Tajny agent (tłum. Gąsiorowska)/XIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Tajny agent |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1908 |
Druk | Drukarnia Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Maria Gąsiorowska |
Tytuł orygin. | The Secret Agent |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Olbrzymia, żelazna kłódka na drzwiach szafy w ścianie była jedynym przedmiotem w pokoju, na którym mogły spocząć oczy, bez przykrości, jaką sprawiała nędzna brzydota mebli i ich ubóstwo. Pokój, trudny do wynajęcia z powodu dużych rozmiarów, miał ściany pokryte obiciem zielonego arszenikowego koloru, poplamionem miejscami.
Blisko okna, przy stole z prostego drzewa, siedział towarzysz Ossipon, podpierając pięściami głowę. Profesor, ubrany w jedyny swój garnitur z kratkowanego materyału, chodził, klapiąc na gołej podłodze nieprawdopodobnie podartymi pantoflami, z rękoma zapuszczonemi w kieszeni żakietki. Opowiadał gościowi o swej bytności u Apostoła Michelisa.
— Nie wiedział nic o śmierci Verloka. Rozumie się! Przecież on nigdy nie czytuje dzienników. Sprawia mu to zawiele przykrości, jak mówi. Ale mniejsza o to. Wszedłem do jego domku. Nigdzie żywej duszy. Musiałem wołać ze sześć razy, zanim się odezwał. Myślałem, że śpi. Ale nie. Już od czterech godzin pracował nad swem dziełem. Siedział w maleńkiej ciupie, wśród stosu rękopisów. Na stole leżała surowa marchew. Jego śniadanie. Żywi się teraz surową marchwią i mlekiem.
— Jakże wygląda? — zapytał z roztargnieniem towarzysz Ossipon.
— Po anielsku... Podniosłem z ziemi kilka kartek rękopisu. Uderzające ubóstwo rozumowania. Brak wszelkiej logiki. Nie jest w stanie myśleć logicznie. Ale to nic. Rozdzielił swoją biografię na trzy części: Wiara, Nadzieja, Litość. Opracowuje teraz projekt społeczeństwa, urządzonego jak olbrzymi, wygodny szpital, pełen ogrodów i kwiatów, gdzie ludzie silni poświęcają się pielęgnowaniu słabych.
Profesor umilkł na chwilę.
— Czy wy rozumiecie podobne szaleństwo, Ossiponie? Ludzie słabi! Źródło wszelakiego zła na tej ziemi! — mówił profesor z posępną zaciętością. — Powiedziałem mu, że ja marzę o świecie, urządzonym, jak olbrzymie jatki, gdzie słabi są przeznaczeni na wytępienie. Czy wy to rozumiecie, Ossiponie? Źródło wszystkiego złego! Bo to oni panują złowrogo nad nami, oni — słabi, bez energii, głupi, tchórzliwi, bez charakteru, niewolniczo ulegli. Oni to dzierżą władzę. Oni są masą. Tępić ich, tępić! To jedyna droga do postępu. Jedyna! Posłuchajcie, Ossiponie. Na początek musi zginąć olbrzymi tłum słabych, a potem ci, którzy są względnie silni. Rozumiecie? Na początek ślepi, potem głuchoniemi, potem garbaci i kulawi — i tak dalej. Każda choroba — każdy występek — każdy przesąd, każda pospolitość musi zginąć.
— A co zostanie? — zapytał Ossipon stłumionym głosem.
— Ja zostanę — jeżeli jestem dość silny! — zapewnił chudy, mały profesor, a jego wielkie uszy, cienkie jak błona, odstające z obu stron wątłej czaszki, zaczerwieniły się nagle. Czy ja mało cierpiałem od prześladowania słabych? — mówił dalej, uderzając się w kieszeń na piersiach. — A jednak ja jestem potęgą. Tylko trochę czasu! Trochę czasu! Dajcie mi trochę czasu! Ach! Ten tłum, za głupi, by mógł odczuwać litość, lub trwogę... Niekiedy zdaje mi się, że oni mają po swojej stronie wszystko. Wszystko — nawet śmierć — mają własną broń!
