i poczciwa sprawa przemoże... Precz musi iść Bolko ze swym Leszkiem... nie wystąpi przeciw nam, a jeźli się odważy, na miazgę go zgnieciemy.
Umilkł Świętosław.
— Dużo krwi się przeleje! — przebąknął zadumany.
— Tem lepiej, złej krwi upuścić trzeba, aby ciało wyzdrowiało — odparł Paweł.
Rozmawiali, a książe Władysław rozpytywał Racibora o siły jakie mu z sobą przyprowadzili, gdy Żegota Toporczyk wysłany przez ks. Pawła dla dostania języka, zjawił się z powrotem w progu. Wchodził jak z konia zsiadł, cały upylony, zmęczony, ze skronią potem oblaną, z czołem namarszczonem.
Paweł zobaczył go, podniósł się nieco, dając mu znak aby się ku niemu przybliżył. Zjawienie się Żegoty wszystkich w niepokój wprawiło, z oblicza mu czytali, że coś z sobą niedobrego przynosił.
Nim miał czas[2] się odezwać, Biskup szepnął mu pospiesznie.
— Serca nie psuj! złego, jeźli masz, nie głoś!
Posłuszny Toporczyk w tył się cofnął milczący. Badano go ze wszech stron oczyma. Nie mówił nic wprawdzie — lecz nie mógł twarzy zasępionej odmienić.
Było w niej coś groźnego.
Choć nalewano a wzywano do picia, choć Szlązaków kilku chodziło po stołach zagrzewając do wesołości, widok tego posła odejmował ją wszystkim. Spojrzawszy nań ostygał każdy.
Ks. Pawłowi udało się kilku nieco rozruszać, rozmowa wszczęła się żywsza, a gdy ludzie od miodu i wina trochę oszołomieli, Biskup wstał z miejsca swego, poszedł do księcia naprzód, zbliżył się potem do kilku, tu i ówdzie coś rubasznego podszeptując. W ostatku na Żegotę skinął i wywiódł go nieznacznie do komory bocznej.
Sam był niespokojny — wyjście jego drugich też poruszyło, oglądano się na drzwi.
— Mówże, coć tam tak zalało za skórę! — zawołał zniecierpliwiony. — Wy wszyscy, niewieściuchy, nie macie serca, tracicie od lada czego odwagę... Co począć z ludźmi takiemi!
Żegota wysłuchał cierpliwie.
— Ciągną przeciwko nam — rzekł sucho — ciągną na nas, nim my mieliśmy czas wyruszyć.
Bolko, nie wiem, czyby miał po temu męztwo, ale Czarny niecierpliwy jest i mężny, nie ulęknie się on nikogo! — Ciągną na nas! — powtórzył.
— Leszek! — zaśmiał się z przymusem Biskup — tyle wart co i tamten!
Obrócił się niecierpliwie.
— Ale gdzież oni są? ilu?
— Krakowscy nas zawiedli — odparł z goryczą Żegota. — Moich własnych powinowatych dobra część przy nich została.
Przyjdzie się bić — brat przeciw bratu, własną krew dać!
Oburzył się Biskup.
— Własna krew! bracia! to cóż? — zawołał. — Albo to, gdy potrzeba, nie może iść brat przeciw bratu?
Ramionami zżymnął.
— Gdybym rodzonego miał — dodał — a stał mi na drodze!
Wyrwało mu się to z taką zajadłością, że Toporczyk cofnął się o krok. Ks. Paweł zmienił głos.
— Gdzie oni są? ile ich jest? — zapytał.
— Więcej niż nas będzie...
— Ze Slązakami[3]? — odparł Paweł.
— Daj Boże, aby ci się bić chcieli jak my i z nami razem — dodał Żegota. — Wiele oni serca nie mają! najemny lud!
Rady już innej niema — dokończył... jak wyruszyć przeciw nim zaraz, jutro — nie dając się zabrać w kojcu... Jutro! musiemy w pole!
Ks. Paweł zmarszczony przystąpił doń grożąc.
— Milcz że mi ze strachami temi — syknął — milcz. Tak! jutro potrzeba w pole, ale nie z trwogą głupią co serce odbiera, ino z tą pewnością iż zwyciężym. Musiemy! Milcz!
Zawrócił się nie patrząc już na niego i poszedł do księcia.
Ze śmiechem na twarzy oparł się na poręczy jego krzesła, szepnął coś i wyprowadził go z sobą.
