Szaleństwo Almayera/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Szaleństwo Almayera
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Almayer's Folly
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X

— Zaszło nareszcie! — rzekła Nina do matki, wskazując na wzgórza za które stoczyło się słońce. — Posłuchaj matko — jadę teraz do zatoki Bulangiego, a gdybym nigdy już nie wróciła — —
Zamilkła nagle. Coś jakby zwątpienie zamgliło na chwilę jej oczy; przygasł gorejący w nich płomień, który tchnął życie w pogodną, obojętną jej twarz owego pamiętnego dnia — dnia radości i niepokoju, nadziei i zgrozy, nieuchwytnego żalu i mglistej rozkoszy. Trwała niezłomnie w powziętym zamiarze póki jaśniał blask słońca; w jego promiennem olśnieniu poczęła się i wzrosła miłość Niny, aż owładnęła całą jej istotą. Skryte podszepty pragnień podsycały jej niecierpliwość i tęsknotę za mrokiem, który miał położyć kres niebezpieczeństwom i walce, zwiastując szczęście, zachwyt miłości, pełnię życia. Zaszło nareszcie! Krótki, podzwrotnikowy zmierzch minął nim zdążyła z ulgą odetchnąć. Wydało jej się nagle, że ciemność roi się od groźnych głosów wzywających aby rzuciła się bez pamięci w nieznane, aby pozostała wierną własnym porywom i oddała się namiętności, która wybuchnęła w Dainie, ogarniając ją swym płomieniem. W odosobnieniu dalekiej polanki czekał wśród głuchej ciszy lasów samotny zbieg niepewny życia. Obojętny na czyhające niebezpieczeństwa, wyglądał jej przybycia. Po nią tylko wrócił; a teraz gdy nadeszła dla niego chwila nagrody, Nina zapytywała siebie z trwogą, co znaczy to zwątpienie mrożące jej wolę i porywy? Z wysiłkiem odtrąciła lęk przed chwilową słabością. Ona go musi nagrodzić. Miłość jej i honor kobiecy zwyciężą przelotny brak wiary w nieznaną przyszłość, która czeka na nią w mrokach rzeki.
— Nie, nie wrócisz nigdy — wyrzekła proroczo pani Almayer. — On bez ciebie nie odjedzie, a jeśliby tu pozostał — — Wyciągnęła rękę w kierunku świateł w „Szaleństwie Almayera“ i urwane zdanie rozpłynęło się w groźnym pomruku.
Obie kobiety spotkały się za domem i szły teraz powoli w kierunku zatoki, gdzie przywiązane były czółna. Przystanęły nagle u skraju zarośli, tknięte wspólnym odruchem. Pani Almayer położyła rękę na ramieniu córki, usiłując spojrzeć napróżno w odwróconą jej twarz. Chciała coś powiedzieć, lecz słowa jej utonęły w zduszonym szlochu, który zabrzmiał dziwnie w ustach tej kobiety. Zdawało się że ze wszystkich ludzkich namiętności tylko gniew i nienawiść nie są jej obce.
— Odchodzisz aby stać się wielką rani — rzekła wreszcie dość pewnym głosem. — Jeżeli będziesz mądra, posiądziesz wielką władzę co przetrwa długie lata i sięgnie nawet w dni twojej starości. Czemże ja byłam? Niewolnicą. Przez całe życie gotowałam ryż dla człowieka pozbawionego męstwa i mądrości. Hai! Taką kobietę jak ja — wódz i wojownik oddał w darze człowiekowi, który był niczem. Hai! Hai!
Zawodziła pocichu, opłakując stracone sposobności walk i mordów co byłyby się stały jej udziałem wrazie skojarzenia się z duchem pokrewnym. Nina schyliła się nad wątłą postacią matki i w świetle gwiazd — które wybiegły na czarne niebo i zawisły bez tchu nad tem dziwnem rozstaniem — wpatrywała się badawczo w zwiędłą jej twarz; zatopiła wzrok w zapadłych oczach zdolnych przeniknąć mroczną przyszłość w świetle długich, bolesnych doświadczeń. Tak jak dawniej uczuła się znów we władzy dziwnego czaru bijącego z uniesień matki i proroczej pewności jej słów. Wyroczny ton i gniewne uniesienia pani Almayer przyczyniły się niemało do opinji o czarodziejskiej władzy, z jakiej słynęła w osadzie.
