Syn Jazdona/Tom III/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Syn Jazdona |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Bolesława Wstydliwego i Leszka Czarnego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Inne | Cały tom III |
Indeks stron |
Upłynęło lat kilka.
Wieczorem wszystkie dzwony Krakowa odezwały się jękiem żałobnym. Ludzie wychodzili z domostw zdumieni i pytali się nawzajem — co się stało?
Jeden po drugim coraz dalsze poruszały się boleściwemi głosy zawodząc — i miasto napełniały trwogą.
Ci co legli spać zawczasu, zrywali się z pościeli, którzy na spoczynek iść mieli, w koszulach wybiegali do drzwi.
Rynek się napełniał.
Spoglądano ku Wawelowi, zkąd pierwsze dzwony zabrzmiały.
Teraz i u Św. Jędrzeja, i u Panny Maryi, u Dominikanów, Franciszkanów, na Skałce, po kapliczkach wszystkich budziły się dzwonki i płakały.
Dzień był mroźny, zimowy.
Na ciemnem niebie, wyiskrzone na mróz świeciły gwiazdy, na dachach leżał śnieg i jak całun pokrywał ziemię. Tylko w ulicach biała ta powłoka zbita i z błotem zmięszana znikła, niepewną jakąś barwę przybrawszy.
Powietrze było spokojne, mróz ścinał wody i ziemię. Wśród tej nocnej ciszy, dzwony nie odzywające się nigdy o tej porze, zwiastowały wielką jakąś żałobę.
Od kilku dni książe Bolesław był chory.
Legł w łóżko, otaczali go księża, modlono się, czekał śmierci spokojnie jak wyzwolenia.
Wiedziano w mieście o tem powolnem konaniu pana — dzwony więc jego zgon zwiastowały.
Zgon, a z nim niepewność przyszłości, bo choć Leszek ogłoszony był następcą — wróg jego Biskup Paweł powtarzał uśmiechając się.
— Nie zagrzeje on stolicy.
Gdy z Wawelu pierwsze się dzwony odezwały, Biskup podstarzały lecz silny jeszcze i niepochylony wiekiem, z niecierpliwą oznaką radości z siedzenia się porwał.
Zdawał się czekać tylko na to, jak na hasło wyzwolenia.
Twarz cała dziko mu rozpromieniała, odetchnął piersią jakby oswobodzoną od ciężaru. Namiętności, których wiek nie zdołał pokonać, wracały z gwałtownością młodą.
W tejże chwili do komory wszedł stary kanonik Wyzon przynosząc wiadomość smutną o zgonie księcia, z twarzą chmurną, do niej zastosowaną.
Zdziwił się nieco widząc Biskupa tak wesołym niemal i rozpromienionym, nieumiejącym utaić co doznawał.
— Wziął pan księcia Bolesława Pudyka, do chwały swojej! — rzekł powoli.
— Wola jego niech będzie błogosławioną — odparł biskup szydersko. Teraz na zamku miejsce moje.
Poruszył się.
— Każcie mi dać suknie, zawołać Szatnego, jechać tam muszę.
Szatny wszedł jak na zawołanie, a biskup z gorączkową skwapliwością ubierać się zaczął w strój urzędowy. Ludzie, choć znali jego nienawiść dla zmarłego, patrzali zdumieni na twarz rozjaśnioną swojego pana.
Dzwony w mieście biły ciągle, zwiastując zgon Bolesława.
Ulice ludem się napełniały, na Wawelu widać było rozpalone światła rzęsisto i jakby łunę unoszącą się nad łożem pobożnego księcia.
Ruch jak we dnie w okolicy zamku widać było, z rynku, z ulic lud ciągnął ku Wawelowi, z zamku oddziały wychodziły na miasto.
W ulicach jezdni a zbrojni, pospieszali na górę, jakby ona obrony potrzebowała.
Żal po pobożnym panu wyrażał się cicho, więcej trwogą o przyszłość, niż smutkiem o przeszłość.
Cnotliwy książe serc sobie nie umiał pozyskać, które się tylko energią zdobywają. Ziemianie nie lgnęli ku niemu, mieszczanie niemcy, więcej się oglądali na Leszka, który im przypodobać się starał, włosy i strój ich obyczajem nosił, poufalił się z niemi chętnie. Wiele też sobie po tym przyszłym panu obiecywali.