— Chodźcie ze mną, na piwo do „Silenusa“ — przemówił Ossipon, po dłuższem milczeniu, przerywanem tylko klapaniem pantofli nieprzejednanego anarchisty.
Profesor przyjął zaproszenie. Owego dnia był bardzo wesół, na swój własny, osobliwy sposób. Poklepał po ramieniu Ossipona.
— Piwo? Zgoda! Pijmy i weselmy się, bo jesteśmy silni, a jutro śmierć nas czeka.
Zaczął wkładać buty, ale mówił ciągle, krótkiemi, stanowczemi zdaniami.
— Co wam jest, Ossiponie? Macie minę nasrożoną i szukacie nawet mojego towarzystwa. Słyszałem, że was widują ciągle tam, gdzie ludzie gadają głupstwa przy kieliszku i szklance. Dlaczego? Czy porzuciliście już swoją kolekcyę kobiet? One są przecież słabe, i silni mogą się niemi żywić — co?
Obuł jedną nogę i sięgnął po drugi, sznurowany but, ciężki, na grubej podeszwie, nieoczyszczony, pokryty łatami. Uśmiechnął się posępnie.
— Powiedzcie mi, Ossiponie, silny człowieku, czy kiedykolwiek choć jedna z waszych ofiar odebrała sobie życie przez was? Jeżeli nie, to wasz tryumf jest niezupełny — bo tylko krew nadaje piętno wielkości. Krew. Śmierć. Wspomnijcie historyę...
— Niech was piekło pochłonie! — odrzekł Ossipon, nie odwracając głowy.
— Dlaczego? Zostawię tę nadzieję słabym, których teologia wymyśliła piekło dla silnych. Ossiponie! Żywię dla was uczucie wzgardliwej przyjaźni. Wybyście nie mogli zabić nawet muchy.
Ale, jadąc na wierzchu omnibusa, profesor postradał dobry humor. Widok tłumów, tłoczących się na chodnikach, zgasił jego zaufanie, przygniótł go zwątpieniem i niezadowoleniem, których pozbyć się mógł dopiero po dłuższem przebywaniu w samotności pokoju, z wielką szafą w ścianie, zamkniętą na olbrzymią kłódkę.
— Więc to tak — przemówił nad jego ramieniem towarzysz Ossipon, siedzący na ławeczce za profesorem. — Więc Michelis marzy o świecie, podobnym do pięknie urządzonego, wesołego szpitala...
— Właśnie, olbrzymia instytucja miłosierna do pielęgnowania słabych — potwierdził szyderczo profesor.
— To głupie! — przyznał Ossipon. — Słabości nie wyleczysz. Ale jednak, może Michelis nie tak znowu bardzo się myli... Za dwieście lat światem rządzić będą doktorzy. Teraz już zaczyna królować nauka. Króluje w cieniu, być może, ale króluje. A nauka musi w najwyższym swoim rozwoju dojść do leczenia nie słabych, lecz... silnych. Ludzkość pragnie żyć... pragnie żyć...
— Ludzkość sama nie wie, czego chce — zawyrokował profesor stanowczo, połyskując okularami w stalowej oprawie.
— Ale czy wiecie — warknął Ossipon. — Przed chwilą, żądaliście by wam dać czas — czas! Otóż doktorzy postarają się dać wam czas, jeżeli będziecie dobrzy. Zaliczacie siebie do silnych dlatego, że nosicie w kieszeni przyrząd, który może wyprawić na łono wieczności was, mnie i dwudziestu innych ludzi. Ale wieczność to przeklęta dziura! Czasu wam potrzeba. Gdybyście spotkali człowieka, któryby wam mógł zapewnić dziesięć lat życia, uznalibyście go za swego pana.