— Ja byłam niewolnicą, a ty będziesz królową — ciągnęła pani Almayer, patrząc wprost przed siebie: — lecz pamiętaj o tem co jest siłą mężczyzny, a co jego słabością. Drżyj przed jego gniewem aby widział w świetle dnia twoją trwogę; ale śmiej się z tego w sercu, gdyż po zachodzie słońca będzie twym niewolnikiem.
— Niewolnikiem! on, władca życia! Nie znasz go, matko.
Pani Almayer zaśmiała się pogardliwie.
— Mówisz jak głupia biała kobieta. Co ty wiesz o gniewie męskim i o męskiej miłości? Czy czuwałaś nad snem mężów strudzonych od zadawania śmierci? Czy poczułaś kiedy uścisk potężnego ramienia co zdolne jest wrazić głęboko kriss w bijące serce? Yah! jesteś białą kobietą i winnaś modlić się do niewieściego boga!
— Dlaczego mi to mówisz? Słuchałam twoich słów tak długo że zapomniałam o dawnem życiu. Czy stałabym teraz obok ciebie gotowa na wszystko, gdybym była białą kobietą? Matko, wrócę do domu i spojrzę raz jeszcze w twarz ojca.
— Nie! — rzuciła gwałtownie pani Almayer. — Nie! on śpi teraz snem dżynu; gdybyś wróciła mógłby się ocknąć i ujrzeć cię. Nie! on ciebie już nigdy nie zobaczy. Kiedy ten groźny starzec zabrał mi cię malutką — pamiętasz...
— To było już tak dawno — szepnęła Nina.
— Ale ja pamiętam — ciągnęła dziko pani Almayer. — Pragnęłam spojrzeć na ciebie raz jeszcze. Nie pozwolił! Usłyszałam twój płacz i skoczyłam w rzekę. Byłaś wtedy jego córką, a teraz należysz do mnie. Nie wrócisz nigdy do tego domu; nie przejdziesz już nigdy przez ten dziedziniec. Nigdy! Nigdy!
Głos jej wzmógł się prawie do krzyku. Po drugiej stronie zatoki zaszeleściła wysoka trawa; spłoszone kobiety nasłuchiwały chwilę w trwożnem milczeniu.
— Pobiegnę prędko — szepnęła Nina cicho ale wyraźnie. — Co mnie twoja zemsta obchodzi!
Zwróciła się ku domowi. Pani Almayer wczepiła się w nią, usiłując ją zatrzymać.
— Stój! ani kroku dalej — syknęła.
Nina odepchnęła niecierpliwie matkę i uniosła suknię do szybkiego biegu, lecz pani Almayer zabiegła jej drogę i stanęła z rozpostartemi ramionami.
— Jeśli posuniesz się o krok — szepnęła gorączkowo — zacznę krzyczeć. Widzisz światła w wielkim domu? Tam siedzą dwaj biali i gniewają się, ponieważ nie mogą przelać krwi człowieka którego kochasz. A w tych ciemnych chatach — ciągnęła spokojniej wskazując w stronę osady — głos mój potrafi zbudzić ludzi, którzy zaprowadzą do niego żołnierzy Orang Blanda — do niego, który czeka na ciebie.
Nie mogła widzieć rysów córki, lecz biała postać stała przed nią w mroku milcząca i niezdecydowana. Pani Almayer skorzystała ze swej przewagi.
— Zaniechaj dawnego życia! zapomnij — mówiła błagalnie. — Zapomnij że spoglądałaś na białe twarze; zapomnij ich słów; zapomnij ich myśli. Słowa ich kłamią i myśli ich kłamią. Pogardzają nami, którzyśmy lepsi od nich choć nie tak silni. Zapomnij o ich przyjaźni i wzgardzie, zapomnij o ich wielu bogach. Dziewczyno! jakże możesz wspominać przeszłość, gdy wojownik i wódz czeka na ciebie, gotów poświęcić wszystko — nawet własne swoje życie — za jeden twój uśmiech!
