Tajny agent (tłum. Gąsiorowska)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tajny agent |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | The Secret Agent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Trzydzieści przeszło stolików, okrytych czerwonemi w biały deseń serwetami, stało pod ciemno brunatnemi buazeryami dużej sali w suterenach. Bronzowe żyrandole z licznemi lampami zwieszały się u nizkiego, zlekka sklepionego sufitu; na ścianach bez okien widniały freski płaskie i bezbarwne, przedstawiające myśliwskie sceny w średniowiecznych kostyumach. Nicponie w zielonych kurtkach trzymali myśliwskie kordelasy nad kuflami pieniącego piwa.
— Może się mylę, ale zdaje mi się, że będziecie wiedzieli co jest na dnie tej przeklętej sprawy — wyrzekł Ossipon, oparty na łokciach i pochylony nad stołem, trzymając nogi podwinięte pod krzesło.
W spojrzeniu jego przebijała dzika ciekawość. Nagle, stojąc na podwyższeniu w pobliżu drzwi mechaniczny fortepian zagrał walca z wyzywającą dokładnością. Hałas był ogłuszający. Kiedy muzyka ucichła, równie nagle jak wybuchła, ponury człowiek w okularach, siedzący naprzeciw Ossipona, nad wielkim szklanym kuflem, pełnym piwa, wyrzekł spokojnie.
— W zasadzie to co który z nas może wiedzieć lub nie wiedzieć o danym fakcie nie może stanowić przedmiotu niczyich pytań.
— Niezawodnie! — potwierdził równie spokojnie, półgłosem Ossipon. — W zasadzie…
Oparłszy dużą, czerstwą twarz na dłoniach, wpatrywał się w niego bacznie; ponury człowieczek w okularach napił się spokojnie piwa i postawił kufel na stole. Miał on płaskie, wielkie uszy, odstające szeroko od czaski, tak wątłej, że Ossipon zgniótłby ją z łatwością w dwóch palcach; czoło podparte okularami — i płaskie policzki o tłustej, niezdrowej cerze — zrzadka porosłe ciemnym zarostem. Opłakaną, bijącą w oczy, nędzę fizycznej powłoki wynagradzała uderzająca pewność siebie tego człowieka. Mówił krótko, i miał szczególny dar zmuszania innych do milczenia.
Ossipon z poza złożonych dłoni mruknął:
— Chodziliście dziś dużo po mieście?
— Nie. Leżałem do południa w łóżku — odparł zapytany. Dlaczego pytacie?
— O! Tak sobie — objaśnił Ossipon, wpatrując się w niego badawczo, choć trochę onieśmielony, lekceważącem obejściem małego człowieka.
Rozmawiając z nim — co się rzadko zdarzało — rosły Ossipon doznawał zawsze uczucia fizycznej i moralnej małości. Pomimo to, odważył się zadać nowe pytanie:
— Szliście potem pieszo?
— Nie. Jechałem omnibusem — odpowiedział bez wahania.
Mieszkał on daleko, w Islington, w małym domku, na nędznej ulicy, zasypanej śmieciem i brudnemi papierami, gdzie dzieci, poza godzinami szkolnemi, biegały i hałasowały, wydając przeraźliwe wrzaski, bez śladu wesołości. Pokój, w którym główny mebel stanowiła wielka szafa, zamknięta na ciężką kłódkę — odnajmował od dwóch, starych panien, szwaczek, szyjących głównie dla dziewcząt służących. Nie wymagał żadnej usługi i był wzorowym lokatorem, nie sprawiającym żadnego kłopotu. Jedynem jego dziwactwem było to, że żądał, ażeby pokój zamiatano w jego obecności, a wychodząc zamykał drzwi na klucz i klucz z sobą zabierał.
Ossipon wyobraził sobie te okrągłe, w czarnej oprawie okulary, przesuwające się ulicami na szczycie omnibusu. Blady uśmiech pojawił się na grubych wargach Ossipona, gdy wyobraził sobie, że domy chwieją się, że przechodnie uciekają w popłochu na widok okularów. Gdyby wiedzieli… I szepnął badawczo.
— Długo jechaliście?
— Godzinę, a może i więcej — odrzekł człowieczek w okularach i napił się znowu piwa.
— Godzinę — powtórzył Ossipon. Więc może jeszcze nie słyszeliście nowiny, której się dowiedziałem na ulicy?