— Moje godło: „Ni Boga ni pana“ — odrzekł z naciskiem profesor, podnosząc się, by wysiąść z omnibusu.
Ossipon wstał także.
— Poczekajcie z tem do tej chwili, kiedy będziecie leżeli bezwładni, w ostatniej godzinie życia — odrzekł, zeskakując za nim ze stopnia. — Waszego parszywego, nędznego, krótkiego życia — mówił, przechodząc przez ulicę i wskakując na chodnik.
— Ossiponie! Zdaje mi się, że blagujecie — powiedział profesor, otwierając drzwi odnowionego Silenusa.
Usiadłszy przy stoliku, rozwijał dalej swoje uprzejme twierdzenie.
— Nie jesteście nawet lekarzem. Ale jesteście zabawni. Wasz obraz ludzkości, wyciągającej język i połykającej pigułki od jednego bieguna do drugiego, na rozkaz kilku uroczystych głupców, jest godny takiego, jak wy proroka. Proroctwa! Na co się zda myśleć o tem, co będzie kiedyś.
Podniósł szklankę.
— Na zgubę wszystkiego, co istnieje! — wyrzekł spokojnie.
Napił się i pogrążył w milczeniu. Gnębiła go myśl o tej ludzkości, licznej jak ziarnka piasku na morskiem wybrzeżu i tak samo jak ten piasek niezniszczalnej. Huk wybuchających bomb ginął wśród cierpliwych ziarn piasku, ginął bez echa. Naprzykład ta sprawa Verloka, kto o niej pamięta?
Ossipon nagle, niby pod wpływem tajemniczej siły, wyjął z kieszeni złożony dziennik. Profesor, usłyszawszy szelest, podniósł głowę.
— Co to za gazeta? Jest co nowego? — zapytał.
Ossipon drgnął, jak obudzony znienacka lunatyk.
— Nic. Nic zupełnie. To gazeta z przed dziesięciu dni. Zapomniałem, że ją mam w kieszeni...
Ale nie rzucił tej starej gazety z przed dni dziesięciu. Zanim ją włożył napowrót do kieszeni, spojrzał ukradkiem na ostatnie wiersze bieżących nowin.
„Nieprzenikniona tajemnica; pokryła, zdaje się nazawsze, ten czyn szaleństwa czy rozpaczy“.
Temi wyrazami, kończyła się wiadomość zatytułowana:
„Samobójstwo podróżnej, na statku, kursującym po kanale La Manche“.
Towarzysz Ossipon obeznany był z pięknościami reporterskiego stylu.
„Nieprzenikniona tajemnica, pokryła — zdaje się nazawsze“. Umiał już to na pamięć. „Nieprzenikniona tajemnica“. Barczysty anarchista spuścił głowę na piersi i zapadł w głęboką zadumę...
Te wyrazy zagrażały samemu źródłu jego życia. Nie mógł już wyjść na miasto, lękając się spotkać którą ze swych rozlicznych ofiar; tę, do której zalecał się na ławkach ogrodu Kensington, lub z którą spotykał się na ulicach, bo obawiał się że zacznie z niemi rozmawiać o tej „nieprzeniknionej tajemnicy“... Na podstawie naukowej obawiał się obłędu, czyhającego nań, zaczajonego pośród tych wyrazów: „pokryła na zawsze“. Było to opętanie, męczarnia. W ostatnich czasach zaniedbał swoje znajomości. Zaufanie, jakie mu okazywały kobiety różnego gatunku, pochlebiało jego miłości własnej i dostarczało mu środków do życia. Potrzebował żyć. Miał kobiety pod ręką. Jeżeli dłużej nie zdoła do nich powrócić, umrze w końcu z głodu, i zabije swoje ideały... „Ten czyn szaleństwa czy rozpaczy“...