Duchowieństwo zakonne tylko, i świątobliwi kapłani szczerze opłakiwali szczodrego dla siebie, pobożnego pana, który żył w mniszej surowości obyczajów.
Na zamku słychać było stłumione jęki dworu, do pana przywiązanego i niepokój jaki zawsze śmierć sprowadza, obawa zmian nieuchronnych.
Biskup, który wozem kazał się na zamek wieźć, z trudnością mógł się z nim i ludźmi swemi przebić przez gęste tłumy, które wypełniały podwórza, ciągnąc ku oświeconemu dworcowi, otaczając go zewsząd. Do drzwi już się docisnąć nie było można, kler i służba musiała drogę przybywającemu torować.
Zwłoki księcia Bolesława, w wielkiej izbie nizkiej na dole spoczywały na uczciwie przygotowanych wspaniałych marach szkarłatem okrytych — przyodziane skromnie jak on chodził za życia, lecz z oznakami rycerstwa i władzy. W rękach złożonych trzymał krzyż złoty, a twarz uspokojona, zdawała się konaniem błogosławionem uśmiechniętą. O mary oparta stała tarcz malowana książęca ze lwy i orłami, a nad nią na wezgłowiu leżała czapka obwiedziona koroną, berło i miecz kilkakroć pasem owinięty.
Tuż u stóp katafalku klęczały trzy niewiasty, w czarnych sukniach żałobnych i białych zasłonach.
Na przedzie księżna Kinga zwracała na się oczy wszystkich, zdumione. W jej twarzy rozjaśnionej, ubłogosławionej, niemal wesołej jakąś nadziemską radością — widać było, że Bóg ziścił najgorętsze jej prośby. Na oczach nie było śladu łez, usta uśmiechały się niebiosom... Ona, jak niegdyś Jadwiga Ślązka wyrzucała płaczącym ich łzy, radowała się jawnie, czekała niecierpliwie godziny, w której zwłoki męża złożywszy do grobu, będzie mogła natychmiast spełnić swój ślub i zamknąć się w klasztorze, do którego przez całe tęskniła życie. Tę radość tak dziwnie odbijającą od trumny, wyrobioną siłą ducha, która ją zupełnie obcą czyniła światu i uczuciom jego — radość tę, bijącą od niej, ludzie widzieli i niepojmując jej trwożyli się. Nie było w świętej niewieście nic ludzkiego.
Pobożna, miłosierna, miała tę wiarę przepotężną, która w śmierci widzi tylko żywot wieczny, otwierające się niebiosa, aniołów śpiewających — witającego Oblubieńca!
Nie była ona pierwszą ani jedyną z niewiast tego wieku — za życia ubłogosławionych i umarłych światu; obfitowały w nie dwory ówczesne.
Jadwiga Ślązka, Salomea królowa, Kinga i klęcząca obok niej, siostra, wdowa po Bolesławie kaliskim Jolanta — wszystkie żyły na świecie za pokutę, wzdychając do klasztoru.
Surowego oblicza, z twarzą pooraną marszczkami, lecz rysami przypominającą Kingę — miejsce obok niej zajmowała wdowa drugiego Bolesława, przybyła aby losy swej rodzonej podzielić.
Lecz ta na świecie zostawiała córki — dzieci, miała choć część żywota spędzoną u domowego ogniska, znała macierzyństwa radości i troski, gdy Kinga od zaślubin swych, stawszy się zakonnicą, męża dla siebie uczyniła mnichem...
Kinga i Jolanta, ciałem tu jeszcze przytomne, już duszami były gdzieindziej. Na obu wrażenie grobowe tej chwili, jej żałoba nie była widoczną, nie rozumiały smutku ludzi, litowały się nad temi co płakali. W ich oczach łzy były grzechem i słabością.
Obok ich dwu klęcząca żona Leszka Gryfina, z męzkiem energicznem, znużonem już walką inną a pragnieniami macierzyństwa obliczem, z dumą przyszłej pani kraju — zdawała się istotą zupełnie innego świata.