Zapytany potrząsnął przecząco głową. Ale ponieważ nie okazał ani śladu zaciekawienia, więc Ossipon odważył się dodać, że dowiedział się o tem przed chwilą. Chłopak, sprzedający gazety, wrzasnął mu nad samem uchem, a że nie spodziewał się nic podobnego, zadziwiło go to i wzruszyło, aż mu w ustach zaschło…
— Nie spodziewałem się wcale zastać was tutaj — dodał, wciąż oparty łokciami na stole.
— Bywam tu czasami — odrzekł tamten, ciągle z tą samą, wyzywającą obojętnością.
— To coś niepojętego że właśnie wy nie wiecie o tem — mówił dalej Ossipon, mrugając. — Właśnie wy! — dodał zagadkowo.
Ta widoczna dyskrecya świadczyła najlepiej o niepojętej, niewytłumaczonej nieśmiałości barczystego chłopaka w obecności tego spokojnego człowieczka, który podniósł znowu kufel, napił się i postawił kufel na stole stanowczym i spokojnym ruchem. Nic więcej.
Ossipon, przeczekawszy dłuższą chwilę, gdy nie usłyszał nic, rzekł, wysilając się na obojętność, i zniżając głos do szeptu:
— Czy… czy… dajecie wasz… materiał każdemu kto o to poprosi?
— Z zasady nie odmawiam nigdy — dopóki mam w domu choć szczyptę — odpowiedział stanowczo zapytany.
— I uważacie to za dobre?
Okrągłe, wielkie okulary zwróciły się ku Ossiponowi, połyskując zimnym blaskiem.
— Zupełnie. Zawsze. W każdej okoliczności. Cóżby mogło mnie powstrzymać? Czemu nie miałbym dać? Dlaczego miałbym się namyślać?
Ossiponowi tchu zabrakło.
— Czy to ma znaczyć, że dalibyście nawet... szpiclowi, gdyby zażądał waszego towaru?
Człowieczek w okularach uśmiechnął się blado.
— Niech tylko przyjdzie i spróbuje, a zobaczy — odrzekł. Oni mnie znają, ale i ja także znam ich wszystkich. Nie przyjdą oni do mnie — nie...
Wązkie, sine wargi zacięły się. Ossipon nacierał dalej:
— Ale mogliby kogo nasłać, zastawić na was pułapkę. Czy rozumiecie? Wydobyć od was materyał, a potem, mając w ręku dowód, uwięzić was.
— Dowód? Na co? Może na to, że wyrabiam materyały wybuchowe, nie mając pozwolenia?
Wyrzekł to z pogardliwem szyderstwem, lecz wyraz wychudłej, chorobliwej twarzy pozostał bez zmiany.
— Wątpię, czy który z nich miał ochotę podjąć się aresztowania. Nie zdaje mi się, by znaleźli takiego. Nawet wśród najdzielniejszych. Ani jeden.
— Dlaczego? — nastawał Ossipon.
— Bo wiedzą, że ja nie rozstaje się nigdy z ostatnią garstką mego towaru. Mam go zawsze przy sobie.
Dotknął zlekka ręką surduta i dodał:
— W grubej, szklanej flaszce...
— Tak mi mówiono — odpowiedział Ossipon, z odcieniem podziwu. — Ale nie wiedziałem że oni...
— Oni wiedzą — przerwał mu mały człowieczek, opierając się o grzbiet krzesła, górujący nad jego drobną główką. — Nie zaaresztują mnie nigdy, żaden policyant na to się nie odważy... Kto chce mieć do czynienia z takim, jak ja człowiekiem, musi być zdecydowany na wielkie, proste nie przynoszące sławy bohaterstwo.
Znowu sine wargi zacięły się z wyrazem zadowolenia i pychy. Ossipon powstrzymał ruch zniecierpliwienia.
— Albo poprostu nic nie wiedzieć — odciął, się. — Mogą znaleźć takiego, który nie będzie wiedział, że macie zawsze przy sobie dość materyału, żeby wysadzić w powietrze wszystko i wszystkich w promieniu sześćdziesięciu jardów.
— Nie tak to łatwo zrobić, jak się zdaje — bronił się tamten.
— Ba! — upierał się Ossipin. — Nie rachujcie na to zbytecznie. A może sześciu ludzi rzucić się na was z tyłu, na ulicy? Gdyby wam przycisnęli ręce do żeber, cóżbyście mogli wtedy zrobić?
