Szósty oddział jedzie w świat/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szósty oddział jedzie w świat |
Podtytuł | Powieść dla dzieci od lat 11–13 |
Pochodzenie | Odcinek powieściowy II tomu „Płomyka” |
Data wyd. | 1936 |
Druk | Nowoczesna Spółka Wydawn. S. A. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Pociąg biegł po szynach z miarowem dudnieniem. Okazało się, że w żadnej zabawie nie wychodziło to tak, jak było naprawdę.
Naprzeciwko siedziała mama, wgórze na siatce kołysał się bagaż, dwie duże walizy, jedna mała i pled w paskach.
Za oknem przelatywały szybko pola pokryte topniejącym śniegiem i łąki z przeszłoroczną trawą, migały niezliczone słupy telegraficzne z długiemi nitkami drutów. Mama była roztargniona i smutna. Niespokojnie patrzyła na bagaż, potem brała gazetę, patrzyła przez okno i wzdychała zamiast czytać. Wtedy Wandzi też napływały łzy do oczu. Już tak strasznie daleko byli od rodzinnej Łodzi, coraz dalej.
Tylko Jasio od przesiadki w Kutnie spał sobie spokojnie z głową na poduszce, przykryty chustką.
Miał dopiero trzy lata i wcale się nie martwił. Wołał:
— Jasio jedzie do taty — naśladował lokomotywę i był wesoły.
— Wandziu, może coś zjesz? — spytała mama.
Już Wandzia chciała powiedzieć „nie”, kiedy poczuła, że właściwie jest okropnie głodna. Śniadania naturalnie nie jadło się z podniecenia. Ktoby to jadł przed swoją pierwszą, prawdziwą podróżą?
Ale głód przemógł zmartwienie i Wandzia zaczęła zajadać z apetytem.
Pociąg pędził niezmordowanie, już wiele stacyj dzieliło od Łodzi.
Tatuś miał nową posadę na Pomorzu w miasteczku Wąbrzeźno.
W Łodzi, w szkole nikt jeszcze o takiem nie słyszał. Dopiero na mapie znalazła je pani.
Stało tam przy malutkich punkcikach jezior, a niedaleko był duży, tłustemi literami wypisany Toruń, o którym się wiedziało, że tam mieszkał Kopernik i wyrabiano wspaniałe pierniki.
— Jedziesz do Wąbrzeźna pod Toruniem — powiedziała pani i to brzmiało już daleko weselej niż samo malutkie, nieznajome Wąbrzeźno dla Wandzi urodzonej i wychowanej w Łodzi, drugiem skolei mieście w Polsce.
Ale rozstanie ze szkołą było bardzo smutne. Wszystkie dziewczynki płakały, Wandzia najwięcej, przyrzekano sobie, że nigdy, nigdy nie zapomną o sobie i w walizce obok książek, ostatnich zeszytów i numerów szkolnej gazetki, leżał w bibułce malutki album.
Do niego wpisał się uroczyście cały piąty oddział, najładniej przyjaciółka Krysia pod widoczkiem z kominami fabrycznemi.
Kominy to była pamiątka po Łodzi, gdzie jest tyle fabryk i twarze dzieci wracających ze szkoły często noszą figlarne, czarne kropki sadzy.
Ale w ostatnich latach dużo było kominów nie oddychających szaremi smugami dymu. Sterczały martwe, a ludzie nie mieli wtedy pracy, ani pieniędzy.
Dlatego tatuś szukał posady gdzieindziej i znalazł ją właśnie w Wąbrzeźnie na Pomorzu. Dlatego pani Kowalska z dziećmi wyjeżdżała na zawsze z Łodzi, gdzie mieszkali przez całe życie.
— Mamusiu, dlaczego nazywa się „Pomorze”?
