Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom I/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trójlistek |
Wydawca | Edward Leo |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała powieść |
Indeks stron |
Z wielkim smakiem, starannością i elegancyą ubrany mężczyzna, młody jeszcze, stał jednego jesiennego poranku przed zwierciadłem w hotelu Drezdeńskim w Krakowie. Jedną ręką trzymał jeszcze chusteczkę batystową, włożoną do małej kieszonki nadzwyczaj pięknie na nim leżącego surducika, drugą zamyślony wąsa pokręcał. — Chwila już upłynęła, dość długa, a choć szafirowe jego oczy w ślicznej oprawie, patrzące na świat smętnie a dumnie, mogły się już nasycić widokiem własnego wizerunku, — młodzieniec nie ruszał się z miejsca, tak go myśli jakieś opanowały. Zwierciadło, nieco zaniedbane, nieotarte z kurzu i nienajlepszej fabryki, nie mogło obrazem tym zaspokoić wymagań patrzącego, który snadź do powierzchowności swej wielką wagę przykładał, lecz cóż pomogło tak długo i uparcie badać wady zwierciadła czy — może ślady, jakie życie wypiętnowało na twarzy?
Młodą ona była, świeżą jeszcze i wcale piękną, typ narodowy wyraziście ją cechował, ten sam, który już w kilku portretach Falcka zjawia się nam poważny a dumny; ten sam, który często wśród tłumu obcych daje nam poznać na pierwszy rzut oka pana a brata.
Szlachetnemi liniami zasklepiało się nad nią piękne czoło, po nad którem przerzedzone już włosy zapowiadały nadchodzącą łysinę. Po nad niebieskiemi oczyma, którychby niejedna piękna pani mogła mu pozazdrościć, zarysowywały się brwi łagodnie, a z pod jasnego wąsika śmiały koralowe, nieco wydatne usta. Malarz możeby był w całości tej fizyognomii żądał więcej charakteru i wyrazu, ale musiał przyznać, że linie nic nie pozostawiały do życzenia, i rysunek był bardzo czysty.
Właściciel tego oblicza, które już za lat dziecięcych słynęło z urody, nawykł był do wrażenia, jakie one czyniło, do westchnień kobiecych, do uśmiechów uprzejmych, do pochwał i sympatycznych objawów. Trafiało mu się już też nieraz być wybieranym do deputacyi, do żywych obrazów, do tańców i najprzerozmaitszych reprezentacyi, właściwie tylko dla pięknej twarzy i wielce szlachetnej postawy, chociaż nie przypuszczał, ażeby uroda być miała najcelniejszym z jego przymiotów...
Pan Atanazy Zrebski, — majętny obywatel z Podlaskiego, — należał do tej średniej szlachty starej naszej, która się wciągu wieków tak trzymała na swem stanowisku, że, wprawdzie nie dobiła się senatorskich krzeseł, ale też do zdrobniałej, zagrodowej zepchnąć się nie dała. Szczęście uśmiechało się jej czasami, żenili się z kasztelankami, wydawali córki swe za starostów, dobijali się urzędów koronnych, byli już nieraz w progu, ale, ostrożnie idąc, a drogą prostą, pozostali za drzwiami.
Pan Atanazy po sławnym ojcu, który długo i z wielką zdobytą sławą rycerską służył w legionach i wojsku napoleońskiem, wziął fortunkę, wcale nieszpetną, niebardzo odłużoną, bez procesów, i — dotąd utrzymywano, że jej nie nadwerężył. Liczył się on w swoim kątku do bardzo zamożnych, do najpierwszych, chwalono go, że się rządził dobrze, i sąsiedzi prorokowali mu, że się powinien ożenić świetnie, to jest: — bogato.
Nietylko wdziękiem twarzy odznaczał się pan Atanazy: wychowany był bardzo starannie, umiał wszystko, co potomek starej szlachty wiedzieć i umieć powinien. Mówił expedite po francusku, tak że się nawet czasem francuzczyzną wyręczać musiał, gdy, rozprawiając żywo, łatwiej mu było wstawić gotowy frazes francuski, niż układać go po polsku. Zresztą, czytając bardzo wiele bez wyboru, nabył wolnemi chwilami ogromną masę wiadomości, które mu dozwalały mówić o wszystkiem, słuchać każdej rozmowy i nie być obcym żadnemu przedmiotowi.
Miły, grzeczny, uprzejmy, łagodny, prawie zawsze uśmiechnięty, nigdy nie odmawiający ani kieliszka, ani podanych kart, ani zaproszenia na polowanie i do tańca, musiał być ulubieńcem wszystkich znajomych i pieścidełkiem pań, które go za wzór swoim braciom, mężom i synom stawiały.
P. Atanazy miał i ten przymiot, że nie był na pozór dumnym z niczego, ani z rodu, ani z majątku, ani ze swej urody męskiej, ani nawet z miłości u ludzi.
Z zarysu tego możnaby wnosić, że p. Atanazy był poprostu jednym z tych „dobrych z kościami“ ludzi, których tylko niedołężność zaleca. Wprawdzie wychowanie wedle powszechnego zwyczaju i modły mogło z niego uczynić taką istotę bierną, wygodną w towarzystwie, ale skazaną na podrzędną rolę i smutny koniec pod pantoflem, gdyby rozbudzony miłością własną duch nie podniósł go wyżej nieco.
Był to samouczek, który, z początku nieumiejąc nic, niezmiernie wiele pochwytać potrafił, myślał, pracował nad sobą i umiał zdobyć tyle, ile mu do zręcznego popisu było potrzeba. Niestarczyło mu chodzić po świecie w surduciku pospolitego eleganta, którego nikt nie brałby na seryo, — chciał stać się poważnym i wpływowym. Występował też ostrożnie, — z obrachowaniem — i zawsze prawie umiał sobie pozyskać aplauz słuchaczów, w których tryb myśli trafiał szczęśliwie.
Mało kto znał go lepiej i oceniał sprawiedliwie, — wielkie na nim pokładano nadzieje i słuchano chętnie. Dar wymowy miał osobliwy.
P. Atanazy przybywał do Krakowa, zaproszony, jako drużba, na ślub przyjaciela, bez żadnego zresztą interesu, a że miasta nie znał prawie, rad był poznać się z niem i z towarzystwem, o którem słyszał wiele.
Mówiono mu, że od lat kilku Kraków zmienił się bardzo, że się stał przytułkiem wielu rozbitków du haut parage, że uniwersytet ściągał młodzież liczną, i rozmaitego rodzaju życie rozbudzało się w tych majestatycznych ruinach, którym królowała katedra na Wawelu i groby.
Cieszył się tem, że pozna starą stolicę, ― ale więcej daleko, że się przypatrzy ludziom i towarzystwu, które stało u steru, że z Krakowa może potrafi wnieść co o kraju, – który tylko znał z odgłosu, z dzienników, z zewnętrznych objawów jego życia.
Ciekawość niegorączkowa, umiarkowana, trzymana na wodzy, należała do cech, odznaczających p. Atanazego. Nigdy nie odmawiał ani poznania nowego człowieka, ani słuchania artysty, — ani współudziału w czynności, do której czuł się zdolnym.
Dzień ten właśnie pozostawał mu wolnym prawie; miał wprawdzie śniadanie kawalerskie z nowożeńcem, któremu służył za drużbę, obiad u rodziców panny, a wieczór w teatrze, którego dyrektor, zaprzyjaźniony z rodzinami, mającemi się połączyć, zapowiadał, jako bardzo zajmujący. Ale dla człowieka pracowitego pomiędzy temi obowiązkowemi zajęciami czasu pozostawało dosyć, aby Kraków zobaczyć trochę.
O czem się, stojąc przed zwierciadłem, zamyślił tak p. Atanazy, — nie podejmujemy się odgadywać. — W głowie jego było tyle zasnutych tkanin, że wśród nich wybór uczynić trudno.
Z osłupienia tego, w jakie popadł, zbudziło go dopiero zapukanie do drzwi, nieśmiałe razem i niecierpliwe. Odwrócił się i ujrzał przed sobą postać, którą tylko po miastach wielkich spotykać można.
Był to człowiek lat średnich, opalony, wynędzniały, z barwą na twarzy karmazynową, zdradzającą obfite używanie spirytusów, z włosami na głowie, nastrzępionemi do koła ogromnej łysiny.
Szczególna rzecz, ten wedle wszelkiego podobieństwa opój i włóczęga, życiem jakiemś rozpasanem czy nieszczęśliwem zniszczony, ogólnemi rysy twarzy, zawczasu zestarzałej, przypominał dziwnie p. Atanazego. Byli obaj jednego wzrostu, jednej barwy oczu i włosów, a usta ich kształtów podobnych — miały wyraz, wielce do siebie zbliżony. Było to tak uderzającem, że p. Atanazy zrazu się nie mógł wstrzymać od małej oznaki zniecierpliwienia, lecz wnet grzeczną swą i zimną odzyskał obojętność.
Takiż sam wąs blond, spuścisty, u przybylca nieforemnie poskręcany, zdobił ich obu.
Pomimo zszarzania i znikczemnienia nieznajomy miał jeszcze w sobie coś szlachetniejszego, niż podobne włóczęgi, a nieco teatralne ruchy jego — jeszcze to uwydatniały.
Przybysz wchodził pokornie i nadzwyczaj nieśmiało, oglądając się po pokoju, a potem głowę podniósłszy, z wymuszonym uśmiechem począł zbliżać się do stojącego wśród pokoiku p. Atanazego.
Strój, również jak twarz i ruchy, zwracały na niego oczy. Poczynając od kapelusza, cylindra, najstraszliwiej zniszczonego, tak że gdzieniegdzie papier z niego wyglądał, ubranie całe było zarazem niby salonowe, a w istocie jakby z desek teatralnych zapożyczone.
Na szyi wyschłej, kościstej, żyłami i muskułami nabrzmiałemi oplecionej, w sznur zwinięta i podarta chustka czarna, węzłem wykręcona nad prawe ramię, nie okrywała jej całej. Pomiędzy nią a kołnierzem kamizelki pomarszczoną widać było skórę. Zapięty zresztą starannie, choć guzików brakło krótkiemu surducikowi, odziany był, jakby nieswojemi sukniami. Rękawy surduta krótkie dozwalały widzieć ręce drobne, chude, zbrukane i podrapane... ale niezawodnie piękne niegdyś. Dziś poogryzane do krwi paznogcie, zgrubiała skóra, poranione palce... chować je zmuszały... Do kapelusza, surduta i do całego ubrania miękkie, powykrzywiane buty stare były doskonale dobrane.
Parę rękawiczek podartych trzymał w ręku, a z kieszeni wyglądała ogromna chusta kolorowa, niemogąca się w niej pomieścić.
Na piersi z lewej strony wydęta kieszeń, na której odpiętnowany był gruby pugilares, znamionowała człowieka, chodzącego — za interesami.
P. Atanazy, domyślając się, o co chodziło przybywającemu, już sięgał do kieszeni, gdy z ukłonem, wielce manierowanym, i uśmiechem, do wykrzywienia podobnym, powitawszy go, przybyły zapytał głosem ochrypłym, który kaszlem się oczyścić starał:
— Wszak mam honor mówić z panem Atanazym... dziedzicem Długowoli.
— Tak jest, — odparł zagadnięty, domyślając się, że imię jego wyczytać musiał na tablicy hotelowej; — tak jest... ale czego pan chcesz? nie mam czasu.
Odprostował się pytający i, dobywszy chustkę, otarł nią twarz szybko.
— Szkoda, przepraszam pana, — odezwał się, — alebym prosił o pozwolenie na rozmowę o bardzo ważnym dla mnie interesie...
— Interesie? — podchwycił p. Atanazy. — Ale jakiż pan możesz mieć interes do mnie?
— To się da widzieć, jeżeli pan zechcesz pozwolić... — rzekł nieznajomy, ślinę, cisnącą mu się do ust, przełykając, i napróżno starając się głos podnieść, który mu w gardle zamierał.
Atanazy, widoku nędzy i spodlenia człowieka znieść niemogący, odparł nieco niecierpliwie:
— Interesu łatwo się zresztą domyśleć..
— O! nie! — potrząsając głową, smutnie wyjąknął przybyły, — o! nie!
Chcąc go przekonać, iż się nie omylił, pan Atanazy dobył guldena i rękę z nim wyciągnął ku nieznajomemu.
Spojrzawszy na niego wzrokiem melancholicznym, cofnął się ku drzwiom gość, którego nawet w tej odległości mocno wódką czuć było, i potrząsnął głową.
Atanazy stanął, nadzwyczaj zdziwiony, ale trzymał w ręce wyciągniętej guldena, kusząc nim biednego człowieka, który się zwolna ku drzwiom usuwał.
— Słowo honoru, — rzekł wkońcu, — że ja go teraz wziąć od pana nie mogę. Naprzód, że nigdy nie byłem i nie jestem żebrakiem, choć się to może wydać komu możliwem zpowodu garderoby... powtóre... powtóre, że ja pana o rozmowę błagam... proszę... nie w innym celu, tylko dla rozwiązania pewnych... pewnych... jakby to powiedzieć? wątpliwości.. trudności... nie wiem... Wiele mi na tem zależy, inaczejbym pana nie trudził.
P. Atanazy zpowodu obrzydliwego zapachu gorzałki chusteczkę batystową, uperfumowaną verreiną, dobył i niósł do nosa, gdy, zobaczywszy to, gość dodał:
— Pan może myśli, że ja się zalewam wódczyskiem? Jako żywo! Zpowodu choroby doktór mi nakazał płókanie. Płóczę, panie, słowo honoru, płóczę...
Oryginalna postać postulanta podbudziła wreszcie p. Atanazego ciekawość.
— Przyjdź waćpan jutro rano, — rzekł żywo, — ale przygotuj się do tego, abyś mnie nie nudził długo, — nie mam czasu…..
Gość, usłyszawszy to, złożył ręce i podniósł je do góry, potem prawą pocałował i z tym odciskiem całusa ku p. Atanazemu wyciągnął. Skłonił się, otworzył drzwi i wyszedł zwolna krokiem majestatycznym.
Atanazy patrzył za odchodzącym, gniewny niemal, bo coraz większe widział podobieństwo pomiędzy brudnym włóczęgą a sobą. Nadzwyczaj mu była przykrą myśl, że inni też będą musieli uczynić toż samo spostrzeżenie. W tej chwili wchodzącego do pokoju służącego zagadnął:
— Cóż to za żebraka puściliście tutaj? Musi to być miejscowy, wasz, znany wam włóczęga?
— Uchowaj, Boże! — odparł kelner, — tu go nikt nie zna; ja też nie wiem, kto on taki, ale o tem upewnić mogę, że go nie widywałem...
Godzina była spóźniona, jak się pokazało, i p. Atanazy zamiast zwiedzać miasto musiał się ubierać na śniadanie. Wieczorny obiad modą francuską zajął tyle czasu, iż zaledwie zdążył na teatr, na którym grała naówczas Modrzejewska. Wśród tych zajęć, które go żywo zaprzątały, p. Atanazy zupełnie zapomniał o porannym żebraku i, gdy nazajutrz rano, nie wpuszczony do niego, dobijać się zaczął gwałtownie i uparcie przy drzwiach czekał, dopiero go sobie przypomniawszy, rozkazał wprowadzić do saloniku, wychodząc do niego.
Nieznajomy ubrany był, jak dnia poprzedzającego, w dodatku miał tylko zpowodu dnia pochmurnego stary i połatany okrutnym sposobem parasol. Służył on mu za laskę.
— Słucham pana, — odezwał się, postępując ku niemu, Atanazy.
— Bardzom panu wdzięczny, — rzekł, pokaszlując, gość, który mimo rannej godziny już mocno cuchnął spirytusem, buchającym od niego; Atanazy mimowoli się cofnął.
— Śmierdzę gorzałką? — zawołał, — byłem tego pewnym! A! tak, płókać mi kazano. Niech się pan nie cofa. Ja na przyzwoitej trzymać się będę dystancyi. To darmo, paskudnej wódki niczem w świecie się niezaprawi!
Otarł się chustą.
— Słucham, — dodał Atanazy.
— Pozwoli pan, — rzekł gość, — iż się naprzód zaprezentuję. Jestem...
Tu zaciął się, pomyślał i, jakby go kłamstwo kosztowało, prędko dodał:
— Jestem Piotr Zabużanin, sługi ojca pańskiego, Zabużanina Soroki, syn. Dosyć to powiedzieć, żeby wytłómaczyć, dlaczego mnie Długowola obchodzi, i dlaczego chciałem się o niej coś od pana dowiedzieć.
Atanazy zdumiony, ale niedowierzający, przerwał:
— Ja żadnego u ojca mojego Zabużanina nie pamiętam...
— Bo pana niebyło na świecie, gdy ojciec mój, dawny ordynans ojca pańskiego, przybył z ním do Długowoli i tam też coś w lat parę życie zakończył.
— Nic o tem nie wiem, — odparł Atanazy, — i z tych czasów żadnych mu wiadomości o Długowoli nie będę mógł dostarczyć...
— Ojciec pański umarł! — westchnął przybyły Zabużanin. — Zmarło mu się, zmarło! I... przepraszam pana, nie zostawił testamentu?
To zapytanie o ojca jego razem z podobieństwem rysów, które wczoraj go uderzyło, nadzwyczaj przykro, dotkliwie dało się czuć p. Atanazemu.
Wiedział o ojcu swym, że, sławiony z męztwa, kochany przez wojaków, uwielbiany po powrocie do kraju przez współobywateli, w młodości wiódł życie, bardzo burzliwe, o którem chodziły najnieprawdopodobniejsze opowiadania. Atanazy szanował wielce pamięć ojca i wszystko, co cień jakiś na nią rzucić mogło, niezmiernie go bolało. Niedziw też, że pytanie o testament ojcowski wzburzyło go i niemal rozgniewało. Niecierpliwie odparł na pytanie:
— Cóż waćpana może obchodzić testament ojca mojego?
Gdy to mówił, Zabużanin pochylony oczekiwał odpowiedzi z natężoną ciekawością, a odebrawszy tak ostrą, wyprostował się, rzucając na pana Atanazego wejrzenie, w którem zabłysnął tłumiony gniew.
Gwałtowniejszy cokolwiek ruch w tejże chwili z kieszeni czy z ręki wyrzucił na ziemię stary, wymodlony, powiązany sznurkami różaniec.
Zabużanin pochylił się żywo, podniósł go ostrożnie, zbliżył do ust, pocałował i prędko ukrył w bocznej kieszeni surduta.
Zajęty tą czynnością, do której musiał przywiązywać wagę, gość nie miał czasu natychmiast odpowiedzieć Atanazemu, który się niecierpliwił, lękając, aby kto z nadchodzących nie zastał u niego tej karykatury, która na nieszczęście tak jego twarz i postawę przypominała, iż do najdziwaczniejszych komentarzów mogła się stać pobudką.
— Co waćpana obchodzić może testament mojego ojca? — powtórzył Atanazy.
— A czemużby syn oficyalisty ojca pańskiego, który dla sług swych był bardzo dobrym panem i nie zapominał o nich, — rzekł powoli Zabużanin, — nie miał się interesować ostatnią jego wolą?
— Ale ojciec mój nie zostawił żadnego testamentu, — odparł nadąsany pan Atanazy, spoglądając z widoczną niechęcią na natręta.
— Żadnego testamentu? — powtórzył napół sam do siebie Zabużanin, — żadnego testamentu!!
Nie zdawał się śpieszyć z dokończeniem rozmowy tej gość, a gospodarz się nią do najwyższego stopnia czuł podrażnionym. Co chwila, mógł się spodziewać nadejścia którego z przyjaciół, drużbów albo pana młodego, a nie życzył sobie, aby tu kto z nim zastał Zabużanina. Postanowił więc urwać tę niepotrzebną indagacyę, która go oburzała.
— Łatwo mi się domyśleć, — rzekł, — że, jako syn oficyalisty ojca mojego, możesz pan odemnie — żądać pomocy i spodziewałeś się jej może w testamencie. Mów więc waćpan, a żywo, czego chcesz?