— Mógłbym. Gdy wychodzę, trzymam zawsze rękę na gumowej piłce w kieszeni od spodni. Naciśnięcie tej piłki działa na materyę wybuchową, zamkniętą we flaszce, którą mam w kieszeni, pneumatyczne działanie rurki, która...
Nagłym ruchem odsłonił Ossiponowi rurkę gumową, podobną do robaka, wychodzącą mu z pod pachy, a drugim końcem wpuszczoną do kieszeni na piersiach. Ubranie jego nieokreślonej, brunatnej barwy, było wytarte, poplamione, zakurzone w załamaniach, z postrzępionemi dziurkami od guzików.
— Przyrząd wybuchowy jest napół mechaniczny, napół chemiczny — objaśnił łaskawie.
— Działa piorunująco, nieprawdaż? — zagadnął Ossipon, wzdrygając się lekko.
— Bynajmniej — odrzekł niechętnie zapytany — dwadzieścia sekund musi upłynąć od chwili naciśnięcia piłki, do chwili gdy nastąpi wybuch.
— Fiu-u-u! — gwizdnął Ossipon. — Dwadzieścia sekund! Okropność! I sądzicie że zdobyliście się na to. Jabym zwaryował...
— Nic by to nie pomogło. Naturalnie, jest to właśnie słaba strona tego specyalnego wynalazku, który zachowuję na swój wyłączny użytek. To właśnie najgorsze, że sam wybuch jest zwykle słabą stroną nowych wynalazków. Teraz próbuję wynaleźć taki przyrząd wybuchowy, któryby się nadawał do wszystkich warunków, a nawet do nie przewidzianej zmiany warunków. Zmienny, a jednak dokładnie działający mechanizm. Przyrząd prawdziwie inteligentny.
— Dwadzieścia sekund — szepnął zadumany Ossipon. — Uf. A potem...
Okrągłe okulary, połyskując, obróciły się w około, jakby obliczając rozmiar piwiarni w podziemiach restauracyi Silenusa.
— Nikt z zebranych w tej sali, nie mógłby ocaleć zapadł wyrok po tym przeglądzie. — Ani nawet ci, co są teraz na schodach.
Automatyczny fortepian przy schodach zaszczękał znienacka tonami mazurka, jakby nagle zjawiający się, pospolity, a bezczelny upiór. Klawisze podnosiły się i opadały tajemniczo. A potem odrazu wszystko ucichło. Przez jedno mgnienie oka, Ossipon wyobraził sobie tę oświetloną jasno salę, zamienioną w straszną, czarną jamę, wyrzucającą z gardzieli duszące gazy, ze szczątkami pogruchotanych cegieł i zmiażdżonych ciał ludzkich. Ten obraz śmierci i zniszczenia, przedstawił mu się tak wyraźnie, że wzdrygnął się poraz drugi. Towarzysz patrzył na niego z miną spokojnego zadowolenia.
— W ostatecznej chwili jedynym środkiem ratunku jest nasz charakter. A niewielu jest na świecie ludzi z charakterem tak silnym, jak mój. Najskuteczniej tu działa przeświadczenie, jakie mają o mnie ci ludzie, że w danym razie posłużyłbym się moją bronią. Takie mają przekonanie. I to mnie zabezpiecza.
— A jednak między nimi są także ludzie z charakterem — mruknął Ossipon.
— Być może. Ale na mnie nie robią oni wrażenia. Bo są odemnie niżsi. I nie może być inaczej. Bo ich charakter opiera się na podstawie konwencyonalnej moralności. Wspiera się na społecznym porządku. A mój charakter nie ma żadnych sztucznych podstaw. Oni rachują na życie a ja rachuję na śmierć, która nie ma hamulca i z którą niepodobna walczyć. Stąd moja wyższość.
— Słyszałem niedawno toż samo od Karola Jundta — odparł Ossipon, śledząc zimny połysk okrągłych okularów.
— Karol Jundt! — bąknął wzgardliwie właściciel okularów. — Delegat międzynarodowego Czerwonego Komitetu... Jest was trzech delegatów, prawda? Nie będę mówił o pozostałych dwóch, ponienieważ jednym z nich jesteście wy, ale, to co mówicie niczego nie dowodzi. Jesteście delegatami do rewolucyjnej propagandy, ale nie w tem leży złe, że jesteście tak samo niezdolni do niepodległej myśli jak pierwszy lepszy kolonialny kupiec, lub dziennikarz, lecz w tem — że nie macie charakteru.