„Nieprzenikniona tajemnica; pokryje na zawsze“ to, co się stało, przynajmniej przed ludzkim wzrokiem. Ale cóż z tego, jeżeli on jeden wśród ludzi nie zdoła zapomnieć o tej przeklętej wiadomości? Ale i to co wiedział towarzysz Ossipon, zamykało się w granicach szczegółów podanych w dzienniku — zatrzymywało się na samym progu „tajemnicy zakrytej na zawsze“.
Towarzysz Ossipon wiedział dużo. Wiedział, kogo zobaczył ten majtek na przystani parowców. „Kobieta czarno ubrana i zawoalowana, chodziła o północy po wybrzeżu“. „Czy pani ma zamiar odpłynąć tym statkiem?“ — zapytał uprzejmie. „Proszę tędy“. „Zdawało się, że ta kobieta nie wie co robi. Pomógł jej wejść na pokład. Była zupełnie bezsilna“.
Ossipon wiedział także, kogo widziała służąca na parowcu... „Kobietę ubraną czarno, bardzo bladą, stojącą na środku pustej kajuty damskiej“. Służąca namówiła ją do położenia się. Kobieta nic nie mówiła, jak ktoś zrozpaczony. A potem służąca wie tylko to, że podróżna wyszła z damskiej kajuty. Służąca poszła na pokład, zobaczyć co się z nią dzieje, i towarzysz Ossipon wiedział dobrze, że znalazła nieszczęśliwą, leżącą na jednem z siedzień osłoniętem budką. Oczy miała otwarte, ale nie odpowiadała na to, co do niej mówiono. Wydawała się chora. Służąca, wezwała zarządcę statku i oboje stali przy budce, naradzając się, co czynić z dziwną i smutną podróżną. Szeptali (pewni że ich nie słyszy) o St. Malô i o angielskim konsulu w tem mieście, który porozumie się z jej rodziną w Anglii. Odeszli przygotować wszystko, do przeniesienia jej na dół, bo patrząc na nią, pewni byli, że umiera. Ale towarzysz Ossipon wiedział dobrze, że pod tą bladą maską rozpaczy, z trwogą i przerażeniem walczyło gorące pragnienie i przywiązanie do życia, silniejsze od popędu, który pcha do morderstwa; i strach ślepy — szalony strach na myśl o szubienicy. On o tem wiedział. Służąca i gospodarz statku nie wiedzieli nic, oprócz tego, że kiedy wrócili po pięciu minutach, czarno ubranej damy nie było już w budce na pokładzie. Nie było jej nigdzie. Zniknęła. Była piąta rano i nie zdarzył się żaden wypadek. A w godzinę później, jeden z majtków, znalazł ślubną obrączkę leżącą koło krzesła. Obrączka uwięzła w szparze a jej połysk zwrócił uwagę majtka. Na obrączce data: 24 czerwca 18 ** r. wyryta wewnątrz.
„Nieprzenikniona tajemnica pokryła na zawsze“...
Towarzysz Ossipon podniósł schyloną głowę, tę głowę kochaną przez tyle kobiet na tej wyspie — głowę Apolla, osłonecznioną blaskiem złotych włosów czupryny...
Profesor zaczął się kręcić. Wstał także...
— Zostańcie! — zawołał żywo Ossipon. — Co wy wiecie o szaleństwie i rozpaczy?
Profesor przesunął koniec języka po suchych, cienkich wargach i wygłosił z powagą:
— To są rzeczy, które nie istnieją. Niema teraz żadnych namiętności. Świat jest marny, miękki, bez żadnej siły. A siła jest zbrodnią w oczach głupców, tych słabych i ograniczonych, którzy rządzą w tym kurniku. Wy sami jesteście marni. Verlok — którego sprawę policya tak gładko zamazała — był także marny. Policya go zamordowała. Był marny. Wszyscy są marni. Szaleństwo i rozpacz! Dajcie mi je za dźwignię, a cały świat poruszę! Ossiponie, gardzę wami! Nie jesteście zdolni nawet do tego, co opasły burżuj nazywa „zbrodnią“. Nie macie wcale siły...
Umilkł, uśmiechnięty szyderczo, pod połyskującemi okularami.
