Tajemniczy opiekun/List XII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajemniczy opiekun |
Wydawca | Bibljoteka Groszowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Polska Drukarnia w Białymstoku Sp. Akc. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | Daddy-Long-Legs |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Drogi Ojczulku-Opiekunie.
Czy pada śnieg tam, gdzie pan jest? Cały świat, który oglądam z mojej wieży, spowity jest w biel i kulki wciąż padają wielkości ziarn grochu. Jest późne popołudnie — słońce zachodzi (zimno-żółtego koloru), za jeszcze zimniejszemi, fjoletowemi pagórkami, a ja wdrapałam się na moje wysokie siedzenie przy oknie, aby skorzystać z ostatnich błysków światła do pisania.
Pańskie pięć monet złotych były nielada niespodzianką! Nie przywykłam do otrzymywania podarunków gwiazdkowych. Dał mi już pan takie mnóstwo rzeczy — wszystko, co posiadam, mam od pana — że nie zdaje mi się, jakobym zasługiwała na dodatkowe dary. Mimo to sprawiają mi one wielką przyjemność. Chce pan wiedzieć, co kupiłam za te pieniądze?
I. Srebrny zegarek w skórzanej bransoletce na rękę, abym nie spóźniała się na wykłady.
II. Poematy Matthew Arnolda.
III. Termos do gorącej wody.
IV. Gruby pled na podłogę. (W mojej wieży porządnie jest zimno).
V. Pięćset arkuszy żółtawego papieru kancelaryjnego. (Zamierzam wkrótce zacząć być autorką).
VI. Słownik synonimów, (aby powiększyć autorski materjał operacyjny).
VII. (Trochę mi przykro przyznać się do tej ostatniej pozycji, ale się przyznam). Parę jedwabnych pończoch.
Ale teraz już, Ojczulku, nie będzie pan mógł nigdy zarzucić mi, że nie spowiadam się ze wszystkiego.
Jeśli chce pan wiedzieć, skłonił mnie do kupienia tych jedwabnych pończoch bardzo niski motyw. Julja Pendleton przychodzi do mojego pokoju, aby odrabiać ze mną geometrję, siedzi z założonemi nogami na kanapce, i nosi co wieczór jedwabne pończochy. Ale teraz — niech no tylko wróci po ferjach; będę przychodziła do jej pokoju i będę siedziała na jej kanapce, zakładając nogę na nogę w jedwabnych pończochach. Widzi pan, Ojczulku, jaka ze mnie nędzna istota — ale przynajmniej jestem uczciwa; zresztą wiedział pan z mojego rejestru w Domu Wychowawczym, że nie byłam doskonałością — prawda?
Zatem, reasumując, (nasza nauczycielka angielskiego rozpoczyna od tego wyrazu co drugie zdanie), jestem bardzo, a bardzo wdzięczna za wszystkie te siedem prezentów. Udaję przed samą sobą, że przybyły w skrzyni, przysłane mi przez moją rodzinę z Kalifornji. Zegarek jest od ojca, pled od matki, termos od babki — która zawsze jest w strachu, abym się nie zaziębiła w tutejszym klimacie — a papier od mojego małego braciszka, Heniusia. Moja siostra, Izabela, podarowała mi jedwabne pończochy, a ciotka Zuzanna — poematy Matthew Arnolda; wuj Henryk (mały Heniuś nazwany jest po nim), dał mi słownik. Chciał przysłać mi czekoladki, ale prosiłam go o słownik.
Nie ma pan nic przeciwko temu, aby stanowić część licznej mojej rodziny?
A teraz, czy mam panu opowiedzieć o moich wakacjach, czy też interesuje pana tylko moje kształcenie się jako jakie? Mam nadzieję, że pan potrafi należycie ocenić subtelny odcień znaczenia dodatku, „jako takie“. To ostatnia moja zdobycz stylistyczna.