Ossipon rzucił się oburzony.
— Co nam możecie zarzucić? — zawołał stłumionym głosem. — Czego więcej żądacie?
— Doskonałego przyrządu wybuchowego — odrzekł stanowczo zagadnięty. — Czemu się krzywicie?
— Nie krzywię się wcale! — ryknął, jak niedźwiedź rozgniewany Ossipon.
— Jesteście tyle warci co i ci, którzy z wami walczą, naprzykład policya, — wyrzekł po chwili spokojnie człowieczek w okularach. Pewnego dnia spotkałem niespodzianie Naczelnego Inspektora, Heata, na rogu ulicy. Przyjrzał mi się badawczo. Ja wcale na niego nie patrzyłem. Ale wiem, że myślał w tej chwili o wielu rzeczach: o swych zwierzchnikach, o swojej reputacyi, o sądach, o swojej pensyi, o dziennikach. A ja — myślałem tylko o jednem; o moim przyrządzie wybuchowym. Heat wydał mi się nicością — tak samo, jak jak... naprzykład, Karol Jundt. Bo terorysta i policyant... są z tej samej gliny. Oni prowadzą swoją grę — wy — agitatorzy — swoją. A ja nie prowadzę żadnej gry: ja pracuję czternaście godzin dziennie i często przymieram głodem. Moje doświadczenia kosztują, i nieraz przez dzień, lub dwa, nie mam za co kupić pożywienia. Patrzysz na moje piwo! Tak! Wypiłem już dwa kufle, i wypiję jeszcze trzeci. Dziś dla mnie święto, i obchodzę je w samotności. Czemużby nie? Pracuję zawsze sam. Pracowałem sam przez długie lata. Właściwym działaczem jestem ja...
Ossipon zaczerwienił się mocno.
— Nie będziemy się o to sprzeczali — odrzekł. — Obawiam się, że wam popsuję święto. Dziś rano w parku Greenwich jakiś człowiek zginął skutkiem wybuchu...
— Zkąd wiecie o tem?
— Chłopcy od drugiej wykrzykują tę wiadomość po wszystkich ulicach. Kupiłem dziennik i wszedłem tu. Mam go w kieszeni...
Wydobył spory, czerwony arkusz. Przerzucił go szybko.
— A! Jest. Bomba w parku Greenwich. O pół do jedenastej. Ranek mglisty. Wstrząśnienie dało się uczuć na znacznej przestrzeni. Olbrzymia jama wyrwana pod drzewem, pełna zmiażdżonych korzeni i połamanych gałęzi. Naokoło rozrzucone szczątki człowieka. Tylko tyle. Reszta, to już bzdurzenie gazeciarskie. Przypuszczalny zamach na Obserwatoryum, jak mówią. Ha! Trudno temu wierzyć.
Wpatrywał się długo w gazetę, a potem podał ją towarzyszowi, który spojrzał na nią z roztargnieniem i położył na stole.
Pierwszy przemówił Ossipon, ciągle urażony.
— Szczątki jednego tylko człowieka. A zatem — sam się wysadził w powietrze. Nie udał się wam dzień — prawda? Nie przewidywaliście tego? Ale ja nie miałem żadnej wiadomości, nic zgoła — o zamiarze podobnego zamachu tu, w tym kraju... W obecnych okolicznościach to poprostu zbrodnia.
Mały człowieczek podniósł w górę gęste, ciemne brwi zimno i wzgardliwie.
— Zbrodnia! Co to takiego? Co to jest zbrodnia? Co chcecie przez to powiedzieć?
— Jakże mam się wyrażać? Muszę posługiwać się utartemi określeniami — odparł zniecierpliwiony Ossipon. — Znaczy to, że ta awantura może bardzo zaszkodzić naszemu położeniu w tym kraju. Czy to nie jest dla was zbrodnią? Pewny jestem, że w tych czasach musieliście dawać komuś swoje wyroby.
Ossipon wpatrywał się bacznie w towarzysza. Tamten z zimną krwią skinął głową.
— Daliście! — wybuchnął redaktor P. P. przytłumionym szeptem. — Nie! I naprawdę rozdajecie to tak na zażądanie, pierwszemu lepszemu głupcowi, który się zgłosi?