Patrzała na to co ją otaczało, myślą już sięgając jutra, niepokojąc się o nie, snując jakichś dumnych marzeń pasma.
Po za temi niewiastami i ich dworem, w kątku i mroku widać było piękną, bladą z czarnemi oczyma, obwiedzionemi brunatnym cieniem tercjarkę zakonu Ś. Franciszka, w sukni grubej i pasku białym. Była to pokutnica Bieta.
Gdy Biskup wszedł i wstrzymał się u progu, żadna z modlących się oprócz Gryfiny, nie zwróciła się ku niemu... On i ona zamienili wejrzenia groźne prawie, — księżna ulękła się i spuściła oczy.
W chwili właśnie, gdy marzyła o przyszłości stawał przed nią ten człowiek, który choć na pozór przejednany, był zawsze niebezpieczny. W ustach jego zwichniętych przymusem jaki sobie zadawał, krył się źle, jakiś uśmieszek złośliwy.
Dla niego nowe pole, nowe się odkrywały widoki.
Z miejsca w którem się zatrzymał, Biskup zmierzył wejrzeniem zmarłego pana.
Uszedł zemsty jego przez zgon swój, ale mu oczyścił drogę. Na tem łożu wyciągniętym był zwycięzkim — czuł to Paweł. Zmarł nie jak on chciał na wygnaniu, odarty z władzy i jej godeł, ale na stolicy swej, w zamku naddziadów, otoczeny wspaniałym dworem — panem nad krajem, z którego biskup wypędzić nie mógł.
Tego on nie przebaczał zmarłemu. Paweł z Przemankowa śmiercią tą był zwyciężonym. Pracował darmo, świadczyła o jego niemocy, Bóg wyrwał mu jego ofiarę.
Na twarzy Biskupa wszystkie wrażenia i myśli tej chwili zlały się w jeden wyraz niezmiernej dumy, niemal pogardy. — Gniewu inaczej tu objawić nie mógł.
Duchowieństwo występujące na powitanie Pasterza, przyjął zaledwie nań wejrzawszy i poszedł zwolna z modlitwą ku marom.
Oko jego śledzące wszystko, padło na Bietę — i zapaliło się złością.
I ta była nad nim zwyciężcą, i tej on ani się pozbyć z przed siebie, ani mógł zapomnieć.
Zachmurzył się mocniej jeszcze, gniew w piersi jego zamknięty, urósł i poruszał niemi.
Mógł się pocieszać jednak. Ze dwu wrogów, których pokonać nie mógł, zostawał mu jeden tylko, Leszek.
Rycerz był dzielny, ale zapamiętały. Paweł pomyślał, że ten — może jak oszalałe zwierze na łowach sam na oręż nastawiony się przebić.
Szmer modlitw cichych, przerywany śpiewem księży, napełniał izbę razem z wonią kościelnych kadzideł... Z otwartych okien wiatr zawiewał na płomienie grubych jak pochodnie zwijanych świec kościelnych, które płonęły, dymiąc i światłem drżącem migotały po izbie.
Uroczysta chwila w inne dusze lała uczucia znikomości ludzkiej, — w jego sercu nie odbiło się nic, oprócz mściwej rachuby jutra.
Pomodliwszy się i pokropiwszy zwłoki, gdy już miał odchodzić Paweł, ujrzał przed sobą stojącego Leszka.
Oparty był na mieczu, cały we zbroi zwycięzca ów napastliwych pogan i Litwy, wojak nieznający strachu, człowiek bez ludzkich słabości.
Uląkł by się go może Paweł, gdyby nie czuł w nim obok żelaznego męztwa — umysłu, który po za obecną godzinę dalej nie sięgał, i przewidzieć nic nie mógł.
Był to człowiek dnia jednego, któremu zawsze starczył — ale jutro nie jego było.
Paweł zrozumiał to dobrze i dlatego mniej się lękał niepokonanego wojska[1], który żadnej niewiasty nie kochał, kubka nie był żądny, jadłem żył skromnem, wesołości nie szukał, w trudzie znajdował rozkosz.