Gdy się owo ucztowanie nad wieczorem skończyło, a przybyli ziemianie sądzili, że tu sobie spocząć będą mogli pod opieką obronnego zamku opolskiego, o mroku zatrąbiono...
Rozkaz poszedł po pułkach wszystkich.
— Jutro, w pole!
Ślązkie posiłki nie były jeszcze gotowe, posłano w skok zbierać co w pobliżu stało. Krótka noc czerwcowa starczyć musiała na pościąganie ich.
Czynnym był sam książe, Świętosław, Racibor, ale nikt nad Biskupa Pawła czynniejszym. On tu prawdziwym zdawał się wodzem, on był duszą wszystkiego.
Nie położył się do snu, światła gasić nie kazał, suknie tylko zmienił jakby się sam do pochodu i na koń gotował. Co chwila otwierały się drzwi posłańcom, wołano dowódzców, dawano rozkazy.
Paliła go gorączka — czuł, że się tu jego los miał rozstrzygać — ale nie stracił ducha — musiał go wlewać w drugich. Tym czasem wszystkie wysiłki jego i tych, których dla rozgrzewania ludzi rozsyłał po obozie, rozbijały się o jakieś trwożne przeczucia.
Jak dzień oddziały niektóre już się z pod zamku ruszać zaczęły. Koń dla ks. Pawła stał gotowy. Slązaków[4] mających posiłkować nie doczekano się. I to go nie powstrzymało. Ręczył, że Slązacy[5] w drodze napędzą — naglił — w ostatku ofiarował się sam zostać w Opolu, aby przyspieszyć wyprawienie posiłków.
Książe Władysław zatrzymał się także. Cały zaś ten zastęp kilkotysięczny, który wczoraj przyniósł mu w ofierze dwie najpiękniejsze ziemie, ze dniem musiał iść w pole.
Z okna zamkowego biskup niespokojnie patrzył na wychodzących i obliczał ich oczyma. Siła na owe czasy dość była znaczna, ale szła bez tej wiary w siebie i zapału co zwiastuje zwycięztwo. W milczeniu pułki się rozwijały, szły krokiem ciężkim, a gdy w dali znikły za tumanami kurzawy, ks. Paweł padł na krzesło i dopiero uspokojony nieco, złamany bezsennością, powieki zmrużył zmęczone.
Przed chwilą pełen ludu zamek Opolski, opustoszał nagle, stał się milczącym; mała garść tylko została w nim przy księciu, który coraz mniej okazywał ochoty wyjść naprzeciw nieprzyjaciela. Oczekiwał na pułki swoje.
Biskup za wojskiem ciągnąć nie mógł, a gdyby to chciał nawet uczynić, książe Opolski, który go niemal jak zakładnika trzymał, nie byłby może puścił od siebie.
Cały ten dzień i następny upłynął w jakiemś oczekiwaniu niespokojnem...
Paweł zaledwie mogąc wytrwać bez wieści, naglił ciągle o dostawanie języka, wyprawiał resztę sług jaka mu pozostała. Nie przychodziło nic od Świętosława.
W piątek do dnia po śnie jeszcze niespokojniejszym, biskup się z łoża porwał tak rozdrażniony tą ciszą złowrogą, która go otaczała, iż dłużej w miejscu usiedzieć nie mógł. Dworowi swemu kazał się sposobić w drogę. — Dokąd? nie dobrze wiedział sam. Do wstającego z łoża księcia wszedł już w sukniach podróżnych.
— Wytrwać tu dłużej nie mogę — rzekł. Książe, jeśli chcesz, wstrzymać się możesz, ja na zwiady sam ruszę.
— Dokąd?
— W ślad za wojskiem, — dodał biskup. Żadna siła mnie tu już dłużej nie przykuje. Trzeba iść, trzeba ich gnać, zagrzewać, męztwa dodawać. Niema dowódzców jakich mieć chciałem. Wszystko w niwecz pójść może!
Chciał coś rzec przeciwko temu książe, lecz Paweł niedając mu się odezwać, wybuchnął.
— Muszę za niemi dążyć!
To mówiąc, zaledwie się pokłoniwszy, nachmurzony, zburzony, nie czekając odpowiedzi, wybiegł w dziedzińce, dosiadł konia, sługom dał znak i popędził kłusem.
Książe Władysław wysłał za nim, chcąc powstrzymać, gdy już Biskup był w miasteczku. Zły i tak rozsrożony, iż ludzie właśni zbliżyć się doń nie śmieli, popędził szlakiem, na którym ślady przechodu polskiego oddziału widać jeszcze było.