— Właśnie! Przeklęty porządek społeczny nie jest zbudowany z papieru i atramentu i nie wierzę, ażeby kombinacya papieru z atramentem, zdołała go kiedykolwiek obalić. Tak! Rozdawałbym moje materyały pełną garścią, każdemu mężczyźnie, kobiecie, dziecku — każdemu głupcowi, któremu się spodoba przyjść do mnie! Wiem co o tem sądzicie. Ale nie uznają żadnych rozporządzeń Czerwonego Komitetu. Mogą was stąd wypędzić, albo uwięzić, albo powiesić za tę sprawę — nic mnie to nie obchodzi. To, co spotyka nas indywidualnie, niema żadnej wagi.
Mówił spokojnie, bez uniesienia, prawie obojętnie, a Ossipon, wzburzony do głębi, usiłował naśladować tę obojętność.
— Gdyby policya rozumiała swój interes, podziurawiłaby was, jak rzeszoto, rewolwerowemi kulami, albo skrępowała na ulicy, w biały dzień.
Człowieczek w okularach zaczął rozstrząsać tę możliwość, na swój właściwy, spokojny, zarozumiały sposób.
— Tak — potwierdził bez wahania — ale w takim razie, musieliby się liczyć z tutejszemi prawami...
Ossipow mrugnął.
— Wyobrażam sobie, coby się z wami stało, gdybyście zechcieli przenieść swoje laboratoryum da Ameryki. Oni tam nie krępują się względami prawa...
— Nie mam też zamiaru jechać tam i próbować. Po za tem, uwaga wasza jest słuszna — przyznał zaczepiony. — Oni tam mają więcej charakteru, i charakter ich jest nawskroś anarchiczny. Żyzny grunt dla nas, Ameryka — bardzo podatny grunt. Wielka Rzeczpospolita nosi w sobie pierwiastki rozkładowe... Anglia to jest dla nas niebezpieczna ze swojem idealnem pojęciem legalności. Umysł ludu spowinięty jest tu w mnóstwo porządnych skrupułów, a to przeszkadza w naszej robocie. Mówicie, że Anglia jest naszem schroniskiem? Tem gorzej! Kapua! Czy my potrzebujemy schroniska? Tu gadacie, drukujecie, spiskujecie i — nie robicie nic. Dobre to dla takich, jak Karol Jundt.
Wzruszył ramionami i dodał ze zwykłą stanowczością:
— Zniweczenie przesądów, wyrwanie z korzeniem poszanowania prawa — oto nasz cel. Nicby mnie tak nie ucieszyło, jak to, gdyby inspektor Heat i jego koledzy zaczęli strzelać do nas na ulicy w biały dzień, z aprobatą publiczności. Wtedy nasza sprawa byłaby już przez pół wygrana i rozpocząłby się rozkład starej moralności, w samym obrębie jej świątyni. Do tego powinniście dążyć. Ale wy, rewolucyoniści, nigdy tego nie zrozumiecie. Wy układacie plany przyszłości, gubicie się w marzeniach o jakimś ekonomicznym systemie, przetworzonym z teraźniejszego, a tu potrzeba tylko zmieść wszystko i stworzyć zupełnie nowe pojęcie o życiu. Przyszłość sama się utworzy, byleby dla niej zrobić miejsce. I dlatego — gdybym miał dostateczną ilość mego materyału sypałbym z niego kopce na rogach ulic: ale że nie mam, więc staram się udoskonalić przyrząd wybuchowy, i zbudować taki, któryby rzeczywiście odpowiedział celowi.
Ossipon, oszołomiony, jakby się nużał w głębokich wodach, podchwycił ostatnie wyrazy:
— Tak! Wasz przyrząd wybuchowy. Nie zadziwiłbym się, jeżeli to jeden z waszych przyrządów zmiótł tak doszczętnie tego człowieka w parku.
Cień niezadowolenia padł na wychudzoną, nieubłaganą twarz nawprost Ossipona.
— Największa trudność polega na wykonywaniu praktycznych prób z różnego rodzaju przyrządami. A jednak wybróbować je trzeba... Zresztą...
Ossipon mu przerwał.
— Kto mógł być ten człowiek? Upewniam was, że my tu, w Londynie, nie mamy pojęcia... Może moglibyście mi opisać tego, komu daliście swój materyał?
Zapytany skierował na Ossipona swe wielkie okulary.
