<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Tomko Prawdzic
Podtytuł Wierutna bajka
Wydawca Karol Wild
Data wyd. 1866
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.

A gdy wyszedł Tomko na szeroki świat, pojaśniało mu rychło w oczach, poweselało na sercu; uczuł się sam i swobodny. Przed nim otworem stał cały boży świat, niezmierzony, rozmaity, różnobarwny. Pamięć rodziców i rodzicielskiego domu znikła prędko przed namiętnem pragnieniem wiedzy, przed ciekawością młodzieńczą, która w nim gorączką wrzała.
Stanął by się obejrzeć.
A wgłowie myśl mu błysnęła:
— Dla czegożbym nie szukał naprzód prawdy w tworach bożych? czyliż usta ludzkie powiedzą kiedy więcej nad nie, lepiej nad nie o tajemnicach stworzenia i myśli przedwiecznej? Czyliż żywy twór nie więcej swiadczy od czczego słowa?
Rzucił kij i usiadł na kamieniu; a była to chwila blisko południa i lato właśnie skwarne.
I Słońce sypało złotemi promieniami do koła, rozlewając ciepło żywotne; świat cały w barwach jasnych i wesołych, lsnił oczy młodzieńca.
— Prawdą jest światło! prawdą jest życie, prawdą ciepło, prawdą wszystko co widzę! wykrzyknął: Tomko w zapale uniesienia.
— A czemże będzie ciemność, smierć, chłód i to czego w tej chwili nie widzisz? spytał nagle maleńki człowieczek, który z pod stóp Tomka jakby z ziemi wyrósł.
Nie zląkł się nasz bohater niespodziewanego zjawiska, spojrzał na nie ciekawie, zamyślił się i zamilkł.
Człowieczek ów, który zdał się z ziemi wychodzić ubrany był nową fozą a bardzo wykwintnie. Ogromna fryzura spadała mu upudrowana na barki, stosowany kapelusz miał pod pachą, szpadkę u boku z porcellanową rękojeścią (wyglądającą w istocie jak widelec) axamitną suknię mordore szytą blaszkami i jedwabiem, kamizelę atłasową w złote kwiatki, jedwabne na nogach pańczochy i książkę wyglądającą z kieszeni.
Powitali się podróżni i potrzeba było wzajemnie zarekomendować :
— Jestem German Baron von Teufel, odezwał się przybyły; od dawna także szukam prawdy i znaleźć jej niemogę. Pójdziemy razem młodzieńcze pełen nadziei i będziemy uczyć się wzajemnie, mnie może brak już śiły, tobie doświa[dc]zenia, podeprzemy jeden drugiego. Nie tracąc czasu: powiadasz że ciepło, ruch i życie jest prawdą? Mijam to że ciepło, ruch i pewne życie znajdziesz w gnijącym trupie; ale czemże będzie wszystko przeciwne?
— Fałszem odparł Tomko naiwnie —
— Dla czegożby fałsz miał exystować obok prawdy i na równych z nią bytu prawach? Hm? powiedz mi, po co jest fałsz?
— Fałsz jest brakiem prawdy, znów splątany rzekł Tomko.
— Dla czegożby prawda miała być tak dziwnie mierzona i dzielona po odrobince; dla czegożby jej niedostatek miał walczyć z nią samą jak to widziemy codzień?
Idźmy i patrzmy a nie wyrokujmy —
Młody chłopiec spuścił głowę, zamilkł. Baron German uśmiechnął się nieznacznie — w cichości spoglądali, a Tomko często się zastanawiał i głęboko zamyślał.
Przeszedłszy kawał drogi, siedli odpocząć nad brzegiem rzeki, i mimowolnie zwróciły się ich oczy na otaczające skał massy. Podnosiły się one połamane, siwe, omszone, w dziwnych kształtach, dając znać o sobie że ich wieki pożyć, i śkruszyć nie mogły.
Baron German widząc jak Tomko ciekawie wpatruje sie w skały, zagadnął go:
— Co ci one mówią?
— Mówią mi bardzo wiele rzeczy, których ja jeszcze jasno nie rozumiem.