Odpowiedź, którą miał dać Zabużanin wstrzymała i opóźniła czkawka, którą słysząc Atanazy się zżymnął. Spojrzenie na niego zwiększyło jeszcze rozdrażnienie, bo rysy twarzy tego pokornego wczoraj człowieka, dziś może pod wpływem tej wódki, której woń wniósł z sobą, nabrały energii, a straciły wyraz uniżoności. Można się go było ulęknąć. Prostował się dumnie, podniósł głowę, wydął usta, a że każdy ruch fizyognomii nadzwyczaj przypominał Atanazego, każdy giest zdawał się z niego wynaśladowanym, młodzieniec niemal przywiedzionym był do rozpaczy.
— Ja tego chcę, o co pana pytałem, — odparł Zabużanin, — wiadomości o ojcu jego i ostatniej woli, którą miał i powinien był zostawić.
— Jakto powinien? — ofuknął groźnie Atanazy.
— Powinien był, powinien, — powtórzył przybyły, bynajmniej tonem tym nieustraszony. — Zapewne mu nagły zgon nie dozwolił tego dopełnić?
Zapytanie to nowe — w tonie jakimś poufałym — do najwyższego stopnia podnieciło zwykle łagodnego i spokojnego p. Atanazego.
— Proszę mówić krótko i jasno, — zawołał. — Wszystko, co mi pan powiedziałeś do tej pory, wygląda na jakąś zagadkę czy mistyfikacyę!
— Krótko i jasno niezawsze mówić można, — rzekł powoli Zabużanin. — Widzisz pan sam, że masz do czynienia z człowiekiem, ciężko wypróbowanym od losu, powinieneś być dla niego wyrozumialszym.
To mówiąc, westchnął.
Atanazemu ta nauka, udzielona przez nędzarza, musiała być bardzo przykrą, gdyż rzucił się, jakby, niemówiąc nic, myślał odchodzić. Po namyśle jednak krótkim zatrzymał się.
— Jestem dziś zajęty, — rzekł, nie rozumiem, co pana mogło sprowadzić do mnie; powtarzam mu, że czasu nie mam.
— Ale ja też czasu nie mam, bo kilku mszy świętych na różne intencye wysłuchać muszę i jestem obowiązany...
Niedano mu dokończyć, gdyż drzwi się otworzyły szeroko i zamaszyście, i w kapeluszu na głowie wszedł, od progu śpiewając jakąś aryę włoską, jeden z towarzyszów-drużbów.
Atanazy ledwie miał czas dać znak Zabużaninowi, aby odszedł, na co on, innym znakiem porozumienia odpowiedziawszy, zawrócił się ku drzwiom poważnie i powoli. Figura ta nie mogła na nieszczęście ujść oczu ciekawego młodzieńca, który właśnie wchodził; — obrócił się aż, patrząc za nim.
Zaledwie się za Zabużaninem drzwi zamknęły, gdy drużba, śmiejąc się, dodał:
— Oryginał jakiś! dalibóg ten Kraków wszystkich połamanych, pokaleczonych na ciele i umyśle, jakby do muzeum narodowego, zbiera. Cóż to za figura?
— A! nie wiem! natrętny żebrak, — odezwał się Atanazy.
Kelner, który sprzątał, posłyszawszy te słowa, uśmiechnął się i wtrącił:
— To nie jest żebrak, proszę jaśnie pana.
— A cóż to za jeden? — zapytał Atanazy.
— Ja tam nie wiem, — ciągnął dalej sługa, — chodzi ciągle po kościołach i po duchownych; podobno powrócił z pielgrzymki.
Niechcąc przedłużać tych objaśnień, Atanazy zręcznie zagadnął towarzysza o bukiety, które on miał zamówić, i wyciągnął go do swego sypialnego pokoju.
Zabużanin zniknął, ale niepokój, który po sobie pozostawił w sercu Atanazego, prześladował go podczas całego wesela i zatruł mu te uroczyste, z pańską wspaniałością odbyte gody.
Niewiedzieć, dlaczego, zdawało mu się, że wszędzie widzi chodzącego za sobą z uśmiechem Mefistofela, a różańcem w ręku, — swojego Sozyę w karykaturze; zdawało mu się, że to dziwaczne podobieństwo do niego na śmieszność go narażało, że go palcem wytykano. Kilka razy w czasie obrzędu weselnego drgnął, jakby czując zbliżanie się prześladowcy. Ale ani tego dnia, ani następnych kilka wcale już się nie spotkał z Zabużaninem.
Zaraz po weselu państwo młodzi mieli wyjechać nad jezioro Como i tam przeżyć miesiąc miodowy. Towarzystwo też, zebrane w Krakowie, miało się natychmiast rozstrychnąć na wsze strony świata. Atanazy miał powrócić do Długowoli, gdzie na niego czekali zaproszeni na wielkie polowanie goście. Sądził, że tym sposobem uniknie może spotkania z tą niepokojącą go, zagadkową figurą, ale, nim się wybrał, rano w dzień odjazdu zobaczył stojącego u progu Zabużanina.
Tym razem pośpieszył ku niemu z zapytaniem:
— Rozwiążże mi waćpan raz tę zagadkę... czego chcesz odemnie? dlaczego mnie prześladujesz?..
Zabużanin poruszył ramionami.
— Chciałem się rozpytać... — odparł, pomieszany nieco. Pan utrzymujesz, że testamentu ojca jego niebyło wcale? żadnego rozporządzenia i notatki?
— Ojciec mój, — surowo i szorstko zaczął Atanazy, — wszystkiem, co miał, rozporządził za życia. Jestem jego jedynym synem i spadkobiercą...
— Spadkobiercą, — zamruczał Zabużanin, — tak... ale, co się tyczy jedynactwa, daruje pan, wszakże pan pułkownik był żonaty naprzód w Galicyi...
Zarumienił się mocno Atanazy.
— Znasz waćpan, jak widzę, — rzekł, — żywot ojca mojego, którego dobroć i szlachetność charakteru na wiele narażała nieprzyjemności... ale nie rozumiem, co to do kogo należy, czy ja mam przyrodniego brata czy nie?
— Ja bardzo szanuję pamięć ojca pańskiego, — dodał Zabużanin... — jest mi ona drogą, proszę wierzyć.
Mieszał się, mówiąc, przybysz, a w Atanazym rosło rozdrażnienie.
— Skończmyż tę rozmowę! — zawołał.
— Skończmy, — odrzekł po namyśle przybyły.
To mówiąc, dobył swój różaniec z kieszeni, pocałował przy nim wiszący krzyżyk, wysunął nie bez trudności zwitek papierów, obwiązany tasiemką, i, podniósłszy głowę do góry, zawołał:
— Oprócz brata Galicyanina, z którym się nie znacie podobno, mam honor się zaprezentować mu, jako najstarszy syn pułkownika... na co składam dowody...
Atanazy pobladł i stanął osłupiały... nietykając papierów, które mu podawał Zabużanin. Załamał potem ręce, łzy mu się z oczu potoczyły i osłabłym głosem, dodał:
— Zechcesz mi pan wytłómaczyć, jakim się to sposobem stać mogło, abym ja o panu nie wiedział... i dlaczego dziś spada to na mnie, jak grom z nieba czystego?
Zabużanin potarł czoło, lice jego nabierało szczególnego wyrazu, odchrząknął z trudnością, oczyma potoczył do koła i na pytanie natarczywe odpowiedział poufale:
— Naprzód każże mi przynieść kieliszek piołunówki. Przyznaję się, nałogowy jestem... mówić nie będę mógł, a posłuchać warto.
To mówiąc, na pierwsze lepsze rzucił się krzesło, podparł łokciem na stoliku, przy niem stojącym, i, nietroszcząc się już o nic, czekał na piołunówkę, ciągle ku drzwiom zwracając.
Zabużanin, który wszedł rano, — pozostał tu do popołudnia.
Ktoby był naówczas spojrzał na tego, wczoraj kwitnącego, wesołego, ożywionego, elegancko wystrojonego kawalera, a zobaczył go dzisiaj po oddaleniu się gościa, mógłby się o stan jego zdrowia zatrwożyć.
W ciągu kilku godzin Atanazy zbladł, zmizerniał, jak ludzie nerwowi, którzy w mgnieniu oka prawie umieją obumrzeć i odżyć. Oczy mu wciągnęło cierpienie, cera się zmieniła i pożółkła...
Drżał, jakby go ziębiło, choć dzień był wyjątkowo na Kraków, bardzo ciepły.
Powodem tej zmiany było opowiadanie człowieka, który pierwszego dnia się stawił przed nim, jako syn Zabużanina, a później okazał się bratem...
Wypiwszy piołunówkę, czuł się tak pokrzepionym przybysz, iż natychmiast rozpoczął opowiadanie, równie dziwne swą treścią, jak Zabużanin był powierzchownością:
„Starych tych boleściowych wspomnień niegodziłoby się wywlekać z ich grobu, bo kto to tam dziś pamięta, i na co ma się to zachowywać w ludzkiej pamięci? Ale mnie na tem zależy, abym nie chodził po świecie dłużej z cudzem nazwiskiem i w butach dziurawych...
Matka moja spodziewała się, że ja nazwiska i butów się dorobię, ale nawet pantofli nie potrafiłem sobie uszyć, a oto jesień nadchodzi...
Moje gadanie, choćbym je poparł przysięgą, wiem, że w was nie wzbudzi wiary, ale papiery przyniosłem na poparcie, a te choćby kłamały... ludzie im wierzą.
To mówiąc, plik położył przed sobą i wskazał go panu Atanazemu.
„Wszystko tu jest, metryka ślubna ojca, metryka moja, listy, świadectwa.“
Poruszył ramionami.
„Dla jegomości, panie Atanazy“, — dodał, — „równie to przykra przeprawa, jak dla mnie. Wenerujecie pamięć ojca, a ja tu go jestem zmuszony pokazać wam niekoniecznie z jasnej strony, ja wielbię pamięć matki, a będę musiał i na nią coś powiedzieć. Przez te dwa brody musimy przebrnąć.
Pułkownik potem wyszedł na bohatera i na takiego męża, na którym pyłku ani kropli błota niepostało, ale za młodu młodym był, i grała w nim krew.
Nim się do wojska zaciągnął, za dziewczętami latał... Pan Bóg go za to, jak mnie, ukarał...
Pułkownik naówczas, wybierając się być obrońcą ojczyzny, bawił w Wielkopolsce i tańcował tak mazura, że go sobie na wieczory rozrywano, panny za nim szalały, on za niemi.
W domu hrabiów M..., w którym dla trzech panien na wydaniu bawiono się często, przyszły pułkownik był najpożądańszym gościem, karmiono go i pojono, tańcował z niemi do dnia białego.
Na nieszczęście oprócz trzech hrabianek była tam czwarta sierota. krewna, cud piękności, której nielubiono bo gasiła kuzynki.
Na kopciuszka tego rzucił okiem tancmistrz, i oczy ich się spotkały...
Wkrótce potem późnym wieczorem we dwoje po księżycu przechadzali się po grabowych alejach ogrodu... Turkawki gruchały wiekuistą piosnkę miłości... Panna Marcelina zapomniała, że nazajutrz mógł być dzień jasny.
Wmieszała się zazdrość, podpatrzono przechadzki, wydały się miłostki, listy i tajemne schadzki. Panna Marcelina... hrabiostwo M., jej opiekunowie, zażądali od ojca, aby się żenił, powołano winowajcę...
Sto razy o tem swem zamążpójściu nieszczęsnem opowiadała mi matka moja, i zawsze jej płacz przerywały.[1] Sto razy pytałem ją, i zaczynała odpowiedź, a nie mogła jej dokończyć; badałem ludzi listy, papiery... a ten moment pozostał dla mnie ciemny po dziś dzień.
Z miłości tej wielkiej, co dwa życia zatruć miała, wyrosła tylko nienawiść nieprzejednana... Ojciec poszedł na wojnę, wspomnieć o nim niewolno było. Kto winien był? Ja sądzić nie chcę, ale za matką ciągnie serce, a ojca nieznałem nigdy.
Tylem miał szczęścia, com go doznał przy matce, oblewającej mnie łzami, do których jam się śmiał. Świeciły w nich brylanty.
Matka i ja nie nosiliśmy nazwiska znienawidzonego, o którem mało kto wiedział... ja go też nigdy nie miałem nosić, ale los chciał inaczej...
W chwili zgonu nie przebaczyła mu matka, a gdy kapłan ją do tego skłaniał, zamknęła usta na wieki. Jam nie wiedział długo, czyj byłem i u kogo się w życiu miałem upominać. Przypadek odkrył mi pochodzenie, a matki wola, przekazana po dojściu do pełnoletności, wyjaśniła resztę. Na usta mi włożyła pieczęć milczenia...“
Tu opowiadający, którego mowa nierówna, porwana, to górnolotna, to prozaiczna i trywialna sama z sobą się sprzeczała, zmienił głos i odezwał się do Atanazego:
„Proszę nie zważać, u mnie się rwie i plącze równie w głowie, jak w mowie. Za lepszych czasów czarowałem na poezyę, a po szynkach, tem człowiek pluł, co mu wódka przyniosła... Dzisiaj stare strzępki dobywam dla pana brata... więc przędza nierówna... ale co mi tam!
I mówił dalej, jakby sam do siebie, to jak do Atanazego, który słuchał, niemogąc tchnąć ani słowem przerwać:
„Na zaraniu we mnie kipiała krew... Zdawało mi się, że byłem królem stworzenia, że do mnie należało wszystko, — żem powinien był pochłonąć, czego dotknę... spróbować wszystkiego, a czegom użyć nie umiał, zniszczyć.
Poczęło się to w macierzyńskich pieszczotach, bom był królem w jej objęciu, wyrosłem tak na chłopie dzikie, szalone, straszne, — aż nagle jej śmierć położyła swobodzie mojej koniec i króla zakuła w kajdany.
Rzucałem się i targałem niemi na próżno; ubogi, na łasce — bez nazwiska — zrzucony zostałem na szczebel ostatni. — Niesłuchano mnie. Los mój został postanowiony, miałem przywdziać sukienkę duchownego i, zamknięty w celi zakonnej, pokutować za grzechy cudze... Winą było moją, żem się urodził... Dopóki żyła matka, broniła mnie, z nią do grobu zeszło szczęście i wielkość moja.
Ze zbuntowaną duszą zamknięty zostałem za kratą. Strzeżono mnie, jak zakładnika, bo hrabiowie przyrzekli nagrodzić za zabranie im z oczu nienawistnego krewniaka. Marzyłem o ucieczce od pierwszego dnia niewoli.
Potrzeba się było dla niej nauczyć kłamać, zaszyć w pokorę, udawać wesołość i zapomnienie swobody. Mierzyłem tymczasem grubość krat i moc mojej dłoni. — Skazany na modlitwę lub milczenie, modliłem się, płacząc, — milcząc, warczałem zemstą i gniewem.
Dnie były długie, jak wieczność. Mury grube dzieliły mnie od świata, który do koła nas, jak morze wyspę, oblewał. Niemogąc się dostać do niego, szukać go zacząłem w książkach, do których przystęp myszom i mnie był łatwy...
Stała otworem ogromna biblioteka klasztorna, a że część jej darował niedawno jakiś dobroczyńca, składała się i z ksiąg nowych, które, jak przyszły z Francyi, tak nierozrzynane powędrowały do klasztoru, i posypano je na ziemi, bo na półkach drzemała starszyzna.
Mogłem się kąpać w ludzkim rozumie i w ludzkiej głupocie... i ja, com z oślemi uszami siedział w ostatniej ławie, umiałem więcej od tego, co mnie tam sadzał, alem uczył się sam i nie od tego końca, co w szkołach... Zacząłem od tego, co było najtrudniej zrozumieć i musiałem odgadywać, potem jeden nieboszczyk zaschły prowadził mnie do drugiego i, drwiąc, go tłómaczył. Od Świętych chodziłem do wyklętych, mieszając jednych z drugimi. Trawiłem tak często noce przy kaganku nad marzeniami o niebiosach, a gdym potem zasnął, śniła się mi ziemia... wołając: Chodź tu!
Nadeszły w niewoli najgorętszej młodości lata; — dusiłem się jeszcze za kratami, słuchając, jak ptacy śpiewali pieśń o swobodzie... a jam był sam, skuty, i leżałem w tej trumnie, próżno wołając litości. Nadszedł czas pierwszych święceń, a dla mnie i bezpowrotne, niezmazane przyśpieszyć chciano...
Przysięga... była dla mnie postrachem; obawiałem się stać krzywoprzysięzcą. Było nas dwóch sumiennych a nieuległych, i powiedzieliśmy sobie: Wykopiemy się na swobodę, bo przysięgać fałszywie nie będziemy... Dosyć było czasu, aby, ziemię rękami wygrzebując pod murem, ostatniego się dnia dostać na gościniec i zbiedz do lasu.
Mieliśmy we dwóch właśnie tyle, ileby potrzeba, aby jeden się wyżywił przez dwa dni, — ale byliśmy na powietrzu, i mury stały za nami..
Z tego spokoju murowanej trumny wpadłem w życia nawałnicę... alem za plewę nie cenił życia tego, — bo mi się ono poczęło, jak tortura i chłosta.
Jadłem naprzód gorzki chleb bakałarza, ale mnie wypędzono, mówiąc, żem psuł dzieci, bom im wpajał to, że wszyscy są braćmi: — zapisałem się potem do służby i tu nie zagrzałem stołka: zarzucono mi, że rozum mieć chciałem, a tu rozumu niepotrzebowano, tylko ślepego posłuszeństwa; — na ostatek próbowałem teatru, alem improwizował na scenie kazanie, gdy trzeba było śmieszyć ludzi: dali mi odprawę. Jednego dnia tak wchodziłem do jakiegoś zawodu, drugiegom uciekał... Rodzina matki łapała mnie po drodze, łudząc obietnicami; — chcieli uśpić i spętać, abym im nie był wyrzutem sumienia i zgryzoty.
Alem obchodził ich zdaleka, ani przemocą, ani dobrocią pozyskać mnie nie mogli. — Spadałem coraz niżej a niżej, alem śmiał się... do lotu skrzydeł już niebyło. Noce spędzałem z parobkami, pijany wszystkiem, co upoić może... aż, gdy obrzydzenie przyszło, — jednego dnia obudziłem się z modlitwą na ustach, poczętą we śnie. Dokończyłem ją z trwogą i zapłakałem; zdało mi się, że matka stoi nademną, a przetarłszy oczy, zobaczyłem szynkarkę, która miotłą ze śmieciem razem wyrzucić mnie chciała.
Przypomniała się macierzyńska i klasztorna modlitwa. — Święci i kacerze... zacząłem modlić się codzień...
Modlitwa gorąca była dla mnie także rozkoszą upajającą — i stała się namiętnością. Prowadziła za sobą strachy piekielne i wizye niebieskie, — które napoły rozdzierały duszę moją. Walką z samym sobą żyć jeszcze mogłem. Spokoju lękałem się, jak śmierci.
Wśród nędzy tej spadek po dalekim jakimś krewnym, którego nie znałem, -niespodzianie dał mi w ręce klucz złoty, który wszystkie drzwi otwiera... Poszedłem z nim znowu do raju i do piekła... Ale w raju zimno było i pusto, a w piekle ziewali djabłowie, obcinając paznogcie... Niebyło ani się czem przesycić, ani zabić. Wychodziłem z pokuty najostrzejszej orzeźwiony, z zabójczych rozkoszy spragniony i znudzony razem, — nieznużony i nienasycony, chciwy zawsze czegoś nowego i nieznanego, poczwarnego, choćby zbrodniczego, — byle mi poruszyło wnętrzności. W tym czasie nareszcie na łoże mnie rzuciła choroba straszna i przykuła do niego.
Śniłem, że, zanurzony w kotle, kipiącym wrzątkiem, do nowego przerabiałem się życia.
Gdym potem wstał, na nogach się chwiejąc, niebyło we mnie szczątku starego człowieka tylko jakieś wspomnienia mgliste... Pamięć przynosiła tylko okruchy i złamki.
Ja, com królować miał, widziałem się nędzą i bezsilnością, a to, co mnie otaczało, zgnilizną i brudem... Pozostawało tylko zalać pamięć i w tem odurzeniu czekać śmierci, wdziać łachmany, pójść żebrać i mrzeć głodem. Nędzę obrócić na pokutę.
Ludzi znienawidziłem; niekosztowało mnie, gardząc, rzucać nimi, jak łupinami, rozgniatać, jak nędzne robactwo.