— Opisać go? — odrzekł powoli. — Zdaje mi się, że teraz nic już nie przeszkadza. Mogę go opisać jednem słowem: Verlok.
Ossipon zerwał się z krzesła i opadł na nie, jakby ugodzony w głowę.
— Verlok!? Nie może być!
Spokojny człowieczek skinął głową.
— On sam. Nie możecie mi zarzucić, że w tym wypadku dałem materyał pierwszemu lepszemu głupcowi z ulicy. Przecież to wybitny członek partyi, o ile wiem.
— Tak! — potwierdził Ossipon. — Wybitny. A właściwie nie! On był tylko punktem środkowym dla ogólnego porozumienia i przyjmował u siebie towarzyszów na zebraniu. Raczej pożyteczny, niż wybitny. Przed laty, przemawiał zwykle na mityngach — we Francyi, o ile mi się zdaje. Ale podobno nietęgo. Posiadał zaufanie takich ludzi, jak Moser, Latorre i cała paczka tych starych. Jedyny zaś rzeczywisty talent, jaki miał, to zręczność w unikaniu uwagi policyi. Tu, naprzykład, zdaje się, że nie śledzono go zanadto. Miał ślubną żonę, jak wiecie. Przypuszczam, że za jej pieniądze założył sklep...
Ossipon umilkł, zamyślił się i szepnął do siebie.
— Ciekawym, co ta kobieta teraz zrobi?
I zamyślił się głęboko. Towarzysz jego zachował niezachwianą obojętność. Znano go ogólnie pod przezwiskiem profesora. Otrzymał ten tytuł, dzięki temu, że kiedyś, w jakimś technicznym instytucie był asystentem-laborantem. Poróżnił się z władzami z powodu nieodpowiedniego traktowania. Potem znalazł zajęcie w laboratoryum fabryki farbiarskiej. I tam również obchodzono się z nim niesprawiedliwie. Walki, ciężka praca, dla zdobycia lepszego stanowiska, przepoiły go tak nadmiernem wyobrażeniem o swej wartości i zasługach, że trudno było ludziom osądzić go sprawiedliwie. Zwykle pojęcie sprawiedliwości reguluje się według cierpliwości danego osobnika. Profesor miał zdolności genialne, lecz zbywało mu na wielkiej, społecznej cnocie: rezygnacyi.
— Pod względem umysłowym — nicość — wymówił głośno Ossipon, porzucając rozmyślania, o pani Verlokowej, osamotnionej osobie i sklepie. — Zupełna pospolitość. Źle robicie, profesorze, że nie utrzymujecie więcej łączności z towarzyszami — dodał w formie upomnienia. — Czy on mówił cośkolwiek czy wspomniał o swoich zamiarach? Nie widziałem go przeszło od miesiąca. Trudno mi uwierzyć, że nie żyje...
— Powiedział mi, że to będzie zamach na jakiś gmach — odrzekł profesor. — Potrzebowałem wiedzieć ten szczegół przed przygotowaniem pocisku. Mówiłem mu, że mam ilość materyału zaledwie wystarczającą do wywołania dostatecznego zniszczenia, ale nastawał na mnie usilnie. Ponieważ potrzebował czegoś, coby można nieść jeszcze w ręku, zaproponowałem mu użyć do tego kwadratowej puszki od lakieru, którą miałem u siebie. Pomysł podobał mu się. Ale miałem z tem trochę kłopotu. Trzeba było najpierw wykroić dno, a potem je przylutować. W puszce umieściłem słój z grubego szkła, z szeroką szyją, ściśle zakorkowany, oblepiony wilgotną gliną i zawierający szesnaście uncyi X 2 zielonego proszku. Przyrząd wybuchowy został połączony z zaśrubowanym wierzchołkiem słoja. Wytłomaczyłem mu dokładnie jak dowcipnie pomyślane jest wszystko. Rurka zawierająca...
Ale Ossipon nie słuchał.
— Jak myślicie? Co się właściwie stało? — przerwał profesorowi.
— Nie mogę odgadnąć. Obliczone to było na dwadzieścia minut po zaśrubowaniu wierzchołka. Musiał albo za długo czekać, albo poprostu upuścił puszkę. A wtedy wybuch nastąpił. Przyrząd sprawił się dobrze. Obawiałem się najwięcej jakiejś niedokładności przy ostatecznem nastawieniu. Ale niemożna nigdy obliczyć ludzkiej głupoty. I przeciw ludziom niepodobna zabezpieczyć najlepszego nawet przyrządu.