Mówiąc to popychała zlekka córkę ku czółnom, kryjąc własną obawę, niepokój i niepewność w potoku namiętnych słów, które nie pozwoliły Ninie ani przez chwilę zebrać myśli i stawić oporu, gdyby nawet chciała to uczynić. Ale już teraz nie chciała. Na dnie przelotnej zachcianki aby spojrzeć raz jeszcze w twarz ojca nie było silnego przywiązania. Nie miała żadnych skrupułów i nie czuła wyrzutów sumienia, opuszczając nagle człowieka, którego miłości nie potrafiła ani zrozumieć, ani nawet dostrzec. Było to tylko instynktowne lgnięcie do dawnego życia, dawnych przyzwyczajeń, dawnych twarzy — ten lęk przed krokiem ostatecznym — lęk co czai się w każdej ludzkiej piersi i zapobiega tylu bohaterstwom i tylu zbrodniom. Lata całe przebyła między matką a ojcem, z których jedno tak silne było w swej słabości, a drugie tak słabe, gdy należało okazać siłę. Trwała z oniemiałem sercem między tem dwojgiem istot tak różnorodnych, tak wręcz sobie przeciwnych, rozpamiętując ze zdumieniem i gniewem fakt własnego istnienia. Ciśnięta przez los bezmyślnie i upokarzająco w sam środek dziczy, patrzyła jak dzień za dniem mija bez żadnej nadziei, pragnienia, ani też celu, któryby nadał jakiś sens życiu ciążącemu jej coraz dotkliwiej. Nie wierzyła marzeniom ojca i nie rozumiała ich wcale, ale dzikie majaczenia matki trąciły o pokrewną strunę gdzieś na dnie zrozpaczonego serca. Zapamiętywała się w rojeniach jak więzień, który rwie się do swobody wśród ścian celi. Wreszcie zjawił się Dain i ukazał jej drogę do wolności. Poddała się nowym siłom które nagle się w niej zrodziły i wierzyła w radosnem olśnieniu, że w oczach Daina wyczyta odpowiedź na dręczące ją zagadki. Posiadła tajemnicę życia — cel jego i znaczenie — i w radosnym tryumfie odrzuciła wzgardliwie całą przeszłość — smutne myśli, gorzkie uczucia i wątłe przywiązania — wszystko zwiędło i zmartwiało w zetknięciu z potęgą namiętności.
Pani Almayer odwiązała czółno Niny i, wyprostowawszy się z trudem, stała z liną w ręku, patrząc na córkę.
— Prędko! — rzekła — musisz odjechać nim księżyc wzejdzie, póki cień leży jeszcze na rzece. Lękam się niewolników Abdulli. Ci nędznicy włóczą się często po nocy; mogliby cię dostrzec i puścić się twoim śladem. Są tu dwa wiosła w łódce.
Nina podeszła do matki i musnęła niepewnie ustami jej pomarszczone czoło. Pani Almayer żachnęła się pogardliwie, ale poczuła że tkliwość córki mogłaby się stać zaraźliwą.
— Czy cię jeszcze kiedy zobaczę, matko? — szepnęła Nina.
— Nie — odrzekła pani Almayer po krótkiem milczeniu. — Na co ci wracać tutaj, gdzie przeznaczone mi jest umrzeć? Będziesz pędziła życie hen daleko, we wspaniałości i potędze. Jeśli posłyszę że nasi wojownicy żeną z wysp białych ludzi, wówczas zrozumiem że żyjesz i że pamiętasz moje słowa.
— Będę ja zawsze pamiętała — rzekła poważnie Nina — ale powiedz w czem leży moja potęga? co ja mogę uczynić?
— Nie pozwól mu zbyt długo spoglądać w twoje oczy, ani trzymać głowy na twych kolanach; przypominaj że mężczyzna ma walką zapracować na wypoczynek. Gdyby się ociągał, podaj sama kriss i rozkaż mu pójść — jak przystoi żonie potężnego władcy, gdy nieprzyjaciel wpobliżu. Niech zabija białych ludzi, którzy przybywają do nas i handlują z modlitwą na ustach a nabitą strzelbą w ręku. Ach — kończyła z westchnieniem — oni są na każdem morzu i na każdem wybrzeżu i jest ich bardzo wielu!
Obróciła łódkę dziobem ku rzece, ale wciąż jeszcze trzymała rękę na zrębie, zamyślona i niepewna. Nina oparła koniec wiosła o brzeg, gotowa do odjazdu.
— Co to jest, matko? — spytała pocichu. — Czy słyszysz?
— Nie — odrzekła z roztargnieniem pani Almayer i po krótkiej pauzie zaczęła znów porywczo: — Słuchaj mnie, Nino; — po latach będą inne kobiety — —
Przerwał jej zduszony krzyk i łoskot: Nina upuściła wiosło i wyciągnęła ramiona, jak gdyby broniąc się przed jej słowami. Pani Almayer uklękła na brzegu i pochyliła się nad łódką aby spojrzeć zbliska w twarz córki.