Tak prawił, coraz dziwaczniej się wysławiając i mącąc myśli, aż nagle stanął, rozśmiał się i uderzył w stół dłonią.
„Wszystko to bałamuctwo!“ — zawołał. — „Ani w tem słowa prawdy... U mnie dawno w głowie ładu niema. Plotłem, co mi się tu przyśniło; nie miałem powinności ani potrzeby pokrajanego serca mojego podawać wam na półmisku... To djabelska potrawa... nie dla was... aniby smakowała po tem, co wy codzień spożywacie. Krótko a węzłowato: żyło się i wyżyło do ostatniej kropelki, — teraz nadszedł czas pokuty...
Myślałem długo, jak ją sobie urządzę... Wypadło mi z porachunków z sobą, z losem, z żołądkiem, z nałogiem i nałogami — wybrać Kraków za stolicę.
Wszakże to szpital pokaleczonych rozbitków?
Matka żądała po mnie, abym imienia ojca, które mi się święcie należy, nie nosił nigdy i od niego żadnego nie żądał wyposażenia; ale ja teraz zaczynam przychodzić do innego przekonania.
Matka była rozżalona; gdyby pożyła dłużej, zmieniłaby zdanie nieochybnie.“
Atanazemu, który słuchał z uwagą, w głowie się plątało, i miał go za szalonego... ale błyski rozumu — zimnej rachuby przekonywały, iż zachował całą przytomność.
Spojrzeli sobie w oczy. Piotr miał teraz wejrzenie śmiechu, Atanazy oczy spuszczał, niemogąc tego cynicznego wytrzymać wzroku.
— Więc czegóż żądasz odemnie? — zapytał nieśmiało.
— Ha! naprzód tego, o co prosić nie potrzebuję nawet, — rzekł, zaglądając do próżnego kieliszka po piołunówce Piotr, — żądam mojego nazwiska, które miałem, dajmy, schowane do kieszeni, a teraz je, z pyłu otarłszy, wystawiam na widok publiczny. Waćpanu, bracie niepołamany i świeży jeszcze, niemoże być przyjemnem mieć takiego urwipołcia w bliskiem pokrewieństwie; ale pocóż pułkownik się kochał w Marcelinie, a potem z nią żyć nie umiał czy nie chciał? Przekonaj się z papierów, które poddaję najsurowszej kontroli, że do tego prawo mam, czego się domagam.
Mówiąc to, Piotr rozłożył przed Atanazym na stole metryki, listy i dokumenta różne, dowodzące, kim był.
Atanazy, pogrążony w sobie, milczał. Brat ten w istocie dla niego był klęską, plamą, poniżeniem, ale oprócz tego przewidywana nieuchronna strata majątku, który potrzeba było podzielić ze starszym bratem, mogącym się upomnieć o długie władanie swej schedy, na pół go rujnowała. Wczoraj jeszcze majętny, swobodny, dziś — spadał między ubogich prawie... i musiał myśleć, jak wybrnie, aby się niezależnie utrzymać. Opanowały go tak te przypuszczenia, że słowa wyrzec nie umiał. Piotr miał nad nim tę wyższość, iż wszystko to, razem wzięte, wcale go nie trwożyło ani roznamiętniało.
— Praw waszych zaprzeczać nie myślę, — odezwał się po długiem oczekiwaniu Atanazy. — Jak skoro one uznane zostaną prawnie...
Piotr zaczynał się uśmiechać.
— Miałem się wyrzec majątku, — począł. — Sam powiedz, czyby to było sprawiedliwie, gdyby z dwóch braci jednego ojca jeden był bogaty, a drugi, niestraciwszy swego działu, marł z głodu i tęsknoty za piołunówką. —
Piołunówka nawet, — dodał żartobliwie, — powinna być u ciebie w poszanowaniu, bo ona zabija powoli i obiecuje uwolnić odemnie. Lecz wracajmy do głównej treści. Połowa majątku mi się należy, ale ja dóbr, ziemi, gospodarstwa nie napieram się wcale, trzymaj je. Przyjmę indemnizacyę.
— Cóż chcesz mieć? — bez zastanowienia wtrącił Atanazy. — Zapewne, że ułożyćbyśmy się mogli.
— Trzeba, żebyś mnie posłuchał, panie Atanazy, — odezwał się Piotr, który tym razem sam zadzwonił i wchodzącemu kelnerowi rozkazał podać duży kieliszek piołunówki tęgiej ze szklanką wody. — Ja nie jestem zażartą bestyą ani bardzo złym człowiekiem, choć wyglądam na urwanego od szubienicy. Naprzód pobożny jestem, modlę się i chcę być poczciwym. To coś znaczy! Powtóre przeszedłem przez takie czyśćce, że mi teraz do szczęśliwości niewiele potrzeba. Osiadam w Krakowie.
— Na Boga, ale zmienisz suknie i powierzchowność, — wrzucił Atanazy.
— O tyle, o ile się da, — rzekł Piotr. — Brudnym pozostanę trochę, bo się do tego wdrożyłem i muszę, leżąc krzyżem, klęcząc i t. p., pył i błoto ścierać, ale suknie sprawię przyzwoite... Kraków nie jest drogi, ja już niewymyślny. Nadto używałem, smak w gębie postradałem. Chociaż niestary, żenić się nie myślę...
Mimowolnie Atanazy się uśmiechnął.
— Nie śmiej się, — podchwycił Piotr. — Sądzisz pewnie, że gdzieby się znalazła u licha kobieta, któraby go chciała wziąć? Otóż się mylisz. Księża poczciwi ożeniliby mnie, bardzo dobrze, a dużo jest kobiet, coby poszło dla nadziei, że wioskę odziedziczą. Dlatego ja wsi nie chcę, bo za kapitalistę żadna mnie nie weźmie. Żenić się, — powtarzam, — nie myślę. Wielkich więc potrzeb nie mam oprócz na utrzymanie i na obfite jałmużny. — Jak myślisz? — dodał, — cobyś ty mi dożywotnio mógł dać za pokwitowanie ze spadku po ojcu!
Atanazy był człowiekiem sumiennym i nie myślał korzystać z widocznie podnieconego piołunówką stanu i usposobienia brata.
— To trzeba obrachować, — rzekł, — abyś mi nie wymawiał, żeś pokrzywdzony.
— Tu nieidzie o rachunek, bo tenby nas zaprowadził daleko, — odparł Piotr. — Powiadam ci grubijańsko, ale z dobrego serca, co mi dasz odczepnego?
— Lepiejby było, gdybyś mi chciał powiedzieć, czego żądasz, — rzekł po namyśle Atanazy.
Piotr w istocie rozmyślać począł.
— Rozumiem to dobrze, — odezwał się, — że taka niemiła niespodzianka, jaką ją przyniosłem po tylu latach spokoju, osłodzoną ci być powinna. Gdybym słuchał matki i wiedział wolę ojca, który, niepodobna, aby o mnie nie myślał, umierając...
Zatrzymał się nagle zadumany.
— Nie chcę cię ogałacać ani zubożyć... życzyłbym sobie nie umrzeć z głodu i nie być na łasce księży. Hę! jak ci się zdaje? mógłbyś mi dać parę tysięcy guldenów?
Atanazy pośpieszył tym razem z odpowiedzią.
— Mogę, rzekł. — Chcesz trzy?
— Nie, odparł Piotr, — i daję ci słowo, choć napozór ono niewiele warte, — że nad dwa nie będę wymagał nigdy. Sądzę, że mi cień matki mej przebaczy nieposłuszeństwo, widząc żem tak umiarkowany.
Uśmiechnął się z goryczą.
Lecz długa rozmowa, powtarzana piołunówka, gdy to mówił, sprowadziły nagle znużenie wielkie. Zaczął poziewać, wyciągnął się w krześle, oparł na stole, oczy przymknął, i zapomniawszy o panu Atanazym, zasnął.
Gospodarz znalazł się w położeniu dziwnem — na straży.
Nie mógł myśleć go budzić.
Sen był głęboki i spokojny z początku, chociaż zdawało się patrzącemu na niego po pewnych symptomach, że dusza wśród tego uśpienia była czynną. Rojenia senne odbijały się różnemi wyrazami na twarzy.
Nie upłynął kwadrans, aż usta poruszać się poczęły zwolna, jakby szeptem niedosłyszanym, potem mruczeniem niewyraźnem, wreszcie cichą mową stłumioną i przerywaną westchnieniami, w której ułamkach łatwo było pochwycić modlitwę...
Złożone ręce zaciskały się mocniej, twarz nabrała wyrazu błagalnego. — Piotr, nieznacznie rozbudzony zupełnie, podniósł się przytomny z modlitwą na ustach.
Krótko trwała ta chwila chorobliwego uśpienia, która naprzód p. Atanazego wprawiła w zdumienie i trwogę, bo się uląkł jakiegoś kateleptycznego paroksyzmu... ale Piotr spał, nieruszając się, niedrętwiejąc, naturalnie, — jak pospolity pijanica, snem zmorzony.
Atanazemu po głowie przelatywały myśli, których połapać i uporządkować nie umiał. Pod wrażeniem tego, co mu przyniósł ten człowiek nieznajomy, nadewszystko wpatrując się w jego twarz, która była najlepszem pochodzenia świadectwem, — przystał na wszystko, wziął za dobre, co mu mówił ów brat, niewchodząc w nic bez głębszego zastanowienia zgodził się nawet na udział majętności.
Stało się to niewiedzieć jak, pod przemocą jakiegoś niewysłowionego uczucia... Chciał ratować czystą dotąd, piękną pamięć ojca, niedopuszczając, aby obok laurowych wieńców na grobowcu, zawisła plama... Było jego obowiązkiem bronić zmarłego; nie chciał więc procesu, rozgłosu, sporu... zgodził się na wszystko, ledwie na dowody okiem rzuciwszy.
Teraz przyszła chwila wątpliwości. Mógł mieć do czynienia ze zręcznym oszustem, rachującym na jego pobożność synowską. Gotów był na ofiarę, ale dlaczegóż nie miał chcieć się przekonać, że na niego niezastawiono sideł?
Atanazy wiedział o burzliwej młodości tego bohatera legionów, o mnogich jego przygodach, które okryto poezyą potem, aby obnażone nie raziły swą trywialnością smutną. O ożenieniu w Wielkopolsce nigdy słowa od nikogo, nawet od najlepszych ojca przyjaciół nie słyszał nic nigdy.
Nawykły do życia wymierzonego i przewidzianego zgóry, lubiący spokój i swobodę, Atanazy lękał się tego, co mu Piotr przynosił z sobą. Dreszcze go przebiegły, — karta nieznana żywota ojca miała się więc dla ciekawych odsłonić.
A nie była ona pierwszą niestety, przynoszącą z sobą rodzaj smutnego upokorzenia, dowód słabości człowieka, w którym nauczono się wielbić męztwo rycerskie.
Pomiędzy tem tajemniczem małżeństwem wielkopolskiem a ostatniem pułkownika, zawartem po powrocie do królestwa w r. 1815, stało jeszcze jedno ożenienie w Galicyi, o którem Piotr wspomniał, ale świat i o niem zapomniał.
Z tego małżeństwa galicyjskiego, które rozwodem zostało rozerwane, żył także syn, którego Atanazy nie znał wcale.
Było ich więc aż trzech jednego ojca potomków, obcych sobie, chociaż w biografiach wojaka stało tylko ożenienie ostatnie i syn jeden, którym on był.
Atanazy nie przez dumę, ale dla zachowania w całości legendy bohaterskiego żołnierza, chciał, aby się ona nie zmieniała, aby nieposzukiwano w trumnie i popiołach resztek przeszłości, któreby ojca pamięci przynieść mogły uszczerbek.
Potrzeba więc było tego biednego opoja ułagodzić, przejednać, zaspokoić i wmówić mu, aby, nosząc nazwisko, nie chwalił się pochodzeniem, nie czynił wstydu, stawiąc się wszędzie, jako potomek pułkownika.
Człowiek ten zresztą, napół oszalały, zdziwaczały, zdawał się dosyć wyrozumiałym i niechcącym się mścić za przeszłość.
Wszystkie te myśli z błyskawicznym pośpiechem, jak smugi świateł krwawych, przewinęły się po mózgu Atanazego, nim uśpiony Piotr obudził się z modlitwą na ustach. Modlił się on z początku, nieotwierając powiek, podnosząc tylko głos, jakby go czas i miejsce wcale nie obchodziły.
Bić się potem w piersi zaczął mocno, aż jęczał, zerwał się z krzesła i, niepatrząc na Atanazego, na ziemię się rzuciwszy, pocałował ją. Przeżegnał się wreszcie, otwarłszy oczy, a że pierwszą rzeczą, którą spostrzegł przed sobą, była piołunówka, nieodwracając się do Atanazego, nalał sobie kieliszek, zmieszał go z wodą, poniósł do ust i, napiwszy się trochę, z wyrazem błogiego zaspokojenia usiadł w krześle.
— Proszę mi darować, — rzekł, usiłując być grzecznym, — nie mam zwyczaju bywać w towarzystwie, którego się wystrzegać potrzeba, a mam obyczaje dziwne...
Atanazy w milczeniu głowę skłonił. — Pot zimny występował na niego, bo się zbliżała chwila, gdy należało poważnie z człowiekiem, życiem rozdraźnionym, rozpocząć traktowanie, do którego i prawnik był potrzebnym. Co z tego wszystkiego wyniknąć miało? Mogła niespodziana ruina przysypać go gruzami...
Polecony przez jednego z krakowskich przyjaciół Atanazemu prawnik, którego charakter ręczył za dyskrecyę, znalazł tegoż wieczora niedawno jeszcze promieniejącego szczęściem spokojnem młodzieńca przybitym, znękanym i tak uciśnionym moralnie, iż długo nie mógł nawet rozpocząć rozmowy.
Doktór Marewski, od niedawna z adwokatury, na której słynął ze zdolności, przeszedłszy do rady państwa, — więcej się zajmował teraz polityką austryacką i walką z centralistami, niż prawem i jego praktyką. Zgodził się jednak przez szczególny szacunek dla przyjaciela p. Atanazego na poradę, do której go wezwano.
Był to człowiek lat średnich, miłej i znaczącej powierzchowności, pewien siebie, z ambicyą, wypisaną na twarzy, której rysy znamionowały pochodzenie, wcale niearystokratyczne. Był jakby zrodzony na wymownego trybuna; prorokowano mu tę rolę, choć ci, co lepiej znali doktora Teofila, potrząsali głowami i, uśmiechając się, zapewniali, że za nic ręczyć niemożna, bo, do góry się pnąc, gotów był nie przebierać w drogach.
Grzeczny i uprzejmy w obejściu się doktór miał przytem coś despotycznego i zawsze trzymał się tak, aby stał górą.
Czas jego był drogi. Atanazy więc, zawahawszy się nieco, rozpoczął opowiadanie.
Ale mecenas nie dozwolił mu go przeciągnąć długo, — wiedział on wszystko, odgadywał resztę — i, gdzie Atanazy potrzebował wykładać długo, przeskakiwał myślą, — uprzedzając go i zmuszając, aby był treściwym.
Życie pułkownika było znane z pamiętników i podań współczesnych. Zdumiał się Atanazy, widząc, że powtórne ożenienie galicyjskie nie było dla niego tajemnicą. Znał nawet syna, który po rozwódce, zmarłej oddawna, pozostał.
Kopie papierów, które stanowiły dowody legitymacyi p. Piotra, złożył mu Atanazy. Mecenas bardzo mało potrzebował czasu, aby sprawdzić.
Z wielką bystrością chwytał wszystko i, posłyszawszy charakterystykę zewnętrzną p. Piotra, dosyć dobitnie skreśloną przez Atanazego, uśmiechnął się tylko, żądając go widzieć osobiście i zapewniając, że się z nim skończy szczęśliwie.
P. Atanazy zażądał, rozstając się z bratem, adresu jego mieszkania, ale Piotr potrząsnął głową, odpowiadając, że stałego pomieszkania nie ma, i że się o niego zawsze u braciszka Honorata, u księży Franciszkanów dowiedzieć można. Posłano więc rano do Franciszkanów, szukano go po kościołach, w których spędzał całe poranki, potem w małych szynkach, i nigdzie nieznaleziono.
Faktor hotelowy, który utrzymywał, że go zna, dopiero o jedenastej, towarzysząc mu, przyprowadził p. Piotra, który szedł, jakby zmuszony, wcale nieśpiesząc.
Zobaczywszy u Atanazego oczekującego mecenasa, widocznie wpadł w zły humor, którego nawet nie rozproszyła podana mu piołunówka.
Z wielką zręcznością łagodnie doktór Teofil usiłował z nim rozpocząć rozmowę, na której pierwsze słowa Piotr odpowiedział dosyć szorstko.
Ale szło o zawarcie umowy legalnej, o niektóre szczegóły, które Piotr sam musiał zgodnie ze swem życzeniem podyktować. Zwolna przybyły, dziś nieco schludniej ubrany, ale zawsze dosyć odarty, odzyskał trochę fantazyi.
— Ja się spuszczam na uczciwość pana Atanazego Zrebskiego, — rzekł, — o którym i ludzie dobrze mówią, i on we mnie wzbudza zaufanie. Piszcie więc, co potrzeba, jak chcecie, a dajcie mi pokój. Ja nigdy papierowi nie wierzę, gdy człowiekowi, co go daje, nie ufam. Powiem tylko panu bratu, że musi mi dać pieniędzy teraz, zaraz, bom goły i mam długi. Atanazy znalazł się do tego przygotowany.
Bez najmniejszego poszanowania dla banknotów austryackich, których oddawna zapewne tylu razem nie widywał, p. Piotr, zmiąwszy je w garści, nielicząc, zapakował do kieszeni.
Napróżno chciał mecenas dobyć coś z niego, będąc ciekawym człowieka. Piotr mruczał, ramionami zżymał i odpowiadał niemal grubijańsko.
Atanazy, któryby go wolał był widzieć na wsi, niż w mieście, gdzie, stając się figurą, draźniącą ciekawość, mógł na pułkownika ściągnąć niepotrzebnie uwagę, zaczął go dla odpoczynku na wieś zapraszać.
— Dziękuję, — rzekł, — ale na wieś nie pojadę. Mam tu kościołów dosyć i rozrywek, a u wasbym umarł z nudów. Na łasce niczyjej nie chcę być.
— Ale tu pan ściągać będziesz na siebie oczy oryginalnością swoją, — rzekł mecenas. — Nie dadzą wam spokoju.
— Ja go nie potrzebuję, — odparł Piotr. — Myśmy na ziemię nie przyszli szukać spokoju, ale wojować albo z ludźmi, albo z sobą. Prawda, że ze mnie inwalid przedwczesny i kaleka, bo mi wiele rzeczy poucinano, ale pan wiesz, że stary furman, choć bicze kręci. Otóż ja tu zamierzam kręcić bicze. — Począł się śmiać sam.
Przyszło wreszcie do spisywania dokumentu. Atanazy, ciągle mając na sercu pamięć ojca, pozwolił sobie wtrącić tę uwagę, że nazwisko może niekoniecznie było potrzebne, a mogło pamięci ojca uwłaczać.
— Owszem nazwisko prawdziwe, do którego ja mam prawo, jest mi potrzebnem. Dosyć się fałszem żyło, — rzekł Piotr, — chcę spróbować żyć prawdą. Nieboszczykowi ojcu szkodzić to nie może, iż syna miał nicponia, który po życiu rozpustnem wkońcu się nawrócił i nie grzeszy już, tylko słabością do piołunówki.
Wypiwszy tu jej z wodą parę kieliszków, nieszczęśliwy inwalid pośpiesznie się oddalił.
Atanazy, który do domu śpieszyć miał dla polowania, na które goście byli zaproszeni, z początku o dni parę pobyt swój w Krakowie przedłużył, potem uczuł się tak zmęczonym i chorym, że musiał się poradzić Dietla i położyć w łóżko.
Choroba nie była zagrażającą, ale nagła zmiana położenia, widok tego nieszczęśliwego, który się jego bratem nazywał, wzruszenie, jakiego doznał, wymagały spoczynku i dozoru lekarza...
Poddał się p. Atanazy, a tymczasem usiłował poznać lepiej i bliżej zagadkowego i dziwacznego tego człowieka, który jednych dni bawił go lub niecierpliwił sarkazmami i brutalstwem swem, drugich niecierpliwił nawracaniem i wpajaniem pobożności mistycznej.