Mojej koleżance z Texas na imię Leonora Fenton, (prawie tak samo śmieszne, jak Agata, prawda?) Lubię ją, ale nie tak jak Sallie McBride; nikogo nigdy nie pokocham tak, jak Sallie — z wyjątkiem pana. Zawsze muszę pana kochać najbardziej ze wszystkich, bo jest pan całą moją rodziną, streszczoną w jednej osobie. Leonora, ja i dwie Drugokursistki odbywałyśmy codziennie, o ile tylko dopisywała pogoda, długie spacery po okolicy, w której spenetrowałyśmy każdy zakątek, ubrane w krótkie spódniczki i trykotowe swetry i czapeczki; w ręku miałyśmy zakrzywione wysokie laski do macania gruntu. Raz nawet zaszłyśmy do miasta oddalonego o cztery mile i zatrzymałyśmy się w restauracji, w której obiadują zazwyczaj słuchaczki kolegjum. Pieczony homar (35 centów), a na deser placuszki z mąki gryczanej z sokiem (15 centów). Pożywne i tanie.
Ale nadewszystko ile uciechy! Szczególniej dla mnie, bo takie to było inne, niż w Domu Wychowawczym! — Mam zawsze, ilekroć opuszczam mury szkoły, uczucie więźnia, który wyrwał się na wolność. Nie namyśliwszy się, co robię, chciałam wygadać się przed towarzyszkami z dotychczasowych moich przeżyć. Już, już polać się miały pełną falą słowa wyznania, zdołałam jednak w pół słowa ugryźć się w język. Strasznie mi jest trudno nie wywnętrzać się ze wszystkiego, co wiem. Jestem z natury bardzo wylewna; gdybym nie miała pana, przed którym spowiadam się ze wszystkiego, rozsadziłoby mnie to chyba.
Robiłyśmy w zeszły piątek wieczorem ciągutki. Gospodyni kolegjum urządziła tę zabawę dla studentek wszystkich oddziałów, które nie wyjechały na wakacje, chcąc wynagrodzić biedaczkom przykrość pozostania podczas świąt w murach szkolnych. Było nas wszystkich razem dwadzieścia dwie — Nowicjuszek, Drugokursistek, Junjorek i Senjorek. Kuchnia jest ogromna — najmniejszy z rondli przypomina rozmiarami miskę do mycia. Czterysta dziewcząt mieszka stale w kolegjum. Kucharz w białym fartuchu i w białej mycce z kutasikiem rozdał dwadzieścia dwie takie same mycki i dwadzieścia dwa takie fartuchy — nie mogę sobie wyobrazić, gdzie zdobył aż tyle — i wszystkie odrazu przedzierzgnęłyśmy się w kuchcików.
Bawiłyśmy się świetnie, chociaż jadłam już w życiu lepsze ciągutki. Kiedy wszystko było już zupełnie skończone, a my same, kuchnia i klamki od drzwi dostatecznie osmarowane i lepiące się, urządziłyśmy uroczysty pochód, wciąż jeszcze w naszych myckach i fartuchach; każda z nas uzbrojona w wielki widelec, warząchew, albo patelnię do smażenia. Maszerując tak gęsiego, obeszłyśmy puste korytarze i dotarłyśmy aż do sali profesorskiej, gdzie pół tuzina wykładowców spokojnie spędzało wieczór. Urządziłyśmy im serenadę ze śpiewami i tańcami i poczęstowałyśmy ich karmelkami naszego wyrobu. Nie śmieli odmówić, chociaż widać było, że nie mają zbyt wielkiego zaufania do naszych talentów kulinarnych. Opuściwszy wreszcie salę, pozostawiłyśmy ich ze zlepionemi ustami, nie mogących wymówić ani słowa.
Widzisz więc, Ojczulku, że moje wykształcenie robi postępy.
Wakacje skończą się za dwa dni; z przyjemnością myślę o zobaczeniu się znów z koleżankami. Moja komnata wieżowa jest ździebko samotna; kiedy dziewięć osób zajmuje dom zbudowany na czterysta, musi być w nim trochę pustawo.
Jedenaście stronic — biedny Ojczulku, jaki musisz być zmęczony! Zamierzałam napisać do pana krótki liścik z podziękowaniem — ale jak zaczynam, nie umiem skończyć; pióro samo leci po papierze.
Do widzenia i dzięki za pamięć o mnie. Czułabym się zupełnie szczęśliwą, gdyby nie jedna mała ciemna, groźna chmurka na horyzoncie — w lutym mamy egzaminy.
P. S. A może to nieprzyzwoicie pisać „kochająca“? Jeżeli naprawdę nieprzyzwoicie, proszę się na mnie nie gniewać. Muszę przecież kochać kogoś, a mam do wyboru tylko pana i panią Lippett, — no, to już wolę pana, Ojczulku, bo jej ani weź nie mogę kochać.