— Będą inne kobiety — powtórzyła nieubłagalnie — mówię ci to, bo jesteś na wpół biała: możesz zapomnieć że on jest wielkim wodzem i że tak być musi. Ukryj swój gniew i nie pokaż bólu, który będzie jadł twoje serce. Spotykaj go z weselem w oczach i mądrością na ustach, gdyż do ciebie zwróci się w smutku czy zwątpieniu. Póki wzrok jego będzie spoczywał na wielu kobietach, póty przetrwa twoja władza, ale gdyby znalazła się jedna — jedna jedyna — z którąby ciebie zapomniał, wówczas — —
— Nie mogłabym żyć — wybuchnęła Nina, kryjąc twarz w dłoniach. — Nie mów tego, matko, to być nie może!
— Wówczas — ciągnęła niewzruszenie pani Almayer — dla tej kobiety, Nino, bądź bez miłosierdzia.
Pchnęła lekko czółno zwrócone dziobem do rzeki, trzymając je wciąż za krawędź obu rękami.
— Płaczesz? — spytała surowo córki, która siedziała bez ruchu z zakrytą twarzą. — Powstań i ujmij wiosło, bo czekał już dość długo. Pamiętaj, Nino, bądź bez miłosierdzia; a jeśli będziesz musiała ugodzić — niechaj ci ręka nie zadrży.
Zebrała wszystkie siły i podawszy się naprzód, rzuciła lekkie czółenko daleko na wody rzeki. Gdy przyszła do siebie po tym wysiłku, napróżno wytężyła wzrok; łódka rozpłynęła się w białej mgle rozwleczonej nad ugrzanemi wodami Pantai. Chwilę jeszcze pozostała na kolanach, nasłuchując usilnie, wreszcie dźwignęła się z głębokiem westchnieniem. Dwie łzy stoczyły się zwolna po zwiędłych jej policzkach. Otarła je szybko kosmykiem siwych włosów jakby wstydząc się samej siebie, lecz nie potrafiła stłumić głośnego westchnienia; ciężko jej było na sercu i cierpiała bardzo, nie będąc zwyczajną tkliwych wzruszeń. Nagle wydało się jej że słyszy lekki szmer, jak echo własnego westchnienia; przystanęła wytężywszy słuch, spoglądając lękliwie w stronę pobliskich krzaków.
— Kto tam? — spytała niepewnie, a w wyobraźni ujrzała widziadła błąkające się w pustce wybrzeża. — Kto tam? — powtórzyła słabym głosem.
Nie było żadnej odpowiedzi. Tylko szum rzeki, snując się smutno i monotonnie za białą zasłoną, jak gdyby wzmógł się na chwilę i przycichł znów w miękkim szepcie wirów podmywających wybrzeże.
Pani Almayer potrząsnęła głową niby w odpowiedzi własnym myślom i oddaliła się szybko od krzaków, rozglądając się czujnie na wszystkie strony. Szła wprost do szopy kuchennej, gdyż spostrzegła że węgle w ognisku żarzą się silniej niż zwykle; widać ktoś wciągu wieczora dorzucił świeżego paliwa. Babalaczi, przykucnięty w ciepłym żarze, powstał i spotkał się z nią w mroku za szopą.
— Czy pojechała? — spytał dyplomata porywczo i niespokojnie.
— Tak — odrzekła pani Almayer. — Co robią biali? dlaczego ich opuściłeś?
— Pewno śpią teraz. Oby nie zbudzili się już więcej! — wybuchnął żarliwie. — Och, to są wcielone djabły — tyle gwałtu i gadaniny o tego trupa! Wódz ich groził mi dwa razy ręką i powiedział że chciałby mnie widzieć przywiązanego do drzewa — mnie! przywiązanego do drzewa! — powtarzał, bijąc się gwałtownie w piersi.
Pani Almayer zaśmiała się szyderczo.
— A ty biłeś pokłony, prosząc o przebaczenie. Mężowie z bronią u boku zachowywali się inaczej za czasów mej młodości.
— Ty szalona kobieto! I gdzież oni są, mężowie z czasów twojej młodości? — odparł gniewnie Babalaczi. — Zabici przez Holendrów. A ja będę żył aby wywodzić ich w pole. Mężczyzna wie dobrze kiedy ma walczyć, a kiedy rzec pojednawcze kłamstwo. I tybyś wiedziała gdybyś nie była kobietą!
Lecz pani Almayer zdawała się go nie słyszeć. Wyciągnąwszy ramię nasłuchiwała pochylona.
— Tam za szopą słychać dziwne dźwięki — szepnęła z niepokojem. — Już przedtem słyszałam jakby płacz i westchnienia. To było tam na wybrzeżu. A teraz znowu — —
— Gdzie? — spytał Babalaczi zmienionym głosem. — Co słyszałaś?