Cieszyło i to Biskupa, że jak większa część Piastów, Leszek miłował niemców, powierzchownością naśladować się ich starał, i u polskich ziemian wielkiej miłości mieć nie mógł.
U tych mar Wstydliwego, na których on spoczywał już po wielkim boju życia — razem z dymem kadzideł snuły się te myśli przyszłości: Boże, klasztorne, mściwe i gniewne, rycerskie i spokojne.
Leszek patrząc na stryja, który go umiłował i usynowił, w duchu poprzysięgał mu, iż dzielnicę jego utrzyma, rozerwać jej nie da — i powiększy.
Późno w noc, Paweł, którego wychodzącego pokłonem do ziemi pozdrowiła Bieta — wstrząsnąwszy się cały na tę pokorę, bo ją wziął za urągowisko — powrócił na dworzec swój wzruszony, zburzony, pełen myśli, które mu zasnąć nie dały.
Drugiego dnia ziemianie, zbiegający się do Krakowa, Leszek, Gryfina, widząc Kingę zapowiadającą, że natychmiast chce ujść do klasztoru, błagać ją poczęli i prosić aby jako pani pozostała w Krakowie.
Pobożna Kinga — przerażona naleganiem, uchodziła przed niemi. Żadna siła ludzka wstrzymać jej tu nie mogła.
Zaledwie przebrzmiały dzwony pogrzebowe, gdy już wozy księżnej Kingi i Jolanty stały gotowe w podwórcach. — Godziny jednej dłużej tu pozostać nie chciały, nie mogły.
Służba ze łzami padała żegnając dobrą swą, miłosierną matkę — ludzie cisnęli się — Kinga łzy jednej nie roniąc, strofowała łagodnie.
— Bóg mnie woła! — mówiła — na głos Jego głuchą być nie mogę...
Leszek i Gryfina ujrzeli je z rana razem z siostrą Jolantą wychodzące ze swej sypialni, w sukniach zakonnych, z włosami postrzyżonemi, bose, sznurami poprzepasywane — obie jakby odmłodzone i wesołe.
Gryfina, której serce przywiązało się uwielbieniem i wdzięcznością dla świętej niewiasty, ocierała łzy, chwytała jej ręce, z rubasznością Rusinki obejmując aby zatrzymać przy sobie.
— Dziecię moje — spokojnie odpowiadała Kinga — żadna miłość i żadna ludzka moc nie zdoła mnie zmusić do męczarni waszego żywota. Na tę godzinę wyzwolenia czekałam ja życie całe — jestem szczęśliwa! szczęśliwa! Bolko mój do niebios poszedł dotrzymawszy mi ślubu, ja z wiankiem na skroni idę do nieśmiertelnego Oblubieńca mojego!
To mówiąc rozpostarła ręce, padła na kolana i pochylając się ku wiszącemu na ścianie krzyżowi z wizerunkiem Chrystusa, namiętnie poczęła całować nogi Jego.
Siostra Jolanta niemniej mając gorącości ducha, nie okazywała jej tak jawnie jak Kinga, dla której oczy i uszy ludzi obojętnemi były.
Księżna wołała w zachwycie oczy podnosząc ku niebu.
— Raduje się dusza moja w Panu, rozkoszą rajską zapływa serce moje. Oto idę do Ciebie, Panie, sługa Twa! Oto idę!
Słowom tym w uniesieniu wyrzeczonym towarzyszyły ruchy znamionujące szczęście niepojęte dla drugich.
— Spieszcie! — wołała na dwór swój. — Szaty moje niech wezmą ubodzy, klejnoty niech idą na ołtarz Pana! Nie potrzebuję nic, ta jedna sukienka uboga starczy mi do zgonu. Dlaczego ociągacie szczęście moje? czemu wstrzymujecie mnie tu, o wy, nielitościwi! Widzicie, że ducha mojego już tu niema — więzicie ciało tylko!
Chwytając za rękę milczącą Jolantę, zwróciła się ku niej.
— Chodź, siostro moja miła, chodź! Bramy raju czekają na nas otwarte... Idźmy! bieżmy!
Ludzie słuchający płakali jedni, drudzy rzucali się na kolana — kapłani pobożni słuchając natchnionej, jak ona wpadali w zachwycenie.