Owa para tysięcy guldenów, tak niedbale wciśniętych do kieszeni, oddziałała nieco na powierzchowność p. Piotra, ale nie zmieniła jej całkowicie. Sprawił sobie buty z cholewami, grubą kapotę, czapkę zamiast kapelusza i na tem reformę swoją zakończył. Z rozmowy dowiedział się Atanazy, że znaczną część guldenów rozdał już ubogim i klasztorom. Rozjechało się w czasie choroby p. Atanazego całe towarzystwo weselne, mało tu zresztą mając znajomych, pozostał sam prawie, niewidując nikogo oprócz mecenasa, który go polubił, i Piotra, mającego sobie za obowiązek go odwiedzać.
W długich godzinach samotności p. Atanazy miał czas rozmyślać o rodzinie swej, ojcu, o własnym losie i bardzo naturalnie przypomniał też sobie tego brata Galicyanina, którego nietylko nie znał, ale nawet nie wiedział, gdzie go szukać.
Zdawało mu się właściwem teraz, korzystając z przymusowego pobytu w Galicyi, starać się o nim coś dowiedzieć, a nawet, gdyby było podobna, i poznać go osobiście.
Doktór Teofil, znający Galicyę całą, jej stosunki, jej dzieje jawne i tajemnicze, zagadnięty ostrożnie, oświadczył Atanazemu, spytawszy o imie i wiek brata, że zna go doskonale.
— To nie może być kto inny, tylko pan hofrat Ksawery, — rzekł do chorego. — Mam honor go znać i byłem niegdyś w łaskach u nieboszczyka wuja jego, p. Z., który go miał na opiece i wychował, a kierował nim tak dobrze i szczęśliwie, że dziś nasz pan Ksawery, choć młody jeszcze, jest już hofratem, ma krzyż zasługi, ogromne w Wiedniu stosunki — i nieochybnie pójdzie wysoko.
Atanazy zrazu w tym hofracie nie mógł jakoś brata przypuścić, wkońcu jednak zmuszonym był go uznać, bo wszystko zresztą wskazywało, że nim był w istocie.
Mecenas chwalił go bardzo, jako urzędnika. Wiedział oprócz tego, że miał znaczne dosyć majętności, po wuju i matce odziedziczone, miano go za bardzo majętnego człowieka. Wiadomości te o położeniu brata dozwalały przypuszczać, że był człowiekiem, dobrze wychowanym, kiedy przyjmowano go na dworze i w towarzystwach naddunajskiej stolicy. P. Atanazy wystawiał sobie w nim człowieka wielkiego świata, form wytwornych, — słowem kogoś takiego, którego warto było poznać i pobratać się z nim. Los mu narzucił Piotra, jakby za karę, że się dotąd do tamtego nie zgłosił i poznać go się nie starał.
Postanowił więc to naprawić. Doktór Teofil zaręczał, że znajomość się zrobi łatwo, i że hofrat ze wszech miar zasługuje na to, aby się zbliżyć do niego.
Wprawdzie za życia ojca żona ta, rozwiedziona z nim, również jak pierwsza, zupełnie się stosunków z dawnym mężem wyrzekła, dla syna schedę uzyskała, choć mniejszą, ale natychmiast, aby syn nie potrzebował nic oczekiwać po ojcu i być z nim w stosunkach. Zdawało się nawet, że wolę swą przekazała mu, aby po jej zgonie zbliżenie się nie nastąpiło. Czując się źle, poleciła sierotę bezdzietnemu wujowi, biurokracie, więcej mieszkającemu w Wiedniu i różnych prowincyach państwa, niż w kraju. Hofrat Zadora (oprócz nazwiska herb też służył mu do podpisu dla łatwiejszego wymawiania) niebardzo chętnie przyjął ten legat siostry, który miał być dla niego ciężarem. Nieżonaty, niemający nikogo, aby się przywiązać, wkońcu podjął się opieki nad siostrzeńcem-sierotą.
Tyle tylko wiedział Atanazy o tym bracie, który nawet po śmierci ojca i odebraniu o tem zawiadomienia nie zgłosił się, nie dał najmniejszego znaku życia.
Zmuszony dla przeciągniętej słabości z rozkazu Dietla pozostać jeszcze w Krakowie, namyślał się długo Atanazy, czyby z tej sposobności nie należało korzystać i listem się zgłosić do p. Ksawerego.
Był na wszystko przygotowany, nawet na zbycie milczeniem lub wymówką jakąś od bliższej znajomości. Raz przecie spróbować było obowiązkiem.
Po namyśle więc napisał list grzeczny do hofrata i oznajmował mu w nim, że bardzo będzie szczęśliwym — z poznania go. List ten pierwszą pocztą wyszedł do Wiednia z adresem, bardzo niedostatecznym. Upłynęło sześć dni, a odpowiedzi żadnej nie otrzymał p. Atanazy. Zaczynał już wątpić o tem, czy ją mieć będzie, gdy — list z Wiednia, charakterem kancelaryjnym zaadresowany, nadszedł nareszcie.
Sama jego forma świadczyła, że nie pochodził od salonowego człowieka, który w najdrobniejszych rzeczach idzie za modą i dba o pewną elegancyę. — Koperta i papier były najpospolitszego rodzaju, kaligrafia bez wyrazu urzędowa, styl także trącił urzędowością. — P. Ksawery bardzo zimno odpowiedział na grzeczność brata i ubolewał nad tem, że, wywdzięczając się za nią, nie może pośpieszyć dla poznania p. Atanazego. — Nie wyrzekał się jednak nadziei, że się kiedykolwiek spotka, i będą mogli i t. d.
Była to odprawa, tak lodowata, że w niej nawet ciekawość czuć się nie dawała. Ale p. Atanazy nie był wymagającym. Zdrowie jego znacznie się polepszyło, — był w małej stosunkowo odległości od Wiednia, — nie należałoż mu zamiaru doprowadzić do skutku?
Doktór Teofil, u którego był na herbacie, jechał nazajutrz do Wiednia. Dowiedziawszy się o odpowiedzi hofrata, o ochocie podróży, ofiarował się towarzyszyć. Atanazy przyjął chętnie pomoc jego — i — drugiego dnia wieczorem stanął w hotelu Métropole.
Hofrata adres łatwym był do wyszukania: stał niedaleko zamku w małej, starej uliczce na trzeciem piętrze. Szło o znalezienie godziny, o którejby go zastać można.
Po krótkim namyśle p. Atanazy, na chybił, trafił, około jedenastej rano dzwonił u drzwi, na których przybita była wypolerowana blaszka mosiężna z imieniem, nazwiskiem i tytułami hofrata. Pomyłki więc być niemogło.
Po zadzwonieniu długo bardzo potrzeba było czekać, nim się drzwi ostrożnie otworzyły nieco, i wcale przystojna, czyściutko ubrana panienka w czepeczku na głowie, w mitenkach czarnych ukazała się z minką kwaśną a dumną w progu. Minka ta posługuje, jak wiadomo, zawsze osobom, które, ze swego położenia towarzyskiego niebędąc kontente, ludziom to jawnie okazują, że ich aspiracye wyżej sięgają.
P. Atanazy mówił po niemiecku jak najgorzej, panna więc go w początku zrozumieć nawet nie mogła.
Odprawiała go zupełną nieświadomością godzin, o którychby pana hofrata w domu zastać można, i radziła udać się do kancelaryi. P. Atanazy musiał się jej aż zwierzyć z tego, że był — bratem p. Ksawerego, a nie żadnym klientem. Na dziewczynie jednak i brat nie zrobił wrażenia; przypatrzyła mu się tylko baczniej, a że p. Atanazy był przystojnym mężczyzną, a Wiedenki nie są dzikie, wkońcu dla niego złagodniała.
Nastąpiło bardzo poufne zwierzenie, tyczące się użycia czasu hofrata, który wstawał dosyć późno, pił kawę wiedeńską, po czem z teką natychmiast szedł do kancelaryi i tam pozostawał do obiadu. O pierwszej w godzinie mieszczańskiej — podawano mu obiad, po którym spoczynek trwał do powtórnego wyjścia do kancelaryi.
Hofrat powracać miał na Abendbrod swój rozmaicie, ale nigdy się bardzo nie późnił, pracował potem w domu do późna, jeżeli nie miał obowiązku... stawienia się na jakie urzędowe przyjęcie, na jaki obchód dworski i t. p.
Całe to opowiadanie, z pewną kokieteryą i wdzięczeniem się wykonane w dyalekcie wiedeńskim, który p. Atanazemu utrudniał zrozumienie wszystkich jego odcieni, odbyło się na progu, i, wysłuchawszy go, bilet pozostawiwszy, Atanazy odjechał, zapowiadając się do brata na godzinę wieczorną.
Dzień w Wiedniu nowym, ciekawym, ożywionym nadzwyczaj łatwo przeżyć było. Zjadłszy u Sacher’a, objechawszy miasto, przeszedłszy się po Grabenie, o godzinie oznaczonej dzwonił Atanazy znowu u drzwi tych samych, i tym razem uśmiechająca mu się twarzyczka rannej znajomości jego ukazała się, aby go, uprzejmie powitawszy, wpuścić.
Wchodząc już, postrzegł p. Atanazy, że powzięte o bracie wyobrażenie zupełnie było mylne. Mieszkanie, umeblowane bardzo skromnie, czyste, ale wcale nieodznaczające się elegancyą, — nie dowodziło też zamożności ani zamiłowania w wygodach.
W saloniku, do którego wszedł, jeden tylko piękny fortepian Bölendorfer’a był jakąś życia i upodobania oznaką. Zresztą ani książki, ani kwiatka, ani obrazu, ani nic, coby jakiejś fantazyi dogodzić mogło. Było to jedno z tych mieszkań pospolitych, w którem mógł mieszkać każdy, co nie miał smaku do niczego i żadnej duchowej potrzeby.
Coś nakształt izby w hotelu...
Od drzwi przeciwnych szedł już na spotkanie gościa mężczyzna wzrostu słusznego, wyprostowany, sztywny, w okularach złotych, ogolony bardzo starannie. Rysy jego twarzy przypominały razem pułkownika ojca i p. Atanazego, ale, ogołocone z wyrazistych wąsów, nabrały innego charakteru. Straciły typ swej polskości. Oczy niebieskie patrzały martwo i chłodno, usta miały nadany im wyraz dumy i pewności siebie, właściwy wyższemu stanowisku w hierarchii. Z uśmiechem grzecznym p. Ksawery podał rękę Atanazemu i, wyraziwszy mu swe ukontentowanie z poznania go, posadził przy sobie na kanapie.
W tem przyjęciu całem było coś tak odpychającego chłodem obrachowanym, taki zupełny brak uczucia, takie znudzenie już w pierwszej chwili, że biedny p. Atanazy pożałował swej podróży. Przejść nawet z tego tonu obcego na bardziej poufały, na familijny nie miał sposobu. Hofrat, zapytawszy go, gdzie mieszkał, czy był żonaty, czy zajmował urząd jaki, i otrzymawszy krótkie odpowiedzi, wyczerpawszy kwestye najkonieczniejsze, rozpoczął rozmowę o Wiedniu i apologię jego... Atanazy, który miał wielką ochotę pokochać tego brata, znalazł go zmarzłym i odstręczającym, że nie wiedział, co robić z sobą.
Prawie w tejże chwili, gdy rozmyślał, czyby nie należało wyjść mu, służąca wniosła podwieczorek, złożony z herbaty i ciastek, zimnych przekąsek, pieczystego i nieuchronnego w Wiedniu — piwa.
Widać w tem było pewny wysiłek dla gościa, a nawet brak nawyknienia do przyjmowania wogóle, bo mnóstwa szczegółów brakło lub je dopełniać musiano. Atanazy nie jadł i nie pił nic oprócz herbaty, która była niedobra, hofrat zaś miał apetyt doskonały, — zmiatał, co mu się nastręczało, piwo pił ze smakiem, a nawet na pochwałę jego wyrzekł kilka uczutych frazesów...
Chciał on nakłonić p. Atanazego aby i on choć jeden kufel wypił na próbę, ale, niemogąc do tego nakłonić konwalescenta, sam go zastąpił.
Pod wpływem czy to piwa, czy rozmowy samej ożywił się wkońcu hofrat, wychwalając wszystko, o czem mówił: stolicę, dwór, życie, osoby, stojące u szczytu, — naostatku teatr Burgu, galerye i Wiedeń ten, o którym z uniesieniem mówi każdy jego czciciel, że taki Wien jest tylko jeden na świecie.
Pochwały te mogły tem więcej dziwić z ust chłodnego urzędnika, że pomijał wszystko prawie, z czego wesoły Wiedeń słynie... Był to człowiek starej reguły, który, jeszcze nie przeżywszy całej młodości, zdawał się ani tęsknić za minioną, ani cieszyć pozostałą.
Pewien rodzaj zbliżenia i poufałości zrodził się wkońcu z tego, że hofrat w bracie poczuł człowieka statecznego i zapatrującego się na życie całkiem seryo.
Wzajem zaczęli sobie zadawać pytania. — Atanazy opisał położenie swe, — przyznał się do tego, że szukał ożenienia, ale go po myśli znaleźć nie mógł.
Hofrat oświadczył mu nawzajem, że on ożenienie odkłada do chwili, w której zarysuje się wyraźniej przyszłość... mogąca go postawić wysoko...
— Zawdzięczam to kochanemu wujowi memu, — począł z powagą, — że życia nie zmarnowałem i nie zmarnuję... Mam cel przed sobą, mam stosunki doskonałe, wuj mnie nauczył, jak mam postępować... Majątku dzięki Bogu nie tracę, ale się go dorabiam, a tu w Wiedniu jestem, jak w domu. Nic mnie nie odrywa, bo nie mam żadnych gustów i namiętności... Jedną tylko muzykę lubię i, gdy mi smutno, walca sobie gram... ale mi rzadko smutno bywa... chyba gdy z żołądkiem nie jestem w zgodzie... to cała moja bieda.. każą mi coroku jechać do Karlsbadu!
Westchnął...
Niemając wkońcu czem go zabawić, Atanazy, który ciekawy był wniknąć w niego i usiłował z różnych stron go poznać, począł mu opowiadać swą krakowską przygodę z bratem Piotrem...
Pierwsze zaraz wspomnienie o nim na hofracie zrobiło jakieś wrażenie dziwne, odprostował się, zarumienił, potarł włosy i, głową tylko poruszając, słuchał długo... Gdy skończył część swej powieści, p. Ksawery, który jej namarszczony słuchał, — jakby zmuszony, – wybuchnął:
— Ale ja go znam! to warjat!
— Dziwak, — złagodził Atanazy.
— Ba, ba! — zawołał hofrat żywo. — Co to mówić! warjat jest kompletny. Gdyby był nie opatrzył się w porę i nie umknął, wsadziłbym go był do szpitala lub postarał się, aby go do Wielkopolski odprowadzono do familii. Rzecz oczywista, że godził na obdarcie mnie, jak wkońcu obdarł was, ale ja nie jestem tak prostoduszny... W bajki wierzyć nie mam skłonności, a takich awanturników żywić nie czuję się w obowiązku.
— Nieszczęśliwy to człowiek, — dodał Atanazy. — Zresztą stosunek wasz do niego całkiem był inny. Nie mieliście żadnej pobudki do wspomagania go oprócz miłosierdzia. Po ojcu waszym jeżeliście co wzięli, to tylko w wydzielonej wam schedzie, którą dzielić się nie mieliście obowiązku, ja zaś...
— Tak jest, — rzekł zimno hofrat. — Nie mogłem po śmierci ojca dopominać się u was o nic, bo matka moja pokwitowała ze wszystkich pretensyi. Gdyby był naówczas sposób uzyskania więcej ze spadku, byłbym z niego korzystał.
— Piotr, wątpię też, aby od was, panie Ksawery, żądał czego oprócz braterskiej pomocy...
Hofrat głową pokręcił.
— Jabym miał pomagać takiemu trutniowi, — rzekł. — Obrzydliwość obudził we mnie.
Atanazy zmilczał.
— Prawdziwe to nieszczęście, że on nazwisko nasze nosić ma prawo i szargać je... — dodał p. Ksawery. — Mojem zdaniem należałoby go zamknąć... bo z niego ani ludziom, ani Bogu pociechy niebędzie... Litość nie byłaby tu w miejscu.. ja takiej litości nie rozumiem.
Sprzeczać się nie chciał p. Atanazy, ale hotrat rozdrażniony uspokoić się nie mógł.
— Mnie ten człowiek tu kompromitował, — począł dalej ciągnąć. — Jestem zwykle spokojny i nie daję się łatwo poruszyć, ale on obudził we mnie oburzenie! Arogancya w najwyższym stopniu! Do czubków go trzeba było, do czubków... Miał tę śmiałość przypominać mi swoje ze mną pokrewieństwo! Ale ja żadnych krewnych po ojcu, który matce mej zatruł życie, nie znam i nie uznaję.
Tknęło to Atanazego..
— Nie będę stawał w obronie ojca, — rzekł, ale pozwól mi powiedzieć to, co przez familię twej matki w listach, które czytałem, uznane zostało. Nie sam ojciec nasz był winnym tego pożycia, które się rozłączeniem skończyło. Wina była obustronna...
— Co mi tam do tego, — odparł p. Ksawery, — ja znam tylko matkę moją. Wyrzeczono się mnie, ja też dziś już żadnego związku krwi nie znam... oprócz rodziny mej matki.
Wypowiedzenie to Atanazemu wszelkiej nadziei zawiązania stosunków bliższych ubodło go więcej może formą swą, niż znaczeniem, uczuł się dotkniętym, jakby narzucający się natręt...
— Panie Ksawery, — przerwał gorąco, — nie mogę tego, coście powiedzieli, wziąć inaczej, jak do siebie za przestrogę, ale wierzcie mi, nie spodziewałem się, przybywając tu, nic, nie żądam też nic od was. Możemy się nie uznawać za braci, a przecież nie być zupełnie obcymi sobie.
— Ja tego nie stosowałem do pana, — zawołał hofrat, chwytając go za rękę. — Proszę mi wierzyć, że ja go nie odpycham, że się cieszę ze znajomości, że ją pragnę pielęgnować, ale... dziś wymagać, abyśmy się bardzo kochali, — niepodobna. Starzy jesteśmy obaj...
Chłód objął obu, i rozmowa się przerwała. Hofrat był widocznie zmieszany i wyrzucać musiał sobie chwilę uniesienia, conajmniej niepotrzebną. Atanazy myślał tylko o tem, jak upozorować grzecznie odjazd natychmiastowy do Krakowa. Znał już dostatecznie p. Ksawerego.
Tymczasem Ksawery, czując się winnym, wahał się, co począć, aby nierozważne wystąpienie naprawić, i odezwał się, powtórnie biorąc za rękę Atanazego.
— Proszę was, panie Atanazy, nie miejcie mi za złe chwilowego podrażnienia... Nie mogę tego trutnia wspomnieć bez gniewu. Wyraziłem się niewłaściwie. Postąpiłem tak żem mógł na wasz gniew zasłużyć. Proszę o przebaczenie.
I natychmiast dodał:
— Zabawisz pan tu długo?
Zawahał się Atanazy z odpowiedzią.
— Czasu, — rzekł, mam bardzo mało. Przybyłem tu nie dla oglądania Wiednia, ale dla poznania was.
— I właśnie dlatego powinieneś dłużej pozostać, — rzekł, uśmiechając się, hofrat, — bo poznałeś mnie ze strony fałszywej, a ja chcę to naprawić... i zasłużyć na życzliwość waszą.
— Jutro, — dodał, — jemy obiad razem u Sacher’a?
Atanazy ważył jeszcze odpowiedź, gdy hofrat dodał:
— Żądam tego, jako dowodu, że nie macie urazy do mnie. Nie mam zwyczaju jadać po tych drogich a eleganckich restauracyach, ale dla was muszę zrobić wyjątek...
— Gdzież jadacie zwykle? — spytał Atanazy.
— Poprostu w domu, ale na mój obiad urzędnika, który nie przeżywa nic nad swoją pensyjkę, nie śmiałbym was prosić. Jutro zaś nie hofrat Ksawery was przyjmować będzie, ale Ksawery ze Zrebia na Murawce Wielkiej i Małej, Glinkach i Zawierciu da obiad p. Atanazemu ze Zrebia Zrebskiemu na...