Zaledwie z południa skwar okrutny zmusił go w lesie konia zamordowanego prawie, zatrzymać. Sam on zsiadłszy rzucił się na ziemię. Jeść nie chciał nic, wina podać kazał i bez pamięci gasił nim pragnienie.
Zaledwie konie wytchnęły, wołał już aby je podawano.
Kruk mu się chciał sprzeciwić, uderzył go obuszkiem:
— Na koń!!
Jak gdyby mu młodość powróciła, niezmęczony dosiadł drugiego wierzchowca i gnał dalej z tym pośpiechem co rano. Pędzili tak do samej nocy, aż w końcu koń pod ks. Pawłem, ciężkim i roztyłym, chwiać się zaczął i padł. Musiano stać w miejscu, gdzie ani wody ni schronienia nie było.
Lecz ks. Paweł z niczem się nie zwykł był rachować, nie słuchał nikogo, a gdy mu o przeszkodach jakich mówiono, klął i łajał. —
Czego chciał, stać się musiało.
Tym razem choćby jednego z ludzi z konia zsadził, żaden po takim drogi kawale nie poszedłby dalej nie odpocząwszy. — Biskupowi rozesłano wojłok pod drzewy, gdy burza, na którą się od dawna zbierało, a zdała się przechodzić bokiem, nagle z piorunami i straszną napadła ich ulewą.
Szałas z gałęzi, choć ludzie sklecili na prędce, lała przezeń nawałnica, jak przetakiem. Biskup nie zdawał się nic czuć ni widzieć.
Pioruny sinem światłem oblewały okolicę — patrzał osłupiałemi oczyma, czekając rychło li znowu na koń siąść będzie można. Wicher i burza już ustawały, gdy w świetle błyskawic na drodze ujrzał Biskup coś poruszającego się... Czarny ten cień zbliżał się ku jego obozowisku. Był to ktoś idący drogą, wiatr suknie jego unosił... i z głowy płachtę mu zrywał.
Biskup drgnął cały — przeczucie jakieś pierś mu przeszyło. W każdym cieniu widział tego szatana co za nim pędził, co go prześladował...
Ludzie, którzy dla burzy nie spali, ujrzawszy to widmo, pewni że upior się im ukazał, spłoszeni kryli się w gąszcz i rozbiegali.
Biskup oczy miał wlepione w tę postać poruszającą się zwolna, która to nikła w ciemnościach, to jawiła się w błyskawicy, coraz bliżej a bliżej.
Stanęło widmo u skraju obozu.
Jeden z czeladzi, który ujść nie pospieszył, leżał na ziemi.
Schyliło się nad nim i głosem ludzkim o coś spytało...
Biskup usłyszał krzyk, widmo przysunęło się bliżej jeszcze ku szałasowi.
W błyskawicy zobaczył przed sobą Bietę i przeżegnał się strwożony.
Stała przed nim ręką wskazując po za siebie.
— Pod Bogucinem, krwawe pole! Szłam wam dobrą zwiastować nowinę... Oj lała się, lała ta krew, coście jej utoczyć chcieli.
Padli wszyscy zdrajcy!
Biskup, którego pierwszy przestrach odszedł, podniósł się z ziemi.
— Kłamiesz, potworo niecna! kłamiesz! — zakrzyczał.
Głos mu w gardle zamierał, zaczął wołać na Kruka, który widmo znane sobie zobaczywszy, dobrze się zaszył w zarośle.
Śmiech rozległ się słaby. Bieta krótko przed szałasem postała, rękę wyciągnęła na pożegnanie, poszła dalej...
Gdy jej już widać nie było, Kruk dopiero nadbiegł do Biskupa, który nie mówiąc za co, zaczął go obuchem okładać.
Na wschodzie dnieć zaczynało. Ksiądz Paweł wołał o konie, gdy na gościńcu ukazało się dwóch jeźdźców pędzących co sił, na pianą okrytych koniach...
Nim Kruk wybiegł ku nim, chcąc zatrzymać przemknęli się i znikli...
Jechał jeden za niemi... pod którym koń padł i on z nim, a nie podniósł się już więcej.
Oba krwią okryci byli... a gdy Kruk zbliżył się, znalazł dwa drgające trupy...
Poznali w człowieku Raciborowego syna, mieczami zrąbanego, poprzeszywanego strzałami...
Oczy ku nim otwarł jeszcze, poruszył niemi — i skonał...