Księżna z kolei ku wszystkim się zwracała o pośpiech błagając. Lękała się aby ją przemocą jaką nie zatrzymano tutaj.
W Sądczu już wszystko było gotowe na przyjęcie dwu sióstr, które zakonnicom biednym za sługi się ofiarowały. Wśród tego zajęcia wyjazdem, księżna Kinga przechodząc z kolei od jednej do drugiej ze sług swoich — ujrzała przed sobą klęczącą Bietę.
Ta za wszystkiemi jako najniegodniejsza dotknąć szat świętej pani — się kryła. Ujrzawszy ją przed sobą rzuciła się na ziemię, objęła bose jej nogi i całować je zaczęła.
— A ty! — rzekła pochylając się ku niej Kinga — dziecko moje! dlaczegóżbyś nie miała iść z nami?
Tam łzy i pokuta lżejszemi ci się staną, droga zbawienia łatwiejszą. — O! chodź ze mną, chodź ze mną!
— Nie mogę, o, pani moja! — podnosząc ręce ku niej zawołała Bieta. — A! nie! Tej lżejszej drogi ja wybrać sobie nie mam prawa... ciernistą iść muszę i spaloną. Jam jest karą Bożą dla niego, jam dla niego znakiem i oznajmieniem... ażali to serce kamienne nie zmięknie od łez moich... ażali i z jego powiek nie wytryśnie kropla żalu... Bóg mi wskazuje tę drogę!
Przypadła łkając do nóg księżnie i zamilkła.
Kinga błogosławiła, cichą nad jej głową odmawiając modlitwę.
Zdala stojący, nie wiedząc czemu, płakali.
W tej chwili zakonnik stary z siwą brodą, z głową wypełzłą.[2] w sukni połatanej, przepasany powrozem wszedł do izby, jakby dawał znać, iż przyszła chwila rozstania.
Oblicze księżnej zajaśniało, porwała krzyż, przycisnęła go do piersi i niosąc przed sobą jak tarczę w tryumfie, modląc się głośno, poczęła ku drzwiom z siostrą iść razem.
Przytomni po drodze chwytali i całowali jej szaty. Niewidziała już nikogo, nie słyszała nic, cała w Bogu... Nie rzuciwszy okiem na ten dom w którym lat tyle przeżyła, w którym tyle wspomnień pozostawało — biegła spiesznie z dworca ku kościołowi, z modlitwą ostatnią na świeży grób męża...
Tu przy płycie kamiennej poklękła raz jeszcze, ale modlitwa trwała krótko i wstała natychmiast. Wozy za nią przybyłe stały u drzwi kościoła Św. Franciszka, czeladź podniosła ją na rękach... i płacz dał się słyszeć rzewny.
I wozy toczyły się już po zmarzłej drodze ku Sądczowi, a na zamku jedna pozostała — Gryfina.
Biskup zdala przypatrywał się temu widokowi, który w nim zniecierpliwienie jakieś wywoływał. Miał nadzieję, że przez księżnę nawrócona Bieta, z nią razem pojedzie się zawrzeć w murach klasztornych...
Właśnie gdy oczyma szukał jej na tych wozach, które niosły Kingę i Jolantę, spostrzegł idącą smutnie z głową zwieszoną i różańcem w ręku.
Cofnął się ze wstrętem.
Widok jej teraz nawet gdy przestała być groźną a stała się błagającą, wznawiał w nim dawne burze, wspomnienia jątrzące..., nie zgryzotę występku, ale gniew niemocy i upokorzenia.
— Pawle, mówił do siebie sam, czegóżeś ty upragnionego, pożądanego dosiągnął w żywocie swoim? — Nic! Słabi tryumfują nad tobą, urąga ci się pospólstwo... tłum cię palcami wytyka... przebaczono ci bo wzgardzono tobą!!
Nie! nieskończyło się życie jeszcze! Nie! Teraz się ono dopiero rozpocząć może. Leszek jeden nie sprosta mi! Obalę go, podkopię, wywrócę... Okażę siłę moją! Zwyciężę!