— Tu blisko. Tak jakby ktoś głęboko westchnął. Trzeba było spalić papier nad ciałem zanim je pogrzebali.
— Tak — potwierdził Babalaczi. — Ale biali ludzie wrzucili je zaraz do jamy. Widzisz, on zginął w rzece — dodał raźniej — i duch jego będzie się włóczył za czółnami, ale wybrzeże zostawi w spokoju.
Pani Almayer, która z wyciągniętą szyją zaglądała za węgieł szopy, cofnęła wreszcie głowę.
— Niema tu nikogo — rzekła uspokojona. — Czy już nie czas, aby wojenna łódź radży ruszyła w stronę polanki?
— Zajedzie tu po mnie, bo i ja muszę popłynąć — objaśnił Babalaczi. — Pojadę chyba zobaczyć czemu się spóźniają. Kiedy do nas przybędziesz? Radża ci daje schronienie.
— Przeprawię się przed świtem. Nie mogę tu zostawić moich dolarów — mruknęła pani Almayer.
Rozeszli się. Babalaczi minął podwórze, kierując się ku zatoce gdzie było przywiązane jego czółno, a pani Almayer ruszyła zwolna ku domowi. Wspięła się po kładce, minęła tylną werandę i weszła na korytarz wiodący do frontu. We drzwiach obejrzała się jeszcze, ogarniając wzrokiem puste, ciche podwórze, już oświetlone promieniami wschodzącego miesiąca. Ledwie znikła w korytarzu niewyraźny cień zamajaczył między pniami bananów, przeszył jak strzała przestrzeń zalaną księżycem i zapadł w mrok u stóp werandy. Tak błyskawicznie i cicho mignęło to zjawisko, że mogło wydać się cieniem pędzącej chmury gdyby nie ślad pozostały na trawach. Pierzaste kity słaniały się długi czas jeszcze w księżycowej poświacie, zanim stanęły nieruchomo, błyszcząc na ciemnem tle jak misterny haft ze srebrnych gałązek.
Pani Almayer zapaliła kaganek z kokosowej łupiny: odsunąwszy ostrożnie czerwoną firankę spojrzała na męża, ogarniając światło dłonią. Almayer leżał rozwalony w fotelu; lewe jego ramię zwisło ku ziemi, a drugie przerzucone było przez twarz; wyglądało to jakby chciał odeprzeć cios niewidzialnego napastnika. Nogi wyciągnął przed siebie i spał ciężkim snem, nieświadom wrogich oczu, które przyglądały mu się badawczo i pogardliwie. U jego stóp leżał zwalony stół wśród szczątków zastawy i potłuczonych butelek. Weranda wyglądała jak pobojowisko, gdzie stoczono rozpaczliwą walkę; krzesła, poroztrącane gwałtownie na wszystkie strony, leżały w żałosnych, pijackich pozach pełnych bezsilności. Tylko wielki fotel Niny sterczał nieruchomo na wysokich biegunach, górując z niezachwianą godnością nad chaosem zgnębionych mebli; czekał cierpliwie na swoją panią.
Pani Almayer rzuciła jeszcze na męża pogardliwe spojrzenie i puściwszy firankę, skierowała się do swego pokoju. Para nietoperzy ośmielonych mrokiem i ciszą jęła znów pląsać w ukośnych zygzakach nad głową Almayera. Długi czas nic nie mąciło skupionej ciszy domu, prócz głębokiego oddechu śpiącego mężczyzny i słabego dźwięku srebra w rękach kobiety przygotowującej się do ucieczki.