— I pozwólcie mi powiedzieć, że ta drobna sukcesya, która się wam podobno dostała, nie wpłynęła dobrze na waszą inteligencyę. Siedzicie, jak niemy bałwan. Bywajcie zdrowi.
— Czy chcecie ją wziąć? — zapytał Ossipon, uśmiechając się głupkowato.
— Wziąć — co?
— Sukcesyę. Całą...
Nieprzejednany profesor uśmiechnął się. Ubranie prawie spadało z niego, buty pokryte łatami, ciężkie jak ołów, przepuszczały wodę za każdym krokiem. Odpowiedział jednak:
— Przyślę wam rachunek za odrobinę chemikalii, które jutro wezmę. Potrzebuję ich gwałtownie. Rozumiecie mnie? Co?
Ossipon pochylił zwolna głowę. Pozostał znowu sam. „Nieprzenikniona tajemnica“. Zdawało mu się, że te wyrazy, zawieszone w powietrzu przed jego oczyma, znajdują oddźwięk w pulsującym mózgu. Chorobliwe przywidzenie, najwyraźniej...
„Ten czyn szaleństwa, czy rozpaczy“.
Mechaniczny fortepian koło drzwi zaczął wygrywać walca, a potem nagle umilkł.
Towarzysz Ossipon, zwany doktorem, wyszedł z piwiarni. Przy drzwiach zawahał się, spoglądając na oślepiające, słoneczne światło — a w kieszeni jego tkwił dziennik, z opisem samobójstwa nieznajomej damy. Serce jego biło w sąsiedztwie dziennika. Samobójstwo nieznajomej „czyn szaleństwa, czy rozpaczy“.
Szedł przez ulice, nie patrząc gdzie idzie. Nie poszedł tam, gdzie go oczekiwała na schadzce inna dama, (podstarzała bona, zachwycona jego głową Apollina, o złocistych puklach). Szedł w przeciwną stronę. Nie mógł patrzeć na żadną kobietę. To było dla niego zgubą. Nie mógł myśleć, ani pracować, ani spać, ani jeść. Ale zaczynał pić z przyjemnością, radując się zawczasu tą rozkoszą, pokładając w niej całą nadzieję... Był zgubiony. Jego karyera rewolucyonisty, podtrzymywanego przez uczucie wielu ufających mu kobiet, — zagrożona była przez tę tajemnicę — tajemnicę wyrytą w mózgu, pulsującym w takt reporterskich frazesów:
„Pokryje na zawsze ten czyn szaleństwa, czy rozpaczy“...
— Jestem ciężko chory — szeptał do siebie, badając swój stan według wskazań nauki.
Jego silna postać, z pieniędzmi w kieszeni, pochodzącymi z tajnych funduszów ambasady (odziedziczonemi po panu Verloku) staczała się prostą drogą do rynsztoka. Pochylał już szerokie barki, i głowę ze złotymi puklami, gotując się do nieuniknionego upadku. I przez całą tę noc, jak przez wszystkie noce od dni dziesięciu, towarzysz Ossipon chodził po ulicach, prosto przed siebie, nie patrząc gdzie idzie, nie czując zmęczenia, nie czując nic, nie widząc nic, nie słysząc nic... „Nieprzenikniona tajemnica“. Szedł obojętnie. „Ten czyn szaleństwa, czy rozpaczy“.
A nieprzejednany profesor szedł także, odwracając oczy od nienawistnych tłumów ludzkich. Nie miał przed sobą przyszłości. Gardził przyszłością. Był potęgą. W myśli lubował się obrazami śmierci i zniszczenia. Szedł wątły, nikły, w wytartem ubraniem, nędzny — i straszny, w prostocie niezłomnej wiary, która przez zbrodnię i szał zamierzała odrodzić ludzkość. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Nikt go nie podejrzewał. Niosąc ze sobą śmierć, przesuwał się jak zaraza przez ulice pełne ludzi.