Tych słów domawiał w duszy swej, gdy do izby, w której oknie stał, wszedł mężczyzna z głową siwą, przyodziany z przepychem, kołpak trzymając w ręku.
Możny to był pan i znaczący człowiek, poznać było go z postawy, chodu, z lica dumnego, którego zasępienie choć ogólną mogło się tłumaczyć żałobą, znamionowało razem charakter zgryźliwy, podejrzliwy, niespokojny.
Szedł ku Biskupowi zwolna, jak człek w domu tym poufały, nie gość, a domownik prawie. Szedł roztargniony patrząc pod nogi, myślami ciężkimi, które w sobie niósł tak zajęty, iż niepostrzegł jak biskup usłyszawszy chód, zwrócił się, podszedł ku niemu i tuż stanął.
Podniósł i gość blade oczy na niego, ale zaciśniętych mocno ust nie rozwarł jeszcze.
Oczyma tylko z początku mówili do siebie i zrozumieli się. Na obu znać było wielkie brzemię wspólnie dźwigane.
Paweł rękę doń wyciągnął, ścisnęli się, przybyły lekko skłonił się jakby do pocałowania jej, wnet odprostował i westchnął ciężko.
Biskup spojrzał w głąb izby — nie było w niej nikogo — za progiem zdala, stała czeladź jego, przyglądając się i szepcząc po cichu.
Gość był tak ubrany jeszcze jakby powracał z pogrzebu i uroczystości zamkowych, w szatach paradnych, w kożuchu sobolim, w kołpaku z piórem, z pasem złocistym... Ubranie te zawadzało mu, ciężyło, bo je coraz poprawiał... Zdradzała się natura niecierpliwa.
Długo dość, Biskup i on, powitawszy się stali milczący. Wiodąc go za sobą Paweł poszedł usiąść na wezgłowiu i wskazał mu ławę zasłaną u swego boku. Schylił się do przybyłego.
— Poczyna się era nowa! — rzekł szydersko.
— Lub starych dziejów przedłużenie! — głosem stłumionym, schrypłym odparł przybyły. — Nowego tu w istocie niema nic. Myśliwego straciliśmy, żołnierz go zastąpił, a wodza i głowy jak niemieliśmy tak niemamy!
Paweł poruszył głową.
— Wojewodowie oba dobrzy! nie mówcie! — odparł. — Pudyk prowadził na plac i bił się dzielnie. Leszek od niego lepszy jeszcze.
— Pewnie, ale na księcia tego za mało — począł gość. — W domu też i czasu pokoju głowy potrzeba. Nie dość utrzymać co się dostało, zdobywać musi kto chce panować. Ziemianie nasi jak jednego tak drugiego nie lubią. Oba niemcy są.
— Niemcy! tak! — rozśmiał się Biskup — a szukajcież między Piastami takiego, coby nim nie był?
Pomilczeli trochę i Biskup sam dodał.
— Mazowieckichby nam tu trzeba, ci silniejsze mają dłonie i chciwsze serca — i nie tyle zniemczeli.
Patrzyli na się i znowu milczenie było. Biskup przynieść kazał wino, wzięli za kubki.
— Kto chce co poczynać — szepnął Paweł — musi zawczasu.
Gość głową dał znak potwierdzający.
Tak się już musieli rozumieć dobrze, iż słów im wiele nie było potrzeba — odzywali się urywanemi wyrazy.
— Nas dwu, to mało — szeptał Biskup.
— Czekajcie, niebawem więcej się znajdzie — odparł drugi. — Dać trzeba czas Leszkowi aby ziemian od siebie odstręczył. Łatwo to przyjdzie. Niemcy u niego wszystkiem. Niech się rozpościerają, niech biorą górę, to nam przyjaciół przyczyni.
— Rozumnie! — potwierdził Biskup — ale każda by najpiękniejsza szata ma podszewkę, tak i ta wasza, która się po wierzchu dobrą wydaje. Zrazi Czarny jednych, drugich pozyska, bo w boju mu się szczęściło i szczęści — a rycerstwo to za serce ima.
Gość odpowiedział wzrokiem zdumionym i pomyślawszy nieco, rzekł.
— Na to aby sobie druhów nie zrobił — poradzi się.