— Bo ta dzielnica sięga aż do morza, ale u nas go jeszcze nie będzie. Zato jezior pewnie zobaczysz dużo, bo to już jest pas Pojezierza Bałtyckiego — objaśniła mama, ale wcale nie zdawała się cieszyć z podróży.
Tęsknotę Wandzi odsunęła nagle ciekawość, jak też wygląda miasteczko, w którem będą mieszkali? W Łodzi nie było wcale jezior. W parkach, albo za miastem zdarzały się stawy i sadzawki.
Ostatecznie, nie było może tak źle pojechać w nieznane strony. Bo to niby też Polska, a przecież coś innego. Wandzia znów przysunęła się do okna. Za szybą przelatywały małe stacyjki, na których pociąg nie stawał wcale.
Dopiero po pewnym czasie zjawiły się większe zabudowania, pociąg zwolnił biegu, hamulce zgrzytnęły, aż stanął zupełnie.
Otworzyły się szybko drzwi, zaczęto wysiadać, z peronu wchodzili nowi podróżni. To była duża stacja, Włocławek, i Wandzia zapisała ją w notesie.
Na peronie biegali chłopcy z emaljowanemi menażkami i wołali głośno:
— Parówki, świeże, gorące parówki!
Spod pokrywki buchał przyjemny zapach kiełbasek i musztardy.
Inni roznosili butelki z kolorowemi napojami:
— Piwo, lemonjada, piwo.
Migały białe fartuchy roznosicieli i głosy ich mieszały się z nawoływaniem numerowych, z pytaniami o pociągi i łączyły się w żywy gwar podróży.
Od tych nawoływań obudził się mały Jasio i zaczął głośno wykrzykiwać: „piwo, lemonjada”, potem ruszył na spacer między ławkami i pobudzał wszystkich w przedziale do śmiechu.
Najdłużej stał przy grubym panu, oglądał go i nareszcie spytał:
— Co ten pan ma na brzuszku?
— Cicho Jasiu, cicho — mówiła zawstydzona mama — to dewizka od zegarka.
Pan śmiał się, aż mu się różowe policzki trzęsły i pozwolił Jasiowi bawić się łańcuszkiem, który zabawnie wisiał na kamizelce.
Okazało się zaraz, że to pierwszy mieszkaniec Pomorza, którego poznali.
— My nie takie modnisie jak te z Kongresówki — mówił żartobliwie, tłomacząc się z tej staroświeckiej dewizki.
Potem opowiadał, że mieszka w Bydgoszczy i jak tam ładnie. O wiele ładniej, niż w Kongresówce — zapewniał. — Lepiej się panience spodoba — uśmiechnął się do Wandzi.
Przy następnej stacji objaśnił, że ten Aleksandrów to Kujawski, bo są i inne.
Mama spytała niespokojnie: — To już pewnie zaraz Toruń?
Dzieci porwały się żywo, Jasio zaczął wołać, żeby mu czapkę włożyć, Wandzia szukała swojej walizeczki ręcznej, ale gruby pan uspokoił wszystkich:
— Jeszcze dosyć czasu, tam pociąg długo stoi. Zdążą, zdążą — i nagle spojrzawszy przez okno, zawołał:
— Tutaj właśnie jest granica, dawna granica między Pomorzem, a Kongresówką, ta mała rzeczka.
Mama, Wandzia i naturalnie Jasio przysunęli się do szyby. Wszyscy ujrzeli brunatną rzeczkę, która płynęła wąską wstążką i łączyła dwa bliskie, zaroślami pokryte brzegi. Aż dziwne było, że one dzieliły niegdyś kraj.
Za rzeczką rozpoczynał się las młodych, srebrzystych brzóz.
— To już Pomorze — powiedział gruby pan.
— Pomozie — zaszczebiotał Jaś i pacnął rączką w szybę, a Wandzi wydało się nagle, że już te brzozy i małe, barwne domki i szerokie bite drogi, które przelatywały za szybami, że to wszytko jest zupełnie inne, niż przedtem.