— Pozwól więc mi być tłumaczem. One ci mówią że byt nie jest udziałem tego co my zowiemy własciwiej życiem, żywotem jednostki; że dłużej trwa kamienna massa, niżeli ruchawe żyjątko. Gdzież ta twoja prawda, która mówiła że ruch tylko jest życiem prawdziwem, prawdą sama?
— One ci mówią, że materja i materji prawa są prawdą jedyną; reszta wyrostkiem, brodawką, która okazuje się i znika. Forma mutatur, materia permanet. Nie tak li?
— Tak jest, odparł Tomko, ale obok tego i Materia mutatur, forma permanet, będzie także drugą prawdą, nie mniej od pierwszej prawdziwą.
Oba zamilkli, German zażył tylko tabaki, Tomko pochylił się smutny, a pod nogami swemi ujrzał kwiat pełen woni i cudnemi barwami odziany.
Kwiat ku niemu podniósł wonną swoją główkę i uśmiechnął się. —
— Co to prawda? spytał go Tomko.
— Prawda to moja szata niebieska, to moja woń, to ja. Wszystko reszta jest fałszem i ułudą. Zacznij od kwiatu a wytłumaczysz swiat cały; wyrwij go z ziemi, a życie ustanie wszędzie. Skały rozsypują się pod nogi nasze, na pokarm gnije dla nas zwierze. Bez nas niema zwierzęcia, niema człowieka. Człowiek jest tylko pierwszym naszym sługą; my środkiem stworzenia. Wiem że powiadacie sobie, iż dla was służy wszystko, że wy jesteście wszystkiem; my toż samo myślemy o sobie. — Powtarzam ci — prawda — życie — ta ja: to kwiat!
German Teufel który leżał pod ogromnym kamieniem nad wodą i spluwał na nią, bawiąc się kółkami które na niej powstawały, rozsmiał się głośno słysząc te dumne słowa.
Grzyb ze starego pnia wysadziwszy głowę, począł mu wtórować. —
— Co za dziwna pretensja! krzyczał z oburzeniem zakładając na ucho swój ogromny skrzydlaty kapelusz. Kwiat jest głupią i nieforemną karykaturą grzyba! niedoskonałym grzybem, któż tego niewie. Wszystko poczyna się od alfy — grzyba i na omega — grzybie kończy. Grzyby rosną wszędzie, począwszy od nosa człowieczego, który często za wygodne i miękkie służy im siedlisko.
Grzyb jest najdoskonalszym bez wątpienia stworzeniem: obie płci ma w sobie, rozpładza się lada dotknięciem do ziemi, powietrze służy mu, nosząc wszędzie jego zarodki silne do najniedojrzańszych pyłków i bryłek. Wszędzie my jesteśmy, my królujemy, reszta nasze prostratum. Grzyb prawdą, grzyb życiem, reszta podściołem na którym on sobie wygodnie urasta.
— Milczałbyś muchomorze zjadliwy, krzyknął German pięścią go gniotąc — paplesz zupełnie jak człowiek i siebie bierzesz za ognisko wszystkiego, bo reszty nie rozumiesz. Siedź póki cię kto zdybie i milcz.
Ucichło, ale muszka przelatując tamtędy siadła na kwiatku i brzęczeć zaczęła:
— Co za życie kwiatka i grzyba? Bez ruchu, bez głosu, bez ciepła? Ja to zyję! ja żyję lepiej od nich, ja jestem jedynem życiem i prawdą żywota. Nie pytaj innych, każdy ci powie że najdoskonalszy, ale popatrz się tylko okiem bezstronném, nie ja li czasem jestem istotną panią stworzenia? Lecę, idę, biegnę, płynę na trawy zdziebełku gdy zechcę, gdzie zechcę — Budowa ciała mojego doskonała a prosta, — Patrz co za śliczne szkrzydełka, jakie nóżki zręczne i kształtne! A jak mało potrzeba mi do życia? Jednej kropelki z kielicha kwiatu, trochę pyłu który wiruje w powietrzu. — Jam życiem, jam sama prawdą.