— Radźcież! — dodał Biskup.
Siedzieli znów popijając.
— Żegota, wojewoda nasz nie mówi co czuje — rzekł przybyły — ale mu i było i jest wszystko nie do smaku... Da nam rękę.
Biskup wesołą twarz zrobił.
— Ja, nie jestem go pewny.
— Ja zaś co wiem, to wiem, i przy swoim stoję.
— A z Sandomierza? — spytał Biskup.
— Krystyn mi powinowaty — odpowiedział gość — przez niego pójdzie się dalej.
Bardzo cicho i żywo ks. Paweł dodał schylając się do ucha.
— Ale dziś, dziś trzeba wielką miłość i zgodę wykładać na misę, aby nie zwąchał co się warzy.
— Nie widzi daleko — wtrącił drugi.
— Toć prawda, ale drudzy zań...
Przeszli do innej treści.
— Gryfina — odezwał się Biskup szydersko — zażąda teraz więcej niż kiedy potomka. Jużem ja jej raz służył dobrą radą gdy czepiec zrzuciła i wrzawy a sromu narobiła Czarnemu. Teraz mam też czem ją sobie zjednam... a w oczach ludzi zohydzę!
Bystrem wejrzeniem gość mowę mu przerwał, jakby podziwiał przebiegłość Biskupa, który ciągnął dalej z uśmiechem.
— Mam tu jednego mnicha Benedyktyna, niedawno ze Włoch przybyłego. Biegły jest w różnych medycznych kunsztach, i ma radę na wszystko. Niemoce wszelkie i choroby najcięższe leczy. Ma też, jak powiada, nieochybne lekarstwo na bezdzietność.
Zdziwiony słuchacz wlepił weń oczy.
— Nie bój się, kochany Warsz — dodał Biskup widząc zdumienie. — Mnich bałamut jest i samochwalca. Nie uczyni on nic, ale uwodzić ją będzie — a gdy wezmą co im doradzi, splugawią się w oczach ludzi.
— A cóż to za lek taki? — spytał Warsz.
— Nie łacnoby go kto po dobrej woli kosztował — mówił Paweł — ale Gryfina gotową jest na wszystko! Ślubowała już św. Idziemu i innym bezskutecznie, posłucha mnicha mojego. Jest Salernitanin! Opowiada się też jako uczeń Wielkiego Alberta.
Warsz słuchał z ciekawością natężoną.
— Samochwał ten i kłamca, bo za takiego mam go choć suknie nosi zakonne — mówi iż zna gady takie, węże i ropuchy, których pożywanie przez obojga małżonków, nieochybnie ich potomstwem obdarzy.
Ks. Paweł śmiać się począł.
— Gryfina zje pewnie co jej poda — mówił dalej — a jako Ewa prawa poda mężowi też część owocu zakazanego. Benedyktyn lubi prawić i chlubić się... Gadami ich nakarmiwszy, rozgłosi...
Warsz ruszył tylko ramionami. Rzecz mu się zdała lub do wiary niepodobna albo błaha. Paweł zaś niepomiernie się nią radował jako dobrym wynalazkiem, powtarzając żarty o gadach, któremi nowego pana żywić miano.
Gdy tak rozmawiali, z zamku powracających kilku zaszło na dworzec do Biskupa. Z liczby ich poznać już było można, że przez ostatnie lata zjednać sobie potrafił jeźli nie przyjaciół poważniejszych, to przychylnych i nie odwracających się od niego, między ziemiany.
Pierwszy ukazał się wojewoda Żegota, o którym mowa była, za nim Krystyn kasztelan Sandomirski, powinowaty kasztelana krakowskiego, który tu ich uprzedził. Przychodzili i inni na pogrzeb przybyli, tak że w godzinę na dworcu przy ulicy Wiślnej, tłumno już było.
Zastawiono stoły obficie, bo tém sobie zawsze ludzi jednał, że ich karmił i poił pańsko a dostatnio.
Wkrótce téż pogrzebowego smutku wcale tu czuć nie było, a mało kto, oprócz tych co mu do łowów służyli, wspomniał Pudyka.
O Leszku też ostrożnie milczeli wszyscy.