Profesor skinął na kelnera. Ossipon siedział sztywno, a jego oczy, skutkiem wytężonej pracy mózgu, patrzały błędnie.
Kiedy kelner zapłacony odszedł, Ossipon wstał, z miną głębokiego niezadowolenia. Obawiał się nagany ze strony Czerwonego Komitetu, ciała, które nie miało stałego miejsca zamieszkania. Nazwisk jego członków nie znał dokładnie. Gdyby z tej nieprzyjemnej sprawy wynikło cofnięcie skromnych zasiłków, udzielanych na wydawnictwo pamfletów P. P. — wtedy rzeczywiście, należałoby opłakiwać niepojęte szaleństwo Verloka.
— Solidaryzowanie się z najgwałtowniejszą formą działalności, a głupia lekkomyślność, to zupełnie odrębne rzeczy — wyrzekł posępnie i szorstko. — Nie wiem co przyszło do głowy Verlokowi. Jest tu jakaś tajemnica. W każdym razie — Verlok zginął. Możecie myśleć co się podoba, ale jednak w tych okolicznościach jedyną polityką dla rewolucyjnej partyi jest wyparcie się wszelkiego wspólnictwa z tym waszym przeklętym wybrykiem. Tylko niepokoi mnie, w jaki sposób dokonać tego przekonywająco.
Profesor, stojąc, już gotów do wyjścia, był zaledwie tego wzrostu, co siedzący Ossipon. Zwrócił okulary na jego twarz.
— Możecie zażądać od policyi świadectwa dobrego prowadzenia. Oni wiedzą, gdzie który z was nocował dzisiaj. Może — jeżeli zażądacie — zechcą ogłosić urzędowe zaświadczenie.
— Wiedzą oni niezawodnie, że nie braliśmy w tem udziału — mruknął z goryczą Ossipon. — Ale inna rzecz co powiedzą.
Siedział wciąż zamyślony, nie zwracając uwagi na małą, sowią postać, w wytartem odzieniu, stojącą obok niego.
— Muszę zaraz dotrzeć do Michelisa i skłonić go, żeby przemówił serdecznie na którem z naszych zebrań. Publiczność ma pewną sympatyę dla niego. Jego nazwisko jest znane. A ja mam stosunki z wielu reporterami — mówił prawie do siebie zadumany Ossipon. — Przeklęty osieł! Zostawić nam na karku taką głupią sprawę... A nawet tego nie wiem, czy...
Siedział, zaciąwszy usta. Nie uśmiechała mu się myśl wybrania się po wiadomości do sklepu. Posądzał, że policya mogła tam urządzić zasadzkę. A jednak, jeżeli tam nie pójdzie, nie dowie się tego, co może być dlań bardzo ważne. Zastanowił się, że jeżeli ten człowiek w Greenwich rzeczywiście został tak poszarpany, jak mówią dzienniki, niepodobna było odrazu stwierdzić jego tożsamości. A w takim razie policya nie ma szczególnych powodów do śledzenia sklepu Verloka więcej, niż innych miejsc, gdzie schodzą się anarchiści — więcej, niż naprzykład Silenusa. Gdziekolwiek pójdzie, wszędzie spotka się z nadzorem. Jednakże...
— Myślę, co trzeba teraz zrobić? — szepnął półgłosem.
Zgrzytliwy głos odpowiedział mu z wyrazem wzgardy:
— Złączyć swoje losy z tą kobietą, dla jej pieniędzy...
Wyrzekłszy to, profesor odszedł. Ossipon, zaskoczony znienacka, drgnął, lecz nie poruszył się z krzesła, siedząc jak przygwożdżony na miejscu. Mechaniczny fortepian, po kilku akordach, rozpoczął wygrywać narodowe pieśni angielskie, a niemile jego urywane tony goniły Ossipona, gdy wchodził na schody i szedł przez przedsionek — do samego progu.
Na ulicy, przed głównemi drzwiami, stał szereg obdartych przekupniów, sprzedających dzienniki. Dzień był posępny, chłodny; chmurne niebo, błoto na ulicach, łachmany brudnych ludzi, harmonizowały z wilgotnemi płatami papieru, zaczernionego drukarską farbą...
Ossipon obejrzał się bacznie w obie strony, zanim przeszedł przez ulicę, ale profesor już znikł mu z oczu.