— A! ja się na niczem nie piszę, — przerwał Atanazy trochę weselej. — Jedzmy więc u Sacher’a naprzód, jutro u pana na Murawce, a po jutrze u Atanazego ze Źródlisk w hotelu Métropole...
— Zgoda na to, — odparł hofrat, podając rękę. — Po obiedzie mam już zamówione ewentualnie dwa miejsca doskonałe w operze, — posłyszysz piękną i doskonale wykonaną muzykę, która chmury z czoła rozpędzi.
I tak przejednani panowie Zrebscy podali sobie ręce, rozstając się do jutra.
Atanazy przypatrywał mu się z ciekawością, większą zapewne, niż Wiedniowi, którego bardzo żądnym nie był. I on też myślał, że w hofracie takim, jakim go wychowanie i służba uczyniła, trudno mu było uznać nietylko brata swego, ale brata szlachcica polskiego wogóle. Wszystkie cechy tego pochodzenia dziwnie się na nim zatarły... Niepozostało ani miłości dla przeszłości, ani jej tradycyi, ani żadnej sympatyi dla kraju, od którego żył daleko. Majątek Murawka Wielka od wieków był w rodzinie matki. P. Ksawery opowiadał, że tam miał mnóstwo dla niego pamiątek po familii: stare domostwo, ogród, rezydencyę bardzo piękną, ale to wszystko dla niego reprezentowało tylko tyle a tyle guldenów, i sam mówił z obojętnością, którą się chlubił, że gotów był pozbyć się Murawki, byle mu ją zapłacono dobrze.
Ze szlachcica polskiego metamorfoza na urzędnika austryackiego wujowi, który jej sam dokonał, powiodła się jaknajszczęśliwiej. Obcy był krajowi zupełnie i nie tęsknił za nim wcale, a stosunków z nim nie miał prawie.
Atanazy, wychowany w innych pojęciach obowiązków i miłujący nietylko swój kątek, ale tę całość, której on był cząsteczką, nie mógł się wydziwić hofratowi.
Ile razy rozmowa się zwróciła na ten przedmiot, słuchał ciekawie Atanazego i ramionami poruszał. Serce jego, myśli i nadzieje były w Wiedniu.
Ci dwaj panowie bracia byli jakby dwóch sobie obcych światów obywatelami. Często bardzo, gdy Atanazy mówił do niego tak, jak był nawykł w towarzystwie zwykłem współbraci, o rzeczach najpowszedniejszych, p. Ksawery przerywał mu pytaniem:
— Cóż to jest? Ja nie rozumiem.
Nierozumiał też wcale obyczajów dawnych i wszystkiego, co po sobie przeszłość zostawiła. Większa część ich wydawała mu się niedorzecznością śmieszną, dzieciństwem.
Wogóle hofrat się nie roznamiętniał niczem oprócz służbowych spraw, a pierwszy nauczyciel wuj, hofrat także i przez całe życie biurokrata, potrafił w nim tak zastudzić serce, że się już rozgrzać niczem nie mogło.
Dobry człowiek zresztą, pełnił ze ścisłością to, co mu się obowiązkiem wydawało; nie dopuściłby się żadnego przestępstwa i wykroczenia przeciw prawu, ale tam, gdzie kodeks nie bronił być egoistą i używać wszelkich środków na korzyść własną, nie miał skrupułów, — szedł przebojem.
To też, jak sam zeznawał, miał protekcyę wysoką, ale przyjaciół nie pozyskał sobie. Wszyscy towarzysze byli dla niego współzawodnikami, którym, gdy mógł stołka podstawić, czynił to z przyjemnością.
Parę dni, przebytych z p. Atanazym, odkryło p. Ksaweremu świat nowy, o który się wcale dotąd nie troszczył; — niebyło co robić, zaczął rozpytywać:
— Ja bo także jestem szlachcicem polskim z matki, a z ojca potroszebym miał prawo liczyć się do arystokracyi, choćby dla dawności rodu. Któż to wie, możebym i w kraju rolę jaką mógł odegrać.
— Mnie się zdaje, — odparł Atanazy, — że onaby ci nawet lepiej przystała, niż hofratostwo austryackie.
— O! co to, to nie! — rzekł p. Ksawery. — Ja moją drogą dojść mogę bardzo wysoko w monarchii, gdy u nas meta bardzo bliska i dalej już niema się posuwać dokąd...
Miłości dla kraju Atanazy rozbudzić w nim nie potrafił najmniejszej; — zastępowała ją w tej próżni, jaką brak jej w nim pozostawił troskliwość o los państwa.
Atanazemu łatwo było dowieść, że służbą samą życia zapełnić nie potrafi, że należało przecież myśleć o ożenieniu, rodzinie, a przez nią i o tem społeczeństwie, do którego wchodził. Zawczasu więc trzeba było poznać ten świat, tak obcy.
— Niemoja wina, że on mi jest tak nieznanym, — odparł hofrat. — Wuj mój miał do niego obrzydzenie i pogardę. Starał się o to, aby ze mnie zrobić machinkę biurową, a że mi z tem dosyć dobrze i powodzi mi się, nie potrzebuję głowy sobie łamać, marząc o niebieskich migdałach...
Po trzech dniach, wciągu których życiem tem, sobie niezwykłem, znużył się p. Ksawery i coraz mniej godzin poświęcał gościowi, Atanazy z wielkiem rozczarowaniem w sercu miał już odjeżdżać. Przyszedł tylko jeszcze pożegnać się raz ostatni, niemając ochoty więcej studyować p. Ksawerego. Znalazł go przeciw zwyczajowi zasępionym bardzo, roztargnionym jakimś, słowem zupełnie do powszedniego hofrata niepodobnym.
Gdy Atanazy wchodził, leżał przed nim papier urzędowy z pieczęcią, który zdawał się czytać, ale, widząc brata we drzwiach, odsunął go od siebie niecierpliwie.
— Przeszkadzam ci, — rzekł Atanazy.
— Bynajmniej, bynajmniej! — zawołał z gniewem tłumionym w głosie hofrat, — ale trafiłeś na moment życia mojego niespodziany, na jakieś przesilenie, z którego spodziewam się wyjść zwycięsko.
Atanazy bał się z początku rozpytywać, ale p. Ksawery był w tem usposobieniu, w którem człowiek tak potrzebuje wylać się przed kimś, iż gadałby do ściany, gdyby mu ona, choć mruczeniem, odpowiedzieć mogła.
— Cóż to cię takiego spotkać mogło? — spytał ze współczuciem Atanazy.
— Intryga, szelmowska intryga wzięła górę! — począł gorąco hofrat. — Byłem i jestem otoczony przez zazdrosnych, którzyby mnie w łyżce wody utopili, bo im zawadzam. Wiem, że im jestem solą w oku, choć ufałem w protekcyę i w zasługi moje, — w to, że mnie niełatwo zastąpić potrafią. Tymczasem, — dodał z wybuchem namiętnym zimny zwykle i ostygły p. Ksawery, — patrzaj, do czego doszli! Wszystkie moje usiłowania skierowane były ku temu, aby w Wiedniu pozostać. Miałem miejsce zapewnione przy ministrze. Gdybym raz je był otrzymał i objął, ministrowie by się sobie mogli byli zmieniać, ja mojego wygodnego stołka byłem pewnym... Nie obeszliby się bezemnie. Uśmiechali mi się zdrajcy, łudząc obietnicami, a tymczasem, — już ja wiem, kto i jak, — szyli mi buty i uszyli. Skorzystali ze zmiany ministeryum i nowych z tego powodu nominacyi, pakują mnie do Dalmacyi, na Sybir, na wygnanie, zkąd chyba do dymisyi się podam albo umrę, bo dalej... niema drogi. Jest to nawet awans napozór, na który się ja uskarżać nie mam prawa, ale on mnie — wprost zabija.
Atanazy przysłuchywał się z uwagą.
— Cóż poczniesz? — zapytał.
Hofrat rozpostarł ręce.
— Zadajesz mi pytanie, — krzyknął, — które ja od godziny sam sobie powtarzam... Niema wyjścia. Intryga ukuta ręką zdradziecką, ale tak zręczną, że się z jej uścisku wyrwać niepodobna. Człowiek ten łudził mnie przyjaźnią swą, aby ze mnie dobyć wszystkich tajemnic... zbadał stosunki i wiedział, w co i jak bić... Czuję go, widzę...
Atanazy napróżno się go uspokoić starał: chodził po pokoju, mówiąc sam do siebie, tem więcej roznamiętniony, iż nigdy nie dopuszczał się do takiego stopnia pasyi.
W tym stanie go porzucić zdawało się Atanazemu okrucieństwem, i, choć wyjazd miał na dzień ten wyznaczony, wstrzymał się, okazując mu serdeczne współczucie.
— Wątpię, żebym ja ci się tu na co mógł przydać, — rzekł do niego, ale na wszelki wypadek, widząc cię tak osamotnionym, — niemogącym rachować, jak powiadasz, na przyjaźń niczyją, — proszę, — dysponuj mną.
Hofrat zdziwił się mocno tej ofercie, której w początku nie zrozumiał, — ale go ona w tem rozdraźnieniu może pierwszem w życiu, ujęła, i, ściskając rękę Atanazego, zawołał:
— Zostań dni parę, — będę miał przynajmniej kogoś, przed kim żółć z siebie wyleję, jaką ta podłość poruszyła we mnie.
— Cóż myślisz począć? spytał Atanazy, — przyjmiesz nominacyę czy podasz się do dymisyi...
P. Atanazy nie odpowiedział już na to.
— Mam parę listów ważnych do napisania, — rzekł — przyjdź jutro na obiad do mnie.
Następny dzień spędzili z sobą razem do późnej nocy, a Ksawery rozciągle opowiadał całę swą karjerę biurokratyczną, kreśląc sylwetki osób, z któremi miał do czynienia. Wczoraj byli to jeszcze protektorowie i najlepsi przyjaciele, dziś się stali zdrajcami.
Hofrat tak czuł potrzebę użalania się, zwierzania, radzenia, że Atanazego nie uwalniał od siebie...
Ten już się chciał wypraszać, aby odjechać, gdy przyszedłszy do hofrata, przed obiadem, usłyszał z przedpokoju głos kobiecy... żywo rozprawiający z p. Ksawerym.
Zdziwiło go to mocno, bo kobiety były zupełnie obojętne hofratowi, i żadnych z niemi znajomości nie miał.
Uprzejma dla Atanazego gosposia, otwierająca drzwi, a przyjmująca go zawsze bardzo grzecznie i z wyraźną sympatyą — na zapytanie, kto był u hofrata, odpowiedziała ze dwuznacznym uśmiechem...
— Pani Narcyza... pan nie wie?
W istocie o żadnej pani Narcyzie nie wiedział nic Atanazy. Z tem większą ciekawością pośpieszył do salonu... Hofrat powitał go w progu, jak wybawcę... ściskając rękę gwałtownie i śpiesząc przedstawić...
— Pan Atanazy Zrebski z królestwa o którym kuzynie wspominałem... pani Narcyza baronowa Dreifus...
Obraz, jaki salonik ów zimny, przyciemniony, smutny wystawiał w tej chwili, — dosyć miał życia.
Na kanapce przed stołem w podróżnym, ale nadzwyczaj wytwornym i trochę jaskrawym stroju siedziała pani Narcyza, — kobieta, której na pierwszy rzut oka dać było można lat trzydzieści, ale która więcej ich miała niezawodnie.
Słusznego wzrostu — gibka, zręczna, chociaż bardzo pełnych kształtów, baronowa, czarnooka, czarnobrewa, nie była w niczem podobną do typu Polek naszych, które mają sobie tylko właściwy wdzięk, ruchy i krój całej fizyognomii. Przypominała więcej Włoszkę lub coś wschodniego, chociaż była Polką czystej krwi. Jakaś fantazya natury dała jej tę piękność obcą a razem z nią i charakter idący w parze.
Tylko co przybyła pani Narcyza do koła była obrzuconą pozrzucanemi z siebie chustkami, chusteczkami, torebkami — i mnóztwem fraszek niewieścich. Gospodarowała tu, jak w domu...
Hofrat był widocznie jej przybyciem mocno podraźniony, niespokojny jakoś i zakłopotany.
Siedząca albo raczej leżąca na wpół na kanapce pani Narcyza, której ręce białe i piękne, mnóstwem pierścieni przystrojone, spoczywały, jakby na okaz, na stole, z wielką śmiałością i natręctwem zmierzyła oczyma wchodzącego Atanazego.
Od tego wejrzenia musiało zależeć przyjęcie, bo dopiero po zbadaniu usta jej uśmiechnęły się uprzejmie, oczy zabłysły zalotnie, a wzrok zwrócił się na przeciwległe, wiszące na ścianie zwierciadło, i rączki poczęły roztargane podróżą poprawiać włosy.
Hofrat rad był gościowi.
— Kuzynka Narcyza, — odezwał się, — jest tak łaskawą, że na pierwszą wiadomość o moim losie pośpieszyła z kondolencyą.
Uśmiechnęła się piękna pani i, niedając mu mówić dłużej, rozpoczęła głosem dźwięcznym, muzykalnym, słodkim, ale pełnym energii zarazem i niepospolitej wprawy w użyciu go:
— Musiałam przyjechać, bo wiedziałam, jakie ten cios uczyni wrażenie na Ksawerku. Zlękłam się wprost o niego. Nie omyliłam się, że ta nominacya ma znaczenie niełaski i łamie jego karjerę... Znajduję kuzyna w istocie zrozpaczonym prawie, a dotąd bez żadnego stałego postanowienia, co ma począć.
Zwróciła się żywo do Atanazego.
— Wiedziałam już o panu od Ksawerego, — dodała, wskazując na krzesło niedaleko od siebie. — Co pan radzisz?.. proszę, mów szczerze.
— Ja? — odparł p. Atanazy powolnie. — Mało znam tutejsze stosunki, równie też mało jestem wtajemniczony w plany i życzenia p. Ksawerego... słowem, jestem tu nadto obcym.
— Ale cóż znowu? obcym? — niecierpliwie przerwała kobieta, okazując całą żywość swego charakteru. — U Ksawerego wszystko, jak na dłoni. Jest hofratem... nie ma w nim nadto więcej nic... Cóżby pan radził hofratowi w takim składzie okoliczności?
Obcesowy ten napad wprawił w humor dobry Atanazego.
— Hofratowi inaczej życzyć niewypada, — jak być uległym, — rzekł zapytany, — podziękować uroczyście za nominacyę i jechać, objąć posadę... ale p. Ksaweremu Zrebskiemu, dziedzicowi Murawki Wielkiej i Małej i kilku innych posiadłości, możnaby życzyć, aby zdjął mundur, porzucił służbę i, osiadłszy na wsi, przy swej znajomości rządowych rozporządzeń i sprężyn, przy swych stosunkach — w kraju sobie stanowisko wyrobił wysokie.
Pani Narcyza z niezmierną gwałtownością aż poskoczyła z kanapy, klaszcząc w białe ręce i wołając w uniesieniu:
— A co? co?.. co ja radziłam i mówiłam! Wyrwał mi z ust to, na co ja was napróżno nawracam. Na co się tobie zdała służba ta, gdy ty możesz panować w prowincyi całej i trząść tu obywatelstwem, które z Wiedniem rady sobie w niczem dać nie umie? A co, Ksawerku? otóż to człowiek rozumny! Jak to można, aby właściciel dóbr takich jak twoje, Murawki Wielkiej i Małej, Glinek, Zawiercia na pensyjce hofrata smażył się w Wiedniu, jak aplikant... dla dosłużenia się jakiegoś pióra u kapelusza i gwiazdki albo galonu u kołnierza?!
Nieprzestając mówić, niedając Ksaweremu odpowiadać, ciągnęła dalej coraz prędzej i goręcej:
— Jakie on tu prowadzi życie! Do czego mu się to skąpstwo przydało, dla kogo ta ambicya, kiedy dzieci nie ma i mieć nie chce? To niema sensu!
— Ale, moja Narcyzo! — przerwał hofrat kwaśno.
— Ale, mój Ksawery! — mówiła dalej niezmordowana kuzynka, — wszystko, cobyś mógł na swą obronę powiedzieć, ograniczyć się musi na tem, że masz upodobanie w zaduchu kancelaryi i w mundurze tym obrzydliwym, ale na co się to zdało? Horfratami powinni być ludzie, którzy czem innem być nie mogą... Ty... ty możesz być bodaj marszałkiem lub namiestnikiem.
— Ale droga do tych dostojeństw... — przerwał Ksawery.
— Myślę, że przez Murawkę prędzej, niż przez Wiedeń, prowadzi... — dodała pani Narcyza. — Zresztą ja tej jego ambicyi urzędniczej nie rozumiem... Zająć miejsce wśród obywatelstwa obok Potockich i Sapiehów... a! to co innego, ale te urzędy koronne, płatne...
Ruszyła ramionami.
— Jest to taka fantazya, jak gdy pan X. szyje w krosienkach...
Hofrat stał zamyślony.
P. Narcyzie wymowne słowa płynęły z ust bez przerwy, a wzrok jej szukał tylko aprobaty p. Atanazego, który się przypatrywał jej i nie myślał przerywać.
— Ja z Ksawerym o to jestem w ciągłej wojnie, ale uporu jego nic przełamać nie może. Poniża się, płaszczy niepotrzebnie... Nie ma najmniejszej przyjemności w życiu, bo nawet Wiednia nie używa. Nieprawdaż, że teraz, gdy go spotkała taka oburzająca niesprawiedliwość, gdy go bez żadnego powodu wysyłają, tak jak na wygnanie, sam honor nakazuje mu podać się do dymisyi.
— Moja Narcyzo, — udało się nareszcie wtrącić panu Ksaweremu, — to są rzeczy, które ty sądzisz po kobiecemu ze stanowiska, niedostępnego dla mnie. Ja się żenić nie myślę! to wiesz!
— A! ha! ha! słyszę o tem od lat wielu, — rozśmiała się piękna pani. — Potem na starość tacy, jak ty, zwykli się żenić z kucharkami, i to cała korzyść ich, że im żona kleiki gotuje.
Atanazy słuchał bardzo rad, że mu los nastręczył poznanie oryginalnej kuzynki, która już go czarnemi oczyma podbić usiłowała.
Lubił dosyć towarzystwo kobiece, a szczególniej pań, tak śmiałych, jak p. Narcyza. Pozbawiony go od niejakiego czasu, usposobionym się czuł do przymierza przeciw Ksaweremu z piękną kuzynką.
Ona tymczasem rozgospodarowywała się tu, jak u siebie, na co Ksawery patrzał razem z rezygnacyą i niepokojem.
Zadzwoniła na służącą, wydając jej rozkazy. Weszła, niepytając się o pozwolenie, do sypialni hofrata i zamknęła się w niej.
P. Ksawery to zjawisko starał się wytłómaczyć Atanazemu.
— To jedyna moja kuzynka, — rzekł, — z którą się od dziecka znamy. Kobieta, bardzo dobra, ale trzpiot i uparta. Ciągle się mną opiekuje, za co muszę jej być wdzięcznym naturalnie, ale mnie to męczy. Narzucać komuś swoje wyobrażenia i chcieć go po swojemu uszczęśliwić jest wadą wszystkich kobiet, a Narcyza kobietą jest, podniesioną do najwyższej potęgi. Wolałbym więc, by się swoim własnym zajmowała losem.
— Baronowa jest zamężną, — wtrącił Atanazy.
— Była nią, ale nie jest, — ruszając ramionami, odparł hofrat. — Odwiedzając tu mnie przed kilku latami, poznała barona Dreifussa, niemłodego człowieka, który właśnie spodziewał się teki ministra, i, jak zaczęła go czarować, tak aż finansista się przerachował i — ofiarował ożenić. Muszę dołożyć, że Narcyza nie ma nic oprócz talentu robienia długów i rozsypywania pieniędzy, ale jej się śni, że będzie bogatą. Dreifuss ożenił się z nią i w rok potem, dostawszy pleury, świat ten pożegnał, zostawiając jej pensyjkę wdowią, która dla niej na jeden kąsek ledwie starczy.
Dziecka nie ma, swobodna, młoda, mogłaby wyjść za mąż doskonale, tymczasem kto tam wie, co ma w głowie? — Opiekuje się mną...