Księżyc wzniósł się tymczasem ponad nocną mgłę; wydobył z mroku sprzęty na werandzie, zalał ją światłem i rozrzucił czarne bryzgi cienia, uwydatniając brzydotę i nieporządek poprzewracanych mebli. Na brudnej, bielonej ścianie za śpiącym Almayerem zjawiła się jego karykatura wyolbrzymiona do bohaterskich rozmiarów, o groteskowo przesadzonych szczegółach. Spłoszone światłem nietoperze odfrunęły, poszukując ciemniejszego zakątka, a na stół wylazła jaszczurka o krótkich, nerwowych ruchach; snać podobał jej się biały obrus, bo przystanęła na nim i znieruchomiała. Mogło się zdawać że tknęła ją nagła śmierć, gdyby nie melodyjny zew, którym wabiła mniej odważnego towarzysza, skrytego gdzieś między rupieciami na podwórzu. Zatrzeszczała podłoga w korytarzu, jaszczurka znikła, a Almayer poruszył się niespokojnie i westchnął. Z nicości i zatraty pijackiego snu wracał powoli do świadomości przez krainę widzeń. Przerzucał głowę z ramienia na ramię w sennem otumanieniu. Niebieskie sklepienie spadło mu na barki jak ciężki płaszcz; gwiezdne fałdy wloką się gdzieś głęboko, hen wdole. Gwiazdy w górze i wszędzie wokoło; z gwiezdnej przepaści wznosi się szept nabrzmiały błaganiem i łzami; smutne twarze snują się śród rojów świateł migocących w nieskończonym przestworze. Natrętne, żałosne krzyki uderzają o jego uszy, smutne oczy patrzą ku niemu z twarzy cisnących się wokoło — aż tchu mu brak pod miażdżącem brzemieniem światów rzuconych na omdlałe barki. Uciec! ale jak? Jeśli posunie się o krok, stąpnie w próżnię i z przeraźliwym łoskotem zwalą się razem w otchłań — i on, i wszechświat, którego jest jedyną podporą. Czego chcą te głosy? Żądają aby ruszył naprzód. Dlaczego? Ruch to zagłada! Ani mu to w głowie. Oburzył go ten szalony pomysł. Rozparł się mocniej na nogach i wytężył muskuły w bohaterskiem postanowieniu: będzie dźwigał swoje brzemię przez całą wieczność! Mijały tysiąclecia, a on trwał w nadludzkiem trudzie wśród wirujących światów. Żałosny szept smutnych głosów snuł się ciągle i naglił do czynu, póki nie jest jeszcze zapóźno. Tajemnicza moc, która zwaliła na niego nadludzkie zadanie, postanowiła wreszcie jego zgubę. Uczuł ze zgrozą ciężar żelaznej dłoni wstrząsającej jego ramieniem a jednocześnie chór głosów wybuchł rozpaczliwą modlitwą, błagając aby nie zwlekał aż będzie zapóźno. Wydało mu się że coś pęta mu nogi; stracił równowagę, pośliznął się i padł z krzykiem w otchłań. Pierzchła zmora walących się światów. Leżał w półśnie, nie wyzwolony jeszcze z pod władzy sennego czaru.
— Co? co? — szepnął ospale nie otwierając oczu. Głowa ciężyła mu bardzo i nie miał odwagi rozewrzeć powiek. Do uszu cisnęły się wciąż błagalne szepty. „Czy ja śpię? dlaczego słyszę te głosy?“ Usiłował zrozumieć co się z nim dzieje. — Nie mogę się jeszcze pozbyć tej okropnej zmory. — Bardzo byłem pijany. — Kto to mną potrząsa? Jeszcze mi się coś śni. — Muszę otworzyć oczy i raz z tem skończyć. Widać nie jestem jeszcze zupełnie obudzony.
Pokonał z wysiłkiem odrętwienie i rozwarł powieki. Ujrzał tuż przy twarzy wytrzeszczone, błyszczące źrenice. Zamknął prędko oczy, osłupiały i przerażony i siadł w fotelu, trzęsąc się ze zgrozy. Co to za stwór? — Zpewnością jakieś przywidzenie. Nic dziwnego: nerwy jego przeszły taki straszny wstrząs — a w dodatku dużo wypił. Niechby się tylko zdobył na odwagę i otworzył oczy — napewno nic już nie zobaczy. Zaraz spojrzy. Tylko przedtem trzeba się uspokoić. — O tak. — Już!
Spojrzał. W oddalonym kącie werandy stała kobieca postać oblana stalowem światłem i błagalnie wyciągała ku niemu ramiona. Między upartą zjawą a Almayerem szemrał potok słów; do uszu jego dobijały się uprzykrzone zdania, lecz mimo największych wysiłków nie mógł nic zrozumieć. Ktoś mówi po malajsku — Kto uciekł? Dlaczego już zapóźno? Co znaczą te słowa nienawiści i miłości tak dziwnie poplątane? te imiona co uderzają wciąż o jego uszy: Nina, Dain; Dain, Nina? Dain nie żyje, a Nina śpi, nie przeczuwając że z ojcem jej dzieje się coś strasznego. Czy ta męka ma trwać wiecznie? i we śnie i na jawie? Czy niema dla niego spokoju ani we dnie, ani w nocy? Co to ma wszystko znaczyć?