W tem doleciał ptak i muszkę połknąwszy tak zaśpiewał:
— Ja to jestem prawdą życia! w stworzeniu stoję pośrodku, latam, pływam i chodzę; głos mam czarowny, mam szatę bogatą, mam kształty wytworne, jestem królem i panem swiata — Czem wy przy mnie? Niewolnicy czołgający sie po kale i gnoju. —
Zaświergotał, zatrzepotał skrzydełkami i uleciał. Wtedy żaby i ropuchy podniosły z głębi wód, z jam w szczelinach ziemi, głos ogromny oburzenia pełny.
— Cha! cha! cha! cha!.....
Cały naród wodny i sprzymierzone węże, płazy, skorupiaki, żółwie, powysadzały głowy na wierzch, porozdziawiały paszcze i za boki się trzymając rychotały od śmiechu.
— Cóż, to za bałamut? rzekła stara ropucha blisko w dziurze siedząca, sam niewie co bredzi. Życie, jego życie! co ono warto proszę! funta bym kłaków nie dała za nie. Naprzód że krótkie do licha. My możemy żyć w szczęsliwem uspieniu, pół życiem, pół marzeniem roskosznem, zamknięte w skale, zarosłe w drzewie lat tysiące, nic nie potrzebując do podsycania w sobie życia; bo w nas samych jest silne jego ognisko. Wyjm mi serce, wyjm mózg, rozpłataj którą z moich przyjaciółek, a z sercem z mózgiem, z raną nie odbierzesz nam życia. Z jednego rozciętego dwa ci wyrosną płazy.
Zółw dodał poważnie z pod kaptura wysadzając nos zatabaczony:
— A kiedy przyjdzie kochać, toć kochamy nie tak naprzykład jak te błazny wróble co tylko skrzydełkiem musną ulubioną i ruszają dalej. — Nasza miłość trwa tyle, ile drugich życie.
Muszle i inne twory z głębi wód, adwokatom swoim potakiwały wesoło, a węże swistały radośnie.
Stara ropucha zakaszlawszy, tak dalej mówiła:
— Chwalcie się sobie wszyscy jak chcecie, a nasza prawda: Królestwo nasze ogromne. Wszystko co jest, jest niedoskonałym płazem. Mniej daleko ma doskonałe organa i słabsze nierównie życie.
— Siedziałabyś cicho Sofistko! chlupnął polyp — śliczne życie! Jedno serce, jedna głowa, jeden i do tego wcale kiepski żołądek! — U mnie zobacz co się dzieje. Serce, żołądek, piersi, wszystko co u was porozdzielane, porozrywane, u nas jest jednem, niewiadomo gdzie się co poczyna, gdzie się kończy. Za to też tnij mnie sobie jak chcesz, węzłów życia we mnie bez liku, odrodzę się do nieskończoności.
Tysiące różnych głosów drobnych a nieskończenie licznych zaśpiewały chórem, głusząc polypa, który zanurzył się rychło i wzgardliwie odwróciwszy uszedł.
— Nasz jest swiat, my życiem i prawdą, śpiewały Helminthy — myśmy żywota żywotem, wszystko nam służy i dla nas jest. Od kropli wody począwszy do kropli krwi ludzkiej, do mózgu i łzy waszej, gdzież nas niema? Jesteśmy wszystkiem i wszędzie. Gdzie u których istot co się tak chwalą sobą, znajdziesz taką rozmaitość kształtów nieskończoną, tak dziwaczne, a swobodne przemiany? Wyście tylko pastwą naszą, swiat należy do Helminthów!
Ale chóru śpiewaków co ich otaczał, nie słuchały stworzenia ani ludzie; algi nad wodą kiwały zielonemi głowami a stary szczupak wąsaty który wszystkiego cierpliwie słuchał, ruszając tylko skrzelami, rzekł uśmiechając się do barona Germana:
— Miła rzecz to życie, którem się przechwalają polypy! połowa ich nie rusza się nigdy z miejsca, druga niema najmniejszego czucia, lub przynajmniej znaku jego nie daje. Wystaw sobie kochany panie, że niektórym pokarm całkiem zbyteczny; żyją licho tam wie czem, na stole cudzym nie smakując, nie gryząc i nie oblizując się. I to do czego się żaden także polyp nie przyzna, a wiem najpewniej, że wielu umiera miłości nie znając, nie mając wyobrażenia jej. Jakie życie, taka miłość!