— Wspomniałeś pan, — przerwał Atanazy z uśmiechem, — że to przyjaźń od dzieciństwa... ja się w tem domyślam czulszego stosunku...
— Nie z mojej strony, — żywo zaprotestował hofrat. — W romanse żadne nie wdawałem się nigdy, nie jestem do nich stworzony. Lubię Narcyzę, bawi mnie czasami, alem się w niej nie kochał i kochać nie będę.
Domawiał tych słów, gdy drzwi sypialnego pokoju otworzyły się, i pani Narcyza, z pomocą gospodyni hofrata poprawiwszy tualetę, wyświeżywszy się, zmieniwszy niektóre części stroju... piękniejsza niż była, cała świecąca błyskotkami, które lubiła, weszła impetycznie.
Skinąwszy głową na powitanie Atanazemu, poszła wprost do Ksawerego.
— Przemieniłam trochę i powiększyłam obiad, na który zapraszam pana Atanazego, — odezwała się. — Nie będzie zbyt wytworny, ale znośny. Twoja kucharka, poprowadzona, mogłaby wcale nieźle gotować. Ani ja, ani p. Atanazy niepowinien cię opuścić w tym wypadku, który na tobie, lękam się, zbyt wielkie uczynił wrażenie. Potrzebujesz dystrakcyi, musimy czuwać nad tobą.
Hofratowi, który wcale dziękować nie myślał, usta się wykrzywiły, chciał się odezwać, gdy Narcyza g0 nie dopuściła.
— Nie znam waszych form, — zapytała, — czy masz czas podać się do dymisyi?
— Do dymisyi podać się czas jest zawsze, — zawołał hofrat, — ale byłbym ci wdzięcznym, gdybyś mnie to zostawiła, co mam czynić.
— Nie mogę, — zawołała niecierpliwie, ale ze śmiechem wesołym, Narcyza. — Jestem twoim jedynym opiekunem.. niegodzi się dopuścić, abyś się skompromitował i wystawił na śmiech twoich nieprzyjaciół.
Panu Ksaweremu, który już był znacznie ostygł, oczy się zaogniły.
— Proszę mi zostawić staranie o mój honor, — odezwał się. — Dla chwilowego niepowodzenia niewyrzeka się karjery, na którą człowiek całe życie pracował. Stracić owoc zabiegów nieboszczyka wuja i własnych ofiar tylu — dla kaprysu...
P. Narcyza rzuciła się na kanapkę, przygotowując bój stoczyć, i nie dała mówić dalej:
— Pozwól mi się wytłómaczyć, bo ja znam i Wiedeń, i twoje stosunki, i tę klikę, która się ciebie pozbyć usiłuje. Za życia wuja nie dokazaliby nic... ale z tobą łatwo dadzą radę. Nie znasz ich przewrotności. Są to ludzie, którzy, niebędąc pewnymi zwycięztwa, nie byliby wystąpili przeciw tobie. Najrozumniejszem więc i godnem ciebie będzie podać się do dymisyi, wyjść z honorem, gdy, trwając na stanowisku, zmusisz ich, że, lękając się twej zemsty, ostatecznie cię zgnębią. Nie masz teraz nikogo za sobą, a oni pewni są pleców silnych.
Hofrat chodził po pokoju, nieodpowiadając. Scena ta, wielce poważna, miała swą stronę komiczną, bo w ciągu rozmowy z kuzynką p. Ksawery, widząc przygotowania do obiadu, zagadywany przez sługi, niecierpliwił się drobnostkami, — odbiegał, powracał, słuchał potrosze, odpowiadać zaczynał, i ciągle mu coś przeszkadzało.
Rozrywany tak, doszedł wreszcie do takiego rozdraźnienia, iż, rzuciwszy się w krzesło, ręce załamał i zawołał:
— Narcyzo, na miłość Boga! rozporządzaj kuchnią, czem chcesz, ale nie wdawaj się w to, co do ciebie nie należy.
— Jakto nie należy? przecież ja do familii należę! — zawołała baronowa. — Honor rodziny jest mi drogi.
— Nietwoja rzecz w to się wdawać, — powtórzył z naciskiem już rozgniewany p. Ksawery. — Postąpię, jak mi się podoba.
Narcyza zwróciła się do milczącego i zakłopotanego położeniem swem p. Atanazego.
— Niewysłowione męki cierpię z tym człowiekiem, — rzekła do niego. — Gdybym go nie kochała, jak rodzonego brata, dawnobym się niewdzięcznika wyrzekła.
Hofrat zamyślony ani już słuchał, ani się wtrącał do rozmowy, którą wdowa zawiązała z p. Atanazym. Zatopiony w sobie, wstawał, chodził, notował coś, — zagadywany wprost, zbywał niewielu słowami i cierpiał widocznie, ale to bynajmniej nie przeszkadzało baronowej męczyć go ciągłemi apostrofami.
Podano nareszcie do stołu, i improwizowany obiad dzięki wskazówkom baronowej, która doskonale Wiedeń znała i była kobietą praktyczną, — okazał się daleko znośniejszym, niż spodziewać się było można. Wygłodzona przez drogę, w ciągu której żyła samą czekoladą, jak mówiła p. Dreifuss, jadła z apetytem, kazała sobie służyć i razem z sobą zajadać Atanazemu i śmiała się z kuzyna, który, pogrążony w myślach, jadł też, niewiedząc prawie o tem, że tak żarłocznie głód zaspokaja.
Milczał za to ciągle prawie, niedając się niczem wciągnąć w polemikę z kuzynką.
Byli u deseru, który do swego smaku zadysponowała baronowa i wystąpiła nadzwyczaj wspaniale z najdroższemi owocami i ciastkami, gdy zadzwoniono. Służąca przyszła coś oznajmić panu na ucho. Hofrat wstał, pośpieszył ku drzwiom i wprowadził z sobą słusznego, chudego mężczyznę z twarzą długą — w zapiętym obciśle surducie, który przypominał mundur, i, nieprezentując go, poszedł z nim zamknąć się w swojej kancelaryi.
Atanazy sam pozostał z baronową, która skorzystała z chwili wolnej, aby go wybadać bardzo zręcznie, udając, że się tem, o co pytała, wcale nie interesuje.
Im dłużej był z nią p. Atanazy, tem mocniej się przekonywał, że p. Narcyza była kobietą niepospolitych zdolności i że prędzej, później owładnie hofratem. Znała ona go doskonale.
— Nas dwoje tylko jest na świecie, — poczęła potem, z zaufaniem zwracając się do Atanazego. — Ksawery jest moim ciotecznym bratem. Wiem, że istniał projekt wyrobienia indultu w Rzymie i połączenia nas, potem się to rozchwiało. Sierota, musiałam myśleć o sobie i temu winną jestem, żem zaślubiła nieboszczyka męża mojego, który był dla mnie najlepszym z ludzi. Gdyby nie to, na łasce Ksawerego byłabym bardzo nieszczęśliwą, — on nie ma serca... Nie dałam mu za wygraną, — mszczę się szlachetnie. On nie chciał nic zrobić dla mnie i nie zajmował się moim losem, ja się opiekuję i opiekować nim będę, aż na drogę wprowadzę.. z której go wuj dziwak ściągnął.
Uśmieszek domyślać się kazał, iż ta droga prowadzić musiała do ołtarza.
— Tu nie ma sensu całe jego życie, — szczebiotała dalej wdowa. — Człowiek z takim majątkiem, którego co roku sporo dorabia, z imieniem dobrem, któryby mógł w obywatelstwie zająć miejsce wysokie, żeby w kancelaryi gdzieś, jak dorobkowicz jakiś, dłubał się w papierach dla krescytywy! To się nie godzi! To karjera nie dla niego. Podług mnie spotkało go, co mogło być najpomyślniejszem, trzeba tylko nastawać, aby się podał do dymisyi. Pomagaj mi pan.
— Ja? — uśmiechnął się Atanazy, — ale jam tu nowy i nie mogę mieć wpływu żadnego.
— Owszem, owszem, — podchwyciła wdowa, — chwalił mi pana bardzo. Uparty jest, ale ja także mam tę samą wadę. Niezrażona, będę mu się naprzykrzała, nasadzę na niego ludzi, gotowam intrygować, aby mu tu robiono przykrości, i ściągnę go na wieś. Będziemy mieszkali razem; nabędzie smaku do życia naszego na wsi. Ponieważ hofratem już jest, ma krzyż, znają go u dworu... czyż ma nie dosyć?.. O! ja go na wieś muszę przesadzić, a potem...
Przerwała sobie p. Narcyza, pomilczała trochę i dokończyła:
— Nie tracę nadziei!!
Życie p. Atanazemu płynęło zwykle bardzo spokojnie i wedle powszechnego obyczaju tej części kraju, w której mieszkał od dzieciństwa.
Nie miał w sobie żywiołów, któreby mogły je uczynić oryginalniejszem i wedle własnej myśli urobionem. Wszystko, na co był nawykł patrzeć od dzieciństwa, było mu miłem i niezbędnem.
Gospodarował na wsi, na oko nawet zajmując się czynnie polepszeniem swej rolniczej działalności. Kupował nowe pługi, siewacze i żniwiarki, ale podobno więcej dlatego, ażeby módz się pochwalić, iż nie był zacofany, niż żeby wierzył w ich skuteczność, lub go to wielce obchodziło. Gdy się trafiło szeroko i długo rozprawiać o niedolach, zawodach i nieszczęśliwem położeniu rolnictwa, gospodarzy i handlu zbożowego, Atanazy doskonale był wyposażony we wszystko, co się dawało powiedzieć za i przeciw o każdym poglądzie na tę sprawę.
Równie dokładnie był oświadomiony ze wszystkiemi kwestyami bieżącemi, gorącemi i żywotnemi, chociaż żadna z nich nie pociągała go szczególniej ku sobie, nie była bliżej znaną i głębiej poruszaną. To umiarkowanie przyzwoite cechowało go we wszystkiem, — a drugą właściwością jego charakteru było, że, mówić doskonale umiejąc o wszystkiem, zawsze miał mnóstwo najważniejszych pobudek, wstrzymujących go od czynu. Ani myśli, ani słowa nigdy mu niebrakło, energii i woli prawie zawsze. Był więc skutkiem tego z charakteru i temperamentu konserwatystą, chociaż w słowach wydawał się wielce postępowym i naganiał tych, co się zasklepiali i cofali, trzymając przeżytych form i pojęć. Wogóle p. Atanazy, choć zdolnościami przechodził wielu, — ani postępowaniem, ani mową nie różnił się od ogółu i trzymał w tym tonie zawsze, w którym życia symfonia odegrywała się w sferach, w jakich się obracał.
Tym przymiotom i przywarom razem winien był, że, w obywatelstwie lubiany, ceniony, uważany za człowieka użytecznego i godnego zaufania, wybierany był do wszystkiego i podejmować się musiał wszelkich posług, jakich po nim wymagano. Ale za to cieszył się popularnością, miłością braci i nie miał chyba zazdrosnych, bo nieprzyjaciół rozbrajał.
Kosztowało go to nieraz wiele, bo umysł miał, jasno widzący i umiejący oceniać wypadki trafnie i sprawiedliwie, a często bardzo nie odzywał się z tem, aby nie zamącić sobie spokoju.
Milczał więc lub dwuznacznemi opędzał się słowami.
Na oko p. Atanazy, choć mało co robił, wydawał się bardzo czynnym. Zapraszano go, wzywano, wkładano nań obowiązki zgody i pośrednictwa w sprawach, które łagodny charakter pozwalał mu, jeśli nie rozwiązać, to przynajmniej odroczyć lub ułagodzić. Dwadzieścia kilka lat mając, dorobiwszy się popularności, dosyć szczęśliwie gospodarując, — Atanazy nie miał żadnych gwałtownych pragnień. Serce jego, nie zrywało się do ideałów, bo dla niego ideałem były kobiety, ładnie ubrane, mówiące po francusku, umiejące się znaleźć w salonie i należące do towarzystwa. Pięknie zrobiona suknia, smakowny strój, przyzwoity ton starczyły mu. Życie takie, jakie prowadził na wsi, — polowanie, odwiedziny sąsiadów, czasem wist lub gra mała, niekiedy towarzystwo tańcujące, — naostatek wycieczka, niezbyt męcząca, — zapełniały mu życie tak, iż żadna tęsknica za czemś, mogącem je uczynić szczęśliwszem, nie dręczyła go i nie kazała starać się o nic, ubiegać za czemś... Wszystkim wydawał się zimnym, nawet samemu sobie. Żadna kobieta nie czyniła na nim wrażenia, o jakiem w książkach czytywał. Miłość brał za rodzaj ozdoby, którą za powszechną zgodą wprowadzono do romansu, chociaż jej w życiu niebyło...
Czasem tylko wśród tego bytu, który wszyscy uznawali za szczęśliwy, pan Atanazy doznawał jakiegoś niepokoju i znużenia, ale najmniejsza rozrywka starczyła, aby go na dawną, spokojną wyprowadzić drogę.
Zadomowiony dosyć, rzadko nawet na jarmark wełniany udawał się do Warszawy, a tam, obracając się w znajomem kółku sąsiadów, nie wychodził ze szranków powszedniego życia swojego...
Podróż do Krakowa, a potem do Wiednia, spotkanie z Piotrem naprzód, potem z p. Ksawerym, dwoma braćmi, z którymi, choć go krew łączyła, nic wspólnego nie miał, do pewnego stopnia zmieniły usposobienie Atanazego.
Piotr obudził w nim litość, potem, gdy go poznał bliżej, zdziwienie i niepokój. Nie domyślał się nawet ludzi, jemu podobnych, chodzących wolno po świecie. Ksawery, również w swoim rodzaju oryginalny, zwrócił jego uwagę i był pobudką do rozmyślań. U niego poznał baronową Dreifuss, dla której naiwny młodzieniec stał się przedmiotem, nadzwyczaj nęcącym jej ciekawość. Ona także takiego dwudziestokilkoletniego chłopca nie przypuszczała istnienia.
Zdumiewało ją to, że, grzeczny, wesół, usłużny, zalotności nie uległ i pozostał zimnym, a pomimo to bawił się z nią dobrze i dawał sobą rzucać i kierować w rzeczach drobnych. Wtajemniczywszy go w stosunek swój do kuzyna Ksawerego, nie puściła z Wiednia, aż się przekonała, że mało jej być może pomocnym. Wymogła tylko na nim, że, gdyby jej fantazya przyszła go potrzebować, da mu znać.
— Bądź, co bądź, choć Ksawery nie przyznaje się do braterstwa, bo dla niego tylko hofrat może być bratem, jesteście panowie braćmi. Obowiązkiem waszym jest pomagać do uczynienia go szczęśliwym, a ja powiadam wam, że takim być może, tylko żeniąc się ze mną.
Śmiała się, mówiąc to, ale nie żartowała wcale. Nim Atanazy wyjechał z Wiednia, kwestya podania się do dymisyi nie została jeszcze rozstrzygniętą...
Atanazy dłużej na nią czekać nie mógł, nieczując się tu na co innego potrzebnym, chyba tylko, aby bawić panią Narcyzę, a nudzić hofrata.
W Krakowie, powracając, zatrzymał się dzień jeden i wahał, czy ma szukać pana Piotra, gdy ten nazajutrz po jego przybyciu wszedł niezameldowany bez ceremonii. Guldeny otrzymane znacznie go odmieniły: wyglądał czyściej, ale zawsze bardzo dziwacznie.
Niewiedzieć, dlaczego, przypomniała mu się młodość, dawno przeżyta i stracona. Kazał więc sobie zrobić suknie modne, z któremi niezupełnie godził się różaniec w kształcie bransolety na prawej ręce, — szpilka z godłami religijnemi — i medaliki, zawieszone u zegarka. Suknie, kapelusz i przybory elegancyi, starając się nabyć tanio, pokupował tandetne i śmiesznym był w krótkim surducika — i butach lakierowanych.
— A cóż pan hofrat Ksawery? — zapytał, wchodząc. — Czy się poczuwa do rodziny, i czy my kiedy ją stanowić będziemy?
— Wątpię bardzo, — odparł Atanazy.
— Rozumiem, — rzekł Piotr. — Ja się do was przyznałem, choć nie byłem powinien, więc Ksawery się was wyparł. Wszystko to, abyś miał próbki, co życie moży. Mnie, gdybym dłużej był mu się naprzykrzał, byłby nieochybnie z pomocą policyi wyświecił ze stolicy, a może i z Austryi, a ja jużem się formalnie zakochał w tym Krakowie i nie myślę się ruszać z niego. Tu człowiekowi, jak ja, nawróconemu i pobożnemu, najwygodniej... Nie wchodzą tak dalece, jak ja żyją i co ja robię, bylebym bywał w kościele i chodził za procesyą, — nie są surowi. Ja to lubię, bo z życia przeszłego dużo mi pozostało nałogów oprócz piołunówki.
Siadł bez ceremonii obok łóżka Atanazego.
— Wiesz, kochany bracie, — rzekł, — bo ja cię kocham doprawdy, — wiesz, że po długiej posusze te twoje guldeny wsiąkły we mnie tak, że ich już niema śladu. Żebractwo różnych stopni, począwszy od trzygroszowego do dukatowego, zwaliło się na mnie, bo wieść poszła, że ja odziedziczyłem miliony i że je rozdaję kto się zgłosi. Niewypadało mi, gdy Pan Bóg łaską swą dał mi na chleb i wódkę, tych biednych odprawić bez zasiłku. Anim się spostrzegł, gdy mi wyszedł gulden ostatni... Wprawdzie dają mi jeszcze kredyt, i mam takich, co zapraszają i ugaszczają... w refektarzach u moich księży nie jestem źle widzianym, ale mi brak drobnych... Rozumiesz?
Atanazy rozumiał, ale milczał.
— Więc na rachunek raty przyszłej musisz mi dać, — dodał Piotr. — Podpiszę ci pokwitowanie formalne... a jeżeli, — da Bóg, — poszczęści mi się na loteryi, — czego jestem prawie pewnym, bo wiem, jakiego użyć patrona... cały mój majątek ci przekażę...
Atanazy nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, źle zamaskowanego.
— Cóż ty się śmiejesz ze mnie, — wtrącił Piotr, — pewnie z tego, że ja patrona mieszam do loteryi, ale ja wierzę w pośrednictwo patronów we wszystkiem, — jestem wiernym synem kościoła i — praktykantem.
Atanazy, który wyrazu tego w zastosowaniu do religii nie słyszał nigdy, przerwał mu zapytaniem:
— Co to jest praktykant?
— Nie wiesz! — odparł Piotr. — Ja długo włóczyłem się zagranicą, a tam on jest we zwyczaju, bo oni rozróżniają ludzi, co z kościołem nie zerwali, ale obowiązków swych, szczególniej spowiedzi i komunii nie pilnują i od nich się uwalniają, od tych, którzy praktykują, to jest: chodzą do komunii i spowiedzi, zachowują nakazane przez kościół posty i t. p.
Zżymnął się p. Atanazy.
— U nas tego wyrazu niema, bo i zwyczaju podobnego nie znamy. Kto katolikiem jest, ten spełnia, co mu wiara jego przepisuje.
— Oto widzisz, — przerwał Piotr, — że lekko sądzisz rzecz ważną. Zagranicą duchowieństwo jest więcej pobłażające i niepraktykujących z kościoła nie wypędza w nadziei, iż się poprawią.
— Otóż ja, — dodał oglądając się za piołunówką, której Atanazy nie myślał kazać przynieść, — otóż ja jestem praktykantem, pomimo że mi się trafia raz w raz grzeszyć…..
Westchnął i uderzył się w piersi.
Sam tylko Bóg jest miłosierny, i owieczkom zabłąkanym wiele obiecano, a ja się do nich liczę.
Atanazy nie wznowił kwestyi guldenów w nadziei, że jej nie podniesie p. Piotr, ale ten poszedł po prostu do stolika, wyszukał sobie papieru, pióra i atramentu, napisał kwit na sto guldenów i podsunął go bratu.
Nic niemówiąc, Atanazy wyjął z pugilaresu sumę żądaną i położył ją przed nim.
— Na ten raz, — rzekł, — niech tak będzie, muszę cię jednak uprzedzić, że na każde zawołanie służyć ci będzie mi trudno. Płacę regularnie, ale nie jestem niewyczerpanym.