Krzyknął głośno ostatnie słowa. Ciemna postać wzdrygnęła się z piskiem i posunęła ku drzwiom. Almayer, doprowadzony do ostateczności niepojętą męką, rzucił się ku niej, lecz wymknęła mu się; uderzył ciężko o ścianę. Odwrócił się błyskawicznie i rozpoczął dziki pościg. Tajemnicza postać uciekała, wydając przenikliwe krzyki, które podsycały coraz bardziej jego wściekłość. Sadził przez meble, biegał wokoło przewróconego stołu i wpędził ją nareszcie w kąt za fotelem Niny. Rzucali się to na prawo, to na lewo, krzesło kołysało się jak szalone; zjawa odpowiadała przenikliwym piskiem na każdy podstępny ruch Almayera, który ciskał urywane przekleństwa przez zaciśnięte zęby. Cóż to za piekielny wrzask! W mózg się wwierca i wtłacza oddech w gardło. Zabije go ten wrzask. Trzeba go zdusić! Porwała go obłąkana żądza aby zmiażdżyć ten wrzeszczący stwór. Rzucił się naoślep przez fotel i oboje potoczyli się w tumanie kurzu wśród potrzaskanych szczątków mebla. Ostatni pisk zamarł pod Almayerem w słabym bełkocie; zdobył wreszcie upragnioną ulgę głuchej ciszy.
Spojrzał na twarz zjawy. To kobieta — prawdziwa kobieta. Jakieś znajome rysy — na Boga, to Tamina! Skoczył na równe nogi i stał w oszołomieniu, obcierając czoło, zawstydzony swoją wściekłością. Dziewczyna zwlekła się na kolana i objęła mu nogi, żebrząc o miłosierdzie.
— Nie bój się — rzekł, podnosząc ją. — Nic ci się nie stanie. Dlaczego przychodzisz tu po nocy? A jeśli masz coś ważnego, czemu nie wejdziesz tam za firankę, gdzie śpią kobiety?
— Miejsce za firanką jest puste — wykrztusiła Tamina, chwytając oddech rozdygotanemi wargami. — Niema już kobiet w twoim domu, tuanie. Widziałam jak stara Mem odeszła, zanim zaczęłam cię budzić. Nie chcę mówić z twojemi kobietami, chcę mówić z tobą.
— Stara Mem! — powtórzył Almayer. — To znaczy się moja żona?
Skinęła głową w odpowiedzi.
— Ale mojej córki się nie boisz?
— Czy nie słyszałeś, tuanie? — wykrzyknęła. — Mówiłam do ciebie długi czas gdyś leżał z zamkniętemi oczami. Ona także odeszła!
— Przecież wiesz że spałem. Czy nie umiesz poznać kiedy człowiek śpi, a kiedy czuwa?
— Niekiedy — szepnęła Tamina — niekiedy duch trzyma się blisko ciała uśpionego człowieka i słyszy co się mówi. Mówiłam długo, zanim ciebie dotknęłam i mówiłam bardzo cicho żeby nie przerazić ducha; nagły hałas mógłby go spłoszyć i pozostałbyś śpiącym na wieki. Dotknęłam twojego ramienia dopiero gdy zacząłeś mruczeć słowa, których nie mogłam zrozumieć. Więc nic nie słyszałeś i nic nie wiesz?
— Nie mam pojęcia o co chodzi. Powtórz, to będę wiedział.
Wziął ją za ramię i pociągnął ku balustradzie w światło księżyca. Nie stawiała oporu, tylko załamała ręce z wyrazem takiej rozpaczy że ogarnął go niepokój.
— Mówże! Narobiłaś hałasu że umarli mogliby się zbudzić. A jednak nikt żywy się nie zjawił — szepnął po chwili niespokojnie. — No! Zaniemówiłaś? Odezwijże się nareszcie!