To mówiąc a niemogąc dłużej wytrzymać na powietrzu, szczupak zanurzył się chwilę, poczem iterum głowę podniósł i tak mówił dalej, pokręcając wąsa.
— Przyznam się waszeci, że się bardzo dziwię, jak możecie żyć samem powietrzem? Takie to czcze, nikłe, nudne i nieposilne! I my go tam po troszę używamy, ale żeby w niem żyć całkiem i ciągle, przyznam się asindziejowi to absurdum!
— Masz rację, rzekł szydersko baron German, ja sam choć jestem człowiekiem, tej potrawy niestrawnej, która ci się cisnie do ust nieproszona, cierpiec już nie mogę.
— Bo cóż jest powietrze, mówił zapytując się szczupak — jeśli nie rozrzedzona woda? Co jest swiatło, jeśli nie rozpromienione powietrze (darujcie szczupakowi, nie uczył się fizyki) — A co jest ziemia, jeśli nie woda zgęsła znowu? Prawda mości dobrodzieju jest w wodzie, wszystko jest z wody, wodą, przez wodę et sic porro.
— Nąjniezawodnjej, potwierdził baron, a szczupak w wodzie żyjący jest niezawodnie też królem stworzenia.
— Pochlebca! myślisz że niewiem o innych starszych i godniejszych odemnie (oprócz suma którego dziwną pretensią do arystokracji się brzydzę.)
— O starszych, ale o rybach — dodał Baron.
— To się rozumie. Ryba ma wielką oczewiście wyższość nad wszelkiem innem stworzeniem, żyje bowiem w elemencie który jest jedynym, zasadniczym.
— Wszakże i to niezgorsze jak na szczupaka dowodzenie! Szczęściem że nas powietrze nie słucha, bo by ci odpowiedziało, że woda jest tylko spalenizną i węglem.
Tomko słuchał rozpraw i milczał.
W tem wieśniacy przyszli paść woły, a bydło idąc ryczało także swoje pochwały, nie czekając końca rozmowy ze szczupakiem.
— Co za głupcy! wszakci któż nie wie że na czworonogich i ssących kończy się i zamyka stworzenie, którego są koroną. Człowiek jest popsutem zwierzęciem, które się jak szpic na dwóch łapkach skakać nauczyło i zaparł się swoich nóg i wziął na nie rękawiczki żeby nie było widać, że kopytko na pięć palców rozdłubał, tysiące lat koło niego dłubiąc.
Myśmy panami stworzenia! Kopcie w ziemię, znajdziecie tam wołu przedpotopowego, mastodonta i protoplastów naszych, których my jesteśmy prawem potomstwem i spadkobiercami.
Czem człowiek przy tych olbrzymach? Płonie mu iskierka jasna w kątku głowy i nią się strasznie chwali — Cha! cha! siła to życie! siła to prawda — Słoń królem stworzenia!
Ucichło; owce powtarzały chórem:
— Słoń królem stworzenia!
A osioł strzygąc długiemi uszami, ryczał:
— Jesteśmy z nim w pokrewieństwie — przez twardość skóry.
(Wszelka arystokracja lubi się swemi związkami wychwalać.)
Muł w tej chwili przywitał się z osłem, i dziękował mu za to że mu osioł na nogę nadeptał, szeptał bardzo grzeczniuchno ustępując się;
Pardon, mon cousin, vous êtes bien bon!
Osioł odskoczył, pastuch z bicza trzasnął, i wszystko ucichło.
— Gdzie prawda? spytał German.
— Niewiem, rzekł Tomko, czekam słucham, patrzę szukam — to pewna że nie w tem cośmy dopiero słyszeli.
— Jeszcze to nie wszystko — odparł towarzysz podróży. Kształt i barwa poczną się zaraz kłócić w twojej głowie. Obejrzyj się: w jednych tworach wygórował kolor i zdaje się cechować życie, zdaje się bydź jego wyskokiem, znamieniem; u drugich zobaczysz tylko kształty i linie, któreż z nich jedyną prawdą?
— Niewiem, powtórzył Tomko — Chodźmy dalej, chodźmy dalej!


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.