— No, a ja się bardzo łatwo wyczerpuję, — westchnął Piotr, — dlatego będziemy musieli zrobić taki układ, aby mi tu płacono miesięcznie pensyjkę moją, bo ja jej utrzymać w kieszeni nie potrafię. Pieniądze są na to tylko stworzone, aby je wydawać...
Atanazy słuchał go, szczebioczącego, jak stara dewotka; — trwało to dosyć długo; — Piotr chwalił się swemi stosunkami i wychwalał Kraków; wymienił kilka domów, do których zyskał przystęp pobożnością swą i pochlebiał sobie, że tu los poprawi.
— W jaki sposób? — zapytał Atanazy.
— Mówiłem ci, że się żenić nie myślę, — rzekł, trochę się jąkając, Piotr, — ale po zastanowieniu się podobno zdanie odmienię. Spowiednik mój nie przestaje mi zalecać, abym się ustatkował, a jako środek pomocniczy ku temu, radzi ożenienie. Domyślam się, że ma nawet dosyć majętną wdowę, którą mi przeznacza pod pewnemi warunkami. Sądziłem, że, uczepiwszy się was i uzyskawszy coś, obejdę się bez tej niewoli, ale widzę, żem się omylił i sam siebie nie znałem. Przytem nie jestem tak starym... mam sił dosyć, — krzepkość mi powraca... Jeżeli wdowa mi zapewni egzystencyę znośną, a niebardzo poczwarna... wezmę ją jako środek pomocniczy — do odpokutowania za grzechy...
Nic na to nie odpowiedział Atanazy, a że i piołunówki się nie domyślił tym razem, pożegnał go wkrótce Piotr i odszedł.
Od powrotu do domu Atanazy nie miał już żadnej wiadomości o tym bracie, a jako człowiek porządku, naprzód obmyślił źródła, z którychby ciężar, spadający na niego niespodzianie, mógł spłacić. Nie był on szczęściem tak znacznym, ażeby mu się stał w interesach zawadą.
Upłynęło tak miesięcy kilka, a o panu Piotrze wcale słychać niebyło; z owej weselnej podróży do Krakowa pozostały tylko, jako pamiątka, listy pani Narcyzy, która... przyjacielską z nim zawiązała korespondencyę. Z niej dowiadywał się, że wszelkie jej starania o nawrócenie Ksawerego rozbijały się dotąd o jego zakamieniałe przywiązanie do służby i biura, bez których żyć nie mógł...
Pan Atanazy odpowiadał grzecznemi, w pocie czoła wysmażonemi kondolencyami. Niewiedzieć, dlaczego, ta korespondencya z piękną Galicyanką była mu przyjemną, chociaż nie powziął ku niej żadnego żywszego sentymentu.
W takim szczególnym składzie okoliczności przy równie szczęśliwym stosunku charakteru, temperamentu i położenia wśród niczem prawie niezakłóconego spokoju, Atanazy używał — szczęścia, choć go może nie czuł i nie cenił. Było ono tego rodzaju, jakie się dopiero ocenia, gdy się je utraci.
Nieraz przychodzili mu na myśl bracia, — i winszował sobie, a Panu Bogu dziękował, że nie był w skórze żadnego z nich. Nie mógł pomyśleć bez wstrętu o dobrowolnej niewoli hofrata, o smutnym żywocie Piotra, na którym pozostał ślad wszystkich degradacyi, jakie przechodził... a dziś już tyle rdzy osiadło, że z pod niej ledwie znać było niegdyś cywilizowanego człowieka.
Piotr dość długo nie zgłaszał się wcale, czemu Atanazy rad był, bo list jego nie mógł być czem innem, jak nowem wymaganiem sukursu...
W kilka miesięcy potem jednego ranka wśród przyniesionej poczty list jakiejś podejrzanej, nieznajomej powierzchowności zwrócił jego uwagę. Domyślił się, że być musiał od Piotra.
W istocie pismo — pochodziło od niego, a było tak oryginalne, jak on, napoły barbarzyńskie, napół pachnące lepszą jakąś przeszłością, która się dobywała mimowoli.
Rozpoczynało się ono naturalnie od braterstwa i kończyło na niem, czemu się nie dziwił Atanazy, bo ci, których się potrzebuje, od których się czegoś spodziewamy, zawsze są conajmniej braćmi. Miejscami pisał Atanazy[2] niezgrabnie — bez starania, — potem z uczuciem jakiemś i pewnym wysiłkiem stylowym, — w którym zdradzała się przeszłość...
„Z pokorą ci wyznać muszę,“ — były wyrazy listu, po niezręcznym wstępie następujące, — „że już w samego siebie całkiem straciłem wiarę, bo mnie zaufanie to zawiodło okrutnie. Przypominasz sobie może, iż, uciekając się do twojego braterstwa i kieszeni oświadczyłem uroczyście, że się nigdy żenić nie myślę. Któżby się był spodziewał naówczas, że, jako kusiciel, wystąpi mąż świątobliwy, kapłan, dyrektor mojego sumienia, znający mnie daleko lepiej, niżli ja sam.
— Ażebym był pewnym, żeś się ty ustatkował, dziecko moje, — rzekł do mnie, — potrzebuję około ciebie anioła-stróża postawić, któryby każdego kroku twego pilnował. Dopóki po świecie chodzisz tak luźnie, nigdy za ciebie ręczyć niemożna. Stare nałogi, jak tylko szpary odejdą, — powrócą.
Z rozmowy dłuższej pokazało się, że ojciec mój duchowny pragnął mi dać — towarzyszkę żywota, — mówiąc poprostu, ożenić mnie. Śmiałem się z tego i protestowałem.
— Ojczulku mój, — mówiłem mu, — kobiety, któraby mnie zechciała, jabym nie mógł życzyć sobie, taka, którejbym ja życzył, napewno mnie nie zechce.
Ale księdza nie mogłem przeprzeć, prawił swoje:
— Niepotrzeba tylko zbytnio nosa zadzierać dlatego, że ci się Pan Bóg dał szlachcicem urodzić, i nie żądać, aby ci się trafiła królowa Madagaskaru.
Zbyłem to naleganie śmiechem raz i drugi, — ale spisek gotował się na mnie.
Naprzód mieszczanin, człek majętny a pobożny, widząc mnie, ciągle chodzącego za procesyami, gdzieśmy często razem z jednej książki pieśni śpiewali, — zaprosił mnie w kumy. Odmówić nie mogłem. Po chrzcie nastąpił traktament, przy którym poznałem wdowę po rzeźniku, Arciszewską, z domu Winklównę, ale się do niej nie zbliżałem bardzo, choć po kilkakroć mnie zaczepiała.
Ze chrzcin wszyscy i ja z nimi zostaliśmy zaproszeni znowu do niej. Był i mój księżyna, który mi objawił, że ona była mi przeznaczoną przez niego, — jako osoba nieposzlakowanej cnoty, mająca około dwóchkroć stu tysięcy guldenów w najlepszych papierach państwowych i parę domów w dodatku.
Mieszczanka ta, kobieta, dobrze czterdziestoletnia, niegdyś może bardzo piękna, miała jeszcze ślady tej miłej fizyognomii, ale z rozmowy z nią przekonałem się, że wychowania jej brakło, które zręcznie zastępować umiała. Oprócz tego dawała sobie radę ze swemi kamienicami i kapitałami, któremi rozporządzała doskonale i coroku je pomnażała. Pierwsze to zaproszenie Arciszewskiej pociągnęło za sobą drugie, potem wizyty, przechadzki, dobrą znajomość, a ze strony babusi czułość, która mnie nabawiła strachem, choć mi pochlebiała.
Tymczasem ojciec duchowny, o wszystkich moich obrotach zawiadomiony, wpadł na mnie, grożąc ogórkami, gdybym z ożenieniem zwłóczył.
— Czego to jeszcze czekać? Żeń się, i kwita, a Panu Bogu powinieneś na klęczkach podziękować za to, że ona za waszeci wyjść raczy. Przecież ci fortunę wnosi, — a ty co?
Opierałem się długo, kochany bracie, ale ostatecznie podwika i sutanna zwyciężyły: otom okuty, związany, pokonany, zaręczony, i w sierpniu wesele moje, na które cię zapraszam, bo nikogo innego z familii mieć nie mogę, a kogoś przecie mieć muszę.
Chociaż narzeczona moja mieszczanką jest i bez wielkich do świata pretensyi, mogę ci ręczyć, że na obiedzie weselnym ani jajecznicy, ani kiełbasy nie postawię, ani krupniczku. Dwakroć sto tysięcy guldenów obligują do czegoś lepszego, i moja jejmość to rozumie.
Żart nabok, — ksiądz mi zalecił ożenienie, jam rozważył, kobiecisko się przywiązało, — mam nadzieję spóźnionej jej edukacyi szczęśliwie dokonać, tak że śmieszną nie będzie; — żenię się, — tak, — żenię się.
Wierz mi, że dla samych guldenów tego nie czynię, choć i one w tem pewną rolę grają. Nauczyłem się doświadczeniem smutnem, że poczciwe serce, które klejek gotować umie, w chorobie jest nieoszacowanem, a mnie stare grzechy coraz częściej łamią po kościach.
Nie posyłam ci ani fotografii, ani opisu pani Hortensyi z Winklów primo voto Arciszewskiej, — zobaczysz ją. Musiała być wcale ładną, dziś jeszcze, choć świeżość utraciła, wcale nieszpetna. Mała, tłuściuchna, jak pączek, rumieńce naturalne, płeć, kosmetykami niepopsuta, zęby wszystkie. Nosek, trochę zadarty, nie razi kształtem. Gdy się babcia wyczupurzy, przystroi, trochę wysznuruje, a nadewszystko gdy, mówiąc, patrzy na mnie i słucha dawanych znaków, nie raziłaby nawet w salonie, daleko paradniejszym, niż nasz będzie.
Jedną jej wadą, defektem, z którego wiek nie leczy, ale go rozwija, to, że lubi mówić wiele i ma się za wymowną a dowcipną.
Mityguję ją, jak mogę. Staram się wmówić, że milczenie jest teraz w modzie...
Wysyłam list mój z usilną proźbą, zaklęciem, żebraniną o miłosierdzie: nie odmawiaj bytności swej na weselu, inaczej łyki będą mnie miały za fałszowanego szlachcica, a ja wolałbym być prawdziwym chłopem, niż szlachcicem fałszowanym.“ i t. d.
List Piotra ciągnął się tak całych sześć stron bitych. Oduczywszy się pisać, p. Piotr nie umiał go ani rozpocząć, ani dokończyć.
Atanazy, przestraszony, zły, gniewny, najprzód stanowczo odmówić postanowił; nie widział konieczności, któraby go do takiej kompromitacyi zmuszała. Dla samej pamięci ojca rad był, aby ten syn, zapomniany, nieznany, na widownię nie wstępował. Wprowadzić go w świat — znaczyło głośno uznać, – dlaczego tak późno? — dawało to do myślenia. Wznawiały się zapomniane grzechy młodości bohatera.
Atanazy więc odpisał list bardzo grzecznie, winszując, składając życzenia, ale tłómacząc się, że dla pilnych interesów właśnie w tym miesiącu służyć nie może.
List został odprawiony, i zamiast odpowiedzi a nowego nalegania — jednego dnia zjawił się sam p. Piotr.
Atanazy uderzony był zmianą, jaka w nim zaszła, — zmianą na korzyść, w wieku Piotra zupełnie niespodzianą. Spoważniał znacznie, a choć żyłka oryginalności zawsze w nim była widoczną, — mniej raziła.
— Przyjechałem ci oznajmić, kochany bracie, — rzekł po przywitaniu, — że od przytomności na weselu mojem uwolnić cię nie mogę. Rób, co chcesz, a musisz być. Moja narzeczona gotowa czekać, ja także. Ty będziesz żywem potwierdzeniem mojego szlachectwa, które ja tak zbrukałem, że mu już wierzyć nie chcą.
Naleganie z różnych tonów było tak nieznośne, iż, pewne warunki położywszy, Atanazy, zmęczony, przyrzekł bytność swą na weselu. Piotr odjechał uspokojony.
Wdowa, wychodząc za syna sławnego bohatera, zapragnęła wystąpić wspaniale. Piotr, który miał niegdyś trochę smaku, wiele widział i pamiętał, nie dopuścił przepychu złocistego i — przekonał jejmość, że skromność większy wdzięk miała. Sam on zdziwił się, jak skazówki dane, para słów, rzuconych przez niego, pochwycone zostały i poskutkowały.
Jejmość chciała pokazać swą zamożność, ale zrozumiała, iż się ona świecić i jaskrawą być niepowinna. Oprócz tego była oszczędną.
W jednej z dwóch kamienic swoich na pierwszem piętrze urządzono apartament, taki piękny i smakowny, że p. Piotr z niego o przyszłem swem pożyciu i żonie jaknajlepiej rokował.
— Kobiety żadnej nikt nie zna, — mówił do siebie, — pod dobrym wpływem cuda z niemi dokazać można.
Przybywszy na wesele, p. Atanazy niemniej został zdumiony; sama nawet jejmość, trochę onieśmielona, rozpatrująca się w ludziach i położeniu nowem, inne na nim uczyniła wrażenie, niż się spodziewał.
Zmuszony zabawić w Krakowie dni parę, Atanazy stał się powiernikiem odrodzonego p. Piotra, który dosyć doborowemi słowy wyznał mu, iż posłannictwo szlacheckie zna i rozumie i nie myśli siedzieć z założonemi rękami, gdy Pan Bóg dał mu środki do działania. Zamierzał się okupić w księztwie, zakładać szkółki, iść ręka w rękę z duchowieństwem i t. p. Rozgorączkowywał się, mówiąc o tem, i do Piotra dawnego wcale nie był podobnym, choć się piołunówką odżywiał.
— Odwiedzając krewnych matki w Poznańskiem, — mówił z zapałem, — poznałem położenie... oni tam się niby krzątają, ale ani gospodarować nie umieją, ani wiedzą, co robić. U nich wszystko się zasadza na protestowaniu, a nie wiedzą, że dawno rzecz osądzona, iż manifestować się a płakać każdemu wolno... Ja im dopiero pokażę, co można i potrzeba robić.
Atanazy go zapytał:
— Cóż więc myślisz?
Zmieszał się na chwilę Piotr.
— Układam plany, mam wszystko w głowie, ― rzekł, — ale pozwól mi to zachować przy sobie. Zobaczycie! To są ludzie, parlamentaryzmem zużyci... gaduły, a potrzeba ludzi czynu...
Napróżno potem Atanazy chciał z niego dobyć coś jaśniejszego o tym czynie. Piotr zbył go wielką słów czczych powodzią. Chociaż w tem wszystkiem nic jasnego nie było, Atanazy musiał w duchu przyznać, że brat ten, sponiewierany niedawno, nadzwyczaj korzystnie się zreformował.
Obcy byłby tylko tę mógł uczynić uwagę, widząc ich razem, że uderzające podobieństwo w twarzach, które tak nieprzyjemnie zdumiało Atanazego przy pierwszem spotkaniu, nie ograniczało się do samej powierzchowności. Piotr z taką samą teraz łatwością, jak on, rozprawiał, osnuwał plany, polemizował ze wszystkimi, sprzeczał się, perorował, obiecywał iść, — a stał w miejscu. Atanazy, w sobie niewidząc zużywania się na słowa, w bracie powziął wstręt i niewiarę do tego wylewu mrzonek i niedojrzałych myśli.
Rozjechali się bardzo zimno, tylko p. Piotrowa, zachwycona szwagrem, największe dla niego powziąwszy uwielbienie, głosząc go ideałem, zaprzysięgła (litując się nad starzejącym kawalerem), że musi mu wyszukać żonę.
Mąż, któremu się z tego zwierzyła, z całego serca przyklasnął; — miło mu było widzieć Atanazego, tak związanego, jak on sam; — socius doloris był mu pożądanym. Oprócz tego bawiło go żywe żony zajęcie, bieganina, troskliwość, upór, aby na swojem postawić.
Piotrowa nie mogła naturalnie szukać żony tej przyszłej dla Atanazego gdzieindziej, jak w sferach, przystępnych dla siebie. Ze wszystkich majętnych panien, które znała, żadna się naprzód nie wydała jej godną tego człowieka, — który dla niej był doskonałości uosobieniem. Musiała się wkońcu ograniczyć do wymagania piękności i posagu... Pobożność nie wchodziła w rachunek dlatego, iż przypuścić nie mogła, aby kobieta religii nie miała. Zresztą religię prostodusznej Piotrowej stanowiły pacierze, modlitwy, posty i praktyki religijne, ściśle zachowywane.
Dwa warunki, postawione tej narzeczonej Atanazego, o której on nie myślał wcale, po długich dosyć poszukiwaniach znalazły się, cudownie połączone w pannie Balbinie Sławkowskiej, która była daleką powinowatą Winklów, Arciszewskich, a więc i pani Piotrowej.
Była ona córką aptekarza, która odziedziczyła po ojcu oficynę, przynoszącą rocznie kilkadziesiąt tysięcy dzierżawy, kamienicę intratną, a nawet wioskę z pałacykiem w okolicy Krakowa, nielicząc kapitałów. Opiekunowie Sławkowskiej w takich byli stosunkach z duchownym dyrektorem sumienia pani Honoraty, iż z pomocą ich mogła losem sieroty rozrządzać.
Chociaż rodzice panny nie odznaczali się ani pięknością, ani pochodzeniem ze krwi, bardzo wyszlachetnionej, chociaż w niestarej ich genealogii żywioły, bardzo pospolite, przeważały, panna Balbina, co do powierzchowności, nie pozostawiała nic do życzenia. Była to piękność w pełnem znaczeniu tego wyrazu, piękność klasyczna, której nic zarzucić niebyło można nad dziwny w młodem dziewczęciu chłód, obojętność, bezmyślność jakąś... Chodziła dotąd po świecie, jakby nierozbudzona, zamknięta w sobie, zastygła, czekając na życia iskierkę, która jej z zewnątrz przyjść miała...
Pani Piotrowa tę powagę flegmatyczną właśnie w niej najwyżej ceniła. Pozyskać sobie Balbinę przyszło jej łatwo; — pieściła ją, pochlebiała, stroiła...
Opiekunowie sieroty z wdzięcznością powierzyli ją pani Piotrowej, i Sławkowska u niej zamieszkała...
Szło już teraz tylko o sprowadzenie Atanazego pod jakimś pozorem do Krakowa, aby ją zobaczył, poznał i zakochał się, co wedle pani Piotrowej niechybnie nastąpić musiało.
Wciągnięty do spisku Piotr utrzymywał, że zamiast sprowadzać do Krakowa Atanazego, co było i trudnem, i wątpliwego skutku, — należało wybrać się z Balbiną w Poznańskie, gdzie on dobra targował i przygotowywał się wejść z pomocą krewnych matki w obywatelstwo, — po drodze wstąpić do Atanazego i pannę Balbinę mu zaprezentować...
Naiwna a pełna zawsze uwielbienia dla szwagra Piotrowa nie pragnęła nic nad to, aby on ją zobaczył. Pewną była pierwszego skutku... Cóż on mógł pożądać więcej? Piękną była, jak anioł, młodziuchną, bogatą, grała na fortepianie Chopina...
Pan Bóg, wciągnięty też do spisku, miał sobie za pomoc do tego dobrego uczynku ofiarowane nabożeństwo dziękczynne i sporą ilość pacierzy.
Piotr, któremu się zwierzano, czasem miał z zapału żony śmiać się ochotę, niekiedy jej dopomagał radą.
Poznawał on coraz lepiej towarzyszkę, narzuconą mu losem, i zachwycał się jej głęboką wiarą a pobożnością prostoduszną. On sam też religię sobie tworzył, z praktyk łatwych złożoną, którym mistyczne nadawał znaczenie...
Postanowiono więc po naradzie, niedając wcale Atanazemu znać, co się święciło, próbować naprzód go ściągnąć do Krakowa, gdzie Balbisia okazałaby się w całym blasku, a gdyby się to nie powiodło, — to dalej w podróż wyruszyć i narzucić się Atanazemu w jego własnym domu.