Chwilę jeszcze pasowała się z sobą, wreszcie potok słów wydarł się z drżących jej ust; opowiedziała wszystko o miłości Niny i o swojej zazdrości. Napróżno spoglądał groźnie w jej twarz, nakazując milczenie; nie był w stanie powstrzymać dźwięków, które buchnęły z ust Taminy jak wrzący potok i objęły palącym wirem jego stopy. Rozpętane fale pną się coraz wyżej; już dotykają serca, już wdzierają się do ust jak roztopiony ołów: kłęby pary pochłaniają wszystko naokół. Wreszcie kipiąca toń zwiera się nad jego głową, przynosząc bezlitosną zagładę. Gdy Tamina mówiła o zmyślonej śmierci Daina i podstępie, którego ofiarą padł Almayer, spojrzał na nią tak dziko że słowa uwięzły jej w gardle — lecz wnet się odwrócił i z twarzy jego znikł wszelki wyraz. Patrzył kamiennym wzrokiem gdzieś wdal ponad rzekę. Ach ta rzeka! Dawny jego przyjaciel i dawny wróg. Przemawia wiecznie tym samym głosem, szemrząc nieustannie; rok za rokiem niesie powodzenia i zawody, szczęście i zgryzotę — a powierzchnia jej zawsze jednaka choć tak rozmaita, pełna połyskliwych prądów i kotłujących się wirów. Przez długie lata słuchał jej beznamiętnego, kojącego szeptu, który brzmiał chwilami jak śpiew nadziei, to znów jak hejnał tryumfu lub otuchy. Najczęściej jednak niosła mu ukojenie, szemrząc o lepszych dniach które nadejdą niebawem. Tyle lat! tyle lat... A teraz szmer tych samych fal wtóruje mozolnym i bolesnym uderzeniom jego serca. Przysłuchuje się uważnie i dziwi ich miarowości. Zaczyna machinalnie liczyć: raz, dwa... Po co liczyć? Przy najbliższem uderzeniu serce musi się zatrzymać. Żadne serce nie jest w stanie tyle wycierpieć i bić tak spokojnie. Zmilkną miarowe uderzenia, co tętnią w jego uszach jak głuche ciosy młota. A jednak bije wciąż jeszcze, nieubłagane i okrutne. Niktby tego znieść nie mógł. Czy to ostatnie uderzenie? a może następne będzie ostatniem? Jak długo jeszcze to potrwa? o Boże, jak długo?
Ręka Almayera wpierała się nieświadomie w ramię Taminy z coraz większą siłą, gnąc ją bezlitośnie ku ziemi. Znalazła się wreszcie u jego nóg i kończyła opowiadanie ze łzami bólu, wstydu i gniewu. Czyżby zemsta jej miała pójść na marne? Ten biały człowiek nieczuły jest jak kamień. Zapóźno! zapóźno?
— Widziałaś jak odchodziła? — zabrzmiał nad Taminą ochrypły głos Almayera.
— Czyż ci nie mówiłam, tuanie! — łkała starając się wywinąć nieznacznie z jego garści. Przecież widziałam na własne oczy jak czarownica zepchnęła czółno! Przyczaiłam się w trawie i słyszałam każde słowo. Ta którą zwaliśmy białą Mem chciała wrócić się i spojrzeć ci w twarz, ale czarownica zabroniła jej, a ona — —
Pod naciskiem ciężkiej dłoni Tamina zgięła się jeszcze niżej, lecz podniosła głowę, patrząc mściwie na Almayera.
— A ona usłuchała! — wybuchnęła konwulsyjnie, płacząc i śmiejąc się z bólu. — Puść mnie, tuanie! Dlaczego się na mnie gniewasz? Spiesz się! Wkrótce już będzie zapóźno i nie pokażesz swego gniewu kobiecie która cię oszukała.
Almayer poderwał z ziemi Taminę i spojrzał jej zbliska w oczy, choć wyrwała mu się, odwracając twarz przed wściekłym jego wzrokiem.
— Kto ciebie wysłał? Po co mnie dręczysz? — wybuchnął. — Nie wierzę ci. Kłamiesz.
Wyprężył nagle ramię i cisnął ją przez werandę ku drzwiom, gdzie padła i znieruchomiała. Zdało się że wydarte jej życie zostało w dłoni Almayera, a u drzwi leży tylko nieruchomy, ciemny kłąb gałganów.
— Nino! — szepnął Almayer z tkliwym wyrzutem, pełnym bólu i miłości. — Nino! Ja nie wierzę!
Lekki powiew od rzeki przeciągnął falą po trawie, wbiegł na werandę i musnął chłodnym oddechem czoło Almayera, niby pieszczota pełna niezmiernej litości. Zasłona w drzwiach wydęła się i opadła natychmiast z niepokojącą bezsilnością. Spojrzał na trzepocącą się tkaninę.
— Nino! — krzyknął. — Nino, gdzie jesteś?
Wiatr przewiał przez pusty dom z żałosnem westchnieniem i wszystko znów ucichło.
Almayer ukrył twarz w dłoniach jak przed ohydnym jakimś widokiem. Nagle usłyszał lekki szelest i odsłonił oczy: ciemny kłąb gałganów znikł z werandy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.