Tej ostatniej ewentualności Piotrowa trochę się obawiała i mocno życzyła, chcąc się dać poznać brata przyjaciołom i znajomym... wejść w bliższe z nimi stosunki. Piotr, który nabywał wprawy w pisaniu listów, wysłał naprzód list, zapraszający na jakąś familijną uroczystość do Krakowa. Atanazy, któremu jeszcze na wspomnienie Piotra i jego żony zimno się robiło, — odpowiedział śpiesznie z ubolewaniem, że w żaden sposób służyć nie może.
Rozpłakała się jejmość, a mąż, który przewidywał rekuzę, starał się ją żonie wytłómaczyć.
— Jakże ty chcesz, żeby on do nas jechać miał wielką ochotę? Co go tu pociągać może? Mnie lubić nie może, bo pamięta jeszcze, żem mu wyrwał ząb trzonowy, zmuszając do uznania za brata i zapłacenia jeszcze w dodatku za to. Dla twoich zaś pięknych oczu... taki Atanazy! ho! ho!
I pan Piotr dokończył śmiechem... Jejmość z taką zaciętością pragnęła uwielbianemu Atanazemu dać piękną i posażną żonę ze swej ręki, iż na największe gotową była ofiary. Piotr (któremu z porady ojca duchownego skąpo wydzielała na jego zachcianki i fantazye), zawsze na coś żądny grosza, korzystał z tego, bo wszystko, czego od żony żądał, umiał jej pokazać, jako niezbędnie potrzebne dla działania w sprawie ożenienia Atanazego. Jejmość, niewahając się, woreczek rozwiązywała...
Żeniąc się, Piotr pewien był, że od tej biednej kobieciny otrzyma, co tylko zechce, rozrządzać będzie jej majątkiem i finansami, — tymczasem — pokazało się, iż z całą swą dobrocią Honoratka była nieużytą, nieubłaganą, gdy szło o rozporządzanie funduszami. Wzywała rady obcych, powoływała prawników — i ostatecznie tak nudziła Piotra, że się wkońcu wyrzekał swych planów.
Zarzucano mu, że wiele w życiu zmarnował, że nie znał wartości grosza i t. p. Nabycie dóbr w Poznańskiem urokiem obywatelstwa wabiło jejmość, podróż więc do Wielkopolski postanowioną została z wielką Piotra pociechą.
Atanazemu umyślnie znać niedano, że do niego wstąpić mieli. Piotr lękał się, ażeby ma nie uciekł. P. Piotrowa zgóry obmyśliła piam fraudem. Przybywszy w gościnę do brata, zamierzała chorować, aby się dłużej zatrzymać u niego i dać mu czas zbliżenia się do Balbisi, a jej zdaniem dla dokonania tego dzieła dość było dni kilku.
Co się tyczy panny, która była, jakby pięknym posągiem bez życia, tej niewtajemniczano w to, co się z nią dziać miało; p. Piotrowa równie była pewną, iż się rozkocha w jej ideale, jak że ideał rozmiłować się w niej musi. Dla niej dwie te istoty były, jak dla chemika dwa pierwiastki znane, które skutkiem prawa naturalnego tak a nieinaczej połączyć się musiały. Plan cały postępowania ona osnuła sama, a Piotr, choć się z niego i z niej pocichu naśmiewał, potwierdzał i wyłudzał pieniądze.
Przejęta do żywego ważnością misyi swej jejmość biegała, krzątała się, paplała, jak nigdy, i tak była szczęśliwą, że skąpą być zapominała.
W uniesieniu tem nawet pobłażającą się stawała dla absyntu męża, dla wybryków jego różnego rodzaju, kochała go i pieściła. Miała wielki cel przed sobą, była czynną, a on jej nie przeszkadzał.
Gdy się tak wszystko składało na oko pomyślnie dla pana Atanazego, rad, że się wymówił od podróży do Krakowa, wiódł dalej życie spokojne, płynące wyżłobionem korytem.
Właśnie sprzedał był dosyć szczęśliwie wełnę o kilka talarów na kamieniu drożej, niż sąsiedzi, choć bardzo kosztownych tryków nie sprowadzał. Było to dziełem przypadku, ale Atanazy pozwalał to przypisywać swemu rozumowi i obrachowaniu. Weseli sąsiedzi, którzy lubili się bawić i z każdej sposobności korzystali, aby coś ułożyć dla rozrywki, wmówili w niego, aby im sprawił balik.
Choć pan Atanazy nie miał żony ani kobiet w domu, było we zwyczaju, iż się sąsiedztwo do niego z rodzinami zjeżdżało.
Najazd taki właśnie był umówiony na dzień piętnasty sierpnia, imieniny jednej z sąsiadek; przygotowania już się czyniły na przyjęcie gości, gdy w samą wigilię dnia 14-go sierpnia sygnalizowano wieczorem gospodarzowi powóz, zbliżający się aleją ku dworowi.
Gość niespodziany nie mógł być mniej pożądanym i więcej zawadzającym, jak w tej chwili. Atanazy aż syknął z niecierpliwości. Nie pojmował, kto go mógł najechać.
Jakież było zdziwienie i niemal przerażenie jego, gdy z otwierającej się landary ujrzał naprzód wysiadającego Piotra w stroju podróżnym, najpocieszniejszym w świecie, z krawatem niebieskim na szyi, odbijającym ostro od twarzy, absyntami czerwono umalowanej, w kapelusiku młodzieńczym, z uśmiechem na ustach, potem p. Piotrową, śmiejącą się i szczebioczącą żywo przy powitaniu serdecznem, naostatek owo cudo piękności, które przedstawiono mu, jako kuzynkę Balbinę, a on, o! zgrozo, ani spojrzał na nią.
Przez całą drogę Piotr sobie łamał głowę, jak powita brata, i wybrał ku temu frazes, bardzo zużyty:
— Nie chciała góra przyjść do Mahometa, musiał Mahomet do góry...
Kwaśno, choć z przymuszonym uśmiechem, przyjął to Atanazy, którego obległa myśl, co pocznie z dniem jutrzejszym. Spoglądał na niespokojnie kręcącą się panią bratową i powtarzał sobie w duchu, że ona, jako bliska krewna, grać będzie musiała rolę gospodyni!
P. Piotrowa primo voto Arciszewska, gospodarująca u niego!! Na samą myśl tę dreszcze po nim przebiegały! W takiem usposobieniu niedziw, że piękności Balbisi nie mógł ani widzieć, ani ocenić.
Dla niego przybycie tego brata, o którego niefortunnem istnieniu nie wiedział nikt z sąsiadów, było prawdziwą klęską.
Miał nieprzyjaciół potajemnych, choć ze wszystkimi żył dobrze; ci cieszyć się musieli, widząc go boleśnie dotkniętym w miłości własnej. Co gorsza daleko, ten brat, o którego istnieniu przez lat tyle nigdy mowy niebyło, musiał być wytłómaczonym, ściągał bowiem na pamięć ojca i na gospodarza najdziwniejsze podejrzenia.
Uwagi te wpłynęły na bardzo smutne, zakłopotane przyjęcie p. Piotrowej, która, choćby dla piękności Balbisi, innego się wcale spodziewała.
Piotr, spostrzegłszy ten kwas na twarzy brata, uczułó się nim obrażonym.
— Co u licha, — rzekł w duchu, — nie żądam, aby nas kochał, ale mógłby, choć być grzecznym i trochę się przymusić. Tego przynajmniej jesteśmy warci!
Piotrowa nie widziała nic, zachwycona była wszystkiem, co tu znalazła. Pokazywała Balbisi osobliwości domu pana brata, przebiegała z pokoju do pokoju, wykrzykując z podziwienia, pytając ciągle: „A cóż to jest? do czego to służy? co to znaczy? jak się to nazywa?“ — i, niezważając na to, że mąż krzywił się groźnie. Piotr wkońcu Atanazego zachmurzonego na bok odprowadził.
— Słuchaj, — rzekł, stając nieco opodal, — jestem u ciebie gościem; przyjmujesz mnie, jak bydło w szkodzie, i przed żoną kompromitujesz... Co u licha! Czy ja ci jestem miły, czy nie, — o to mniejsza, nie mam pretensyi do serca, aleś powinien być grzeczniejszym w swoim domu. To nie uchodzi, co to ma znaczyć?
— To znaczy, — odparł spokojnie, ale rzeźko Atanazy, przywiedziony do ostateczności, — to znaczy, że gość nie w porę gorszy od Tatara. Znasz pewnie to przysłowie, które napady tatarskie przeżyło. W okolicy mojej przez lat dwadzieścia kilka nikt nigdy o żadnym bracie moim nie słyszał. Jutro u mnie trzydzieści do czterdziestu osób będzie na obiedzie. Jakże ja im wytłómaczę, coś ty za jeden i zkąd się tu wziąłeś? Mnie, pamięć ojca i ciebie to kompromituje. Powstanie z tego gadanina i plotki. Wyjścia nie widzę...
Piotr głową potrząsał.
— Nie zaprzeczam, — odezwał się poważnie, — że położenie dosyć ambarasujące... ale, sam powiadasz, wyjścia nie widzisz... ja też... Trzeba faire bonne mine à mauvais jeu. Ja nie mogę dla twojego oswobodzenia dziś ani jutro odjechać ani siedzieć z moją magnifiką w kącie, ale się o to postaram, abyśmy ci nie zrobili wstydu. Nie lękaj się. Honorka daleko rozumniejsza, niż się zdaje, a ja ze szlachtą sobie dam radę. Daję ci słowo, że cię więcej nie odwiedzę, ale jutro musisz mi być rad, bo awanturę zrobię...
To powiedziawszy, Piotr odszedł do żony, nieczekając odpowiedzi, bo widział potrzebę umitygowania jej, gdyż się strasznie emancypowała. (Było to jego wyrażenie, za którego wyrazy obce nie jesteśmy odpowiedzialni, równie jak za wiele innych.)
Atanazy, odebrawszy naukę moralną od starszego brata, przybity i zrozpaczony, wyszedł z pokoju, aby cokolwiek ochłonąć, przebiegł parę razy po ganku, podumał chwilę, postanawiając być grzecznym dla bratowej i brata i cierpliwie znosząc, co mu los narzucał.
Powrócił natychmiast, ostygłszy, do pokojów, twarzy nadając wyraz jaknajsłodszej uprzejmości. Zbliżył się do Piotrowej, która jeszcze z zachwytu nad cudownym domem pana brata wyjść nie mogła, objawiając go w sposób najnaiwniejszy.
Teraz dopiero mógł Atanazy rzucić okiem na towarzyszkę p. Piotrowej, na tę przepiękną Balbisię, naumyślnie przywiezioną dla niego, i spostrzegł tę jej w istocie niepospolitą piękność, której młodość i świeżość dodawały uroku.
Jak wszystkie istoty piękne, Balbisia miała instynktową umiejętność ukazywania się zawsze w jaknajkorzystniejszem świetle, tak że więcej może obiecywała, niż mogła, dając się poznać bliżej, dotrzymać. Oczy jej zdawały się strzelać rozumem i dowcipem, twarz jaśnieć inteligencyą, cała jej piękność mówiła o tych światach tajemniczych, z których zbiegła ukazać się na ziemi.
Zdumiony tem zjawiskiem Atanazy pocichu zaczął rozpytywać się bratowej, kipiącej z niecierpliwości, aby rozpocząć sprawę, dla której przybyła.
— Prawda, — podchwyciła uradowana, — że śliczności dzieweczka! Miałam przeczucie, że ona się wam podoba, bo wy macie gust delikatny. Jej, choć koronę włożyć na głowę, nie uczyni wstydu! Słowo daję!
Nieczekając odpowiedzi, poczęła szybko opowiadać historyę sieroty.
— Żeby nie nasz poczciwy ksiądz Bonifacy, — dodała, — który się przyczynił do tego, że mnie ją powierzono, Pan Bóg wiedzieć raczy, jakiby los ją spotkał... W dodatku do tej piękności zachwycającej, której dziś ze świecą szukać, bo kobiety są coraz brzydsze, — jak Boga kocham, — powiadam panu bratu, będzie miała posagu gotówką, domami, a w ziemi, do pół miliona guldenów!
Spojrzała, wystrzeliwszy, w oczy Atanazemu, na którym to pół miliona najmniejszego nie zdawało się czynić wrażenia.
— Nie wierzysz? — podchwyciła bratowa. — Chcesz? zapytam jej; ona ci sama powie, co ma po rodzicach?
— Na Boga! — zawołał przerażony Atanazy, — nieciekawy jestem!
— Jakto, nieciekawy? — szczebiotała dalej Piotrowa niezmordowana, — możeż to być, aby młodego kawalera posag pięknej panny nie obchodził?
I śmiała się, powtarzając:
— Jak Boga kocham! jak Boga kocham, to komiczne!!
Wśród tej rozmowy oczy dwojga młodych nawzajem ku sobie strzelały. Atanazy ciekawym był tego pięknego obrazku, ale mu serce do niego nie biło.
Piotrowa, uradowana zrobionym początkiem, wpadała w humor, coraz lepszy. Mąż, stojący z boku, i wszystkie manewra zdala uważający, czekał tylko, aby mógł na osobności mówić z żoną... miał już plan osnuty.
Podano wieczerzę. Nigdy Piotrowa śmielszą nie była i więcej naiwnych nie popełniła niedorzeczności, które mężowi błyski gniewu wyrywały z oczu... najmniejsza rzecz nie uchodziła jej baczności, pytała, śmiała się, podziwiała i zdradzała nieświadomość mnóstwa najpospolitszych zwyczajów i przyborów.
Atanazy, grzecznie odpowiadając, tłómaczył... Mąż, milczący długo, zwrócił uwagę na inne przedmioty, aby nie dać żonie wydawać się coraz śmieszniejszą.
— W samą porę, — odezwał się, — trafiliśmy do brata Atanazego.
— Jakto! albo co! — spytała Piotrowa.
— Jutro wydaje wielki obiad i tańce dla całego sąsiedztwa, — mówił dalej Piotr kwaśno. — Będzie miał ciężką pańszczyznę prezentować nas jakich razy trzydzieści i tłómaczyć im, zkąd mu się wziął nagle brat i bratowa, o których przez lat kilkadziesiąt egzystencyi niewiedziano.
— Otóż tobie masz! — podchwyciła uradowana widocznie Piotrowa, — a ja sukni balowej nie mam z sobą... W czemże się ja pokażę!
— Może pani bratowa, jako przybywająca niespodzianie, — odezwał się Atanazy, — wyjść, choćby w szlafroczku. Myśmy na wsi wcale niewymagający.
Piotrowa[3], która do szlacheckiego świata i towarzystwa miała pociąg namiętny, twarz się mieniła z radości, — podskakiwała na krześle...
— A! jakże ja się z tego cieszę, — mówiła, klaszcząc w małe, tłuściuchne, i jakby obrzękłe, rączki. — Ja stara, to się tam ubiorę, aby czysto, ale co dam włożyć Balbisi, jak Boga kocham, nie wiem. Niezbywa jej na sukniach, a we wszystkiem ładna, ale zawsze wystąpić przed tylu osobami — trzeba pomyśleć!
Śmiech jej serdeczny więcej zdradzał radości, niż zakłopotania.
Piotr, wargi zagryzając, milczał i dawał znaki napróżno: wstrzymać niebyło podobna Piotrowej.
— Balbisi dam sukienkę różową albo lepiej niebieską z koronkami, któreśmy na wagę złota kupili, — ciągnęła dalej, unosząc się. — Ale ją na to stać... młoda jest, czego ma sobie żałować! Do tej sukni ma garnitur kwiatów, robionych w Paryżu, że klękajcie, narody... Jak żywe... słowo daję.
Cała niemal garderoba panny Balbiny przeszła tak, poddana sądowi i krytyce, a o każdej sukience sprawozdanie się zamykało jednem tem, że: — bo jej we wszystkiem dobrze.
Balbisia, słuchając tego, nawet się nie rumieniła, tak była nawykłą do oddawanych jej pochwał. Spoglądała wielkiemi oczyma, śmiała się, uśmiechała, i nic nie przeszkadzało jej to zajadać wieczerzę z apetytem znużonych i wygłodzonych podróżą.
Atanazy podziwiał i zazdrościł, bo nic w usta wziąć nie mógł.
Wieczerza się przedłużyła, i, gdy wstali, gospodarz zrezygnowany odprowadził bratową do salonu, postanowiwszy odrazu jej oznajmić, że wedle zwyczaju, jako najbliższa krewna, obowiązki gospodyni objąć będzie musiała.
Wiadomość ta wprawiła w nowe uniesienie szczęśliwą p. Piotrową i podwoiła wdzięcznością uwielbienie jej dla Atanazego.
Piotr milczący siedział w krześle, niemieszając się do niczego.
W salonie stał przypadkowo fortepian otwarty, a że gospodarz oświadczył, że nie gra, zmuszono piękną Balbinę do popisu.
Miała ona najlepszych nauczycieli, męczyła się muzyką ogromnie, na pilności jej niezbywało, palce nawet, w początkach niebardzo zgrabne, nabrały potem wprawy do biegania po klawiszach, ale wirtuozką nie była niestety..
Grała, jak pozytywka, śpiewała gorzej jeszcze, głosu, talentu, uczucia brakło jej całkowicie, ale posagowi i piękności przyklaskiwano...
Atanazy przez grzeczność prawił też komplementa, a p. Piotrowa sądząc, że tem zrobi przyjemność i poprze sprawę, zmuszała do coraz nowych popisów, od których Piotr ratował się wczesną ucieczką. Atanazemu wieczór ten wydał się długim, jak wieczność, — nareszcie wybijająca godzina jedenasta wśród chwilowego milczenia dała znak do odwrotu.
Piotr na żonę oczekiwał nachmurzony i milczący.
Zaledwie się drzwi zamknęły za Atanazym, a Balbisia odeszła do sąsiedniego pokoiku, dla siebie przeznaczonego, gdy, obejrzawszy się, Piotr przystąpił do żony.
— Powinnaś być kontenta, — rzekł, — ale teraz od twego talentu i zręczności zależy wszystko...
— Tylko, proszę cię, kochany Piotrusiu, ty mnie nie ucz, — odparła jejmość, pewniejsza siebie, niż kiedy.
— Czekaj, właśnie chcę ci poddać myśl doskonałą, — ciągnął mąż dalej. — Nieprawdaż, że w twoim planie było zachorować tu, aby przedłużyć pobyt. Doskonale się to składa. Co ty będziesz robiła, jako gospodyni, ze trzydziestu osobami nieznajomemi! Rady sobie nie dasz, gotowaś się narazić tej dumnej szlachcie. Chciałaś zachorować, przypuszczam, pojutrze, zachoruj jutro. Zostań w swoim pokoju. Zbędziesz się wielkiego utrapienia.
Piotrowa, w której wszystko jeszcze wrzało, słuchała z początku z uwagą, potem ze zdumieniem, naostatek z oburzeniem niewymownem wybuchając:
— A! to mi się dopiero podoba!... rada doskonała! Coś ty, oszalał chyba! Zamknąć się, jakgdybym się ich ulękła, schować Balbisię, aby jej nikt nie widział, gdy ona tu będzie tryumfowała! To mi rada doskonała, — powtarzała z coraz rosnącą niecierpliwością. — Co tobie jest!
— Rozmyśl się, rozważ, — powoli mówił Piotr, siadając przy niej. — Ty ich nie znasz wcale, tej szlachty złośliwej i dumnej, podejrzliwej, zazdrosnej. Na co się masz narażać? Dwie pieczenie upieczesz przy jednym ogniu... ręczę ci, że Atanazy będzie z tego rad, a ty się nie skompromitujesz, i, zachorowawszy, możesz potem przedłużyć pobyt, ile ci się podoba...
Piotrowa drżała, tak była podraźnioną, wyrazy się jej wyrywały z ust z trudnością, oburzenie ją dławiło. Widziała w mężu nieprzyjaciela.
Wyrzec się jutrzejszego tryumfu własnego i Balbisi — było nad siły... Nie mogła nawet zrozumieć Piotra...
— Doskonała rada! — poczęła mruczeć niewyraźnie, mierząc go oczyma gniewnemi. — Śliczniebyś żonę wykierował, gdyby ona się do tego dała nakłonić. Atanazy i wszyscy musieliby pomyśleć, że mieszczka się ich ulękła.
— Ja wiem, o co tobie chodzi, — dodała. — Boisz się, abym ja wstydu wam nie zrobiła? Cóż to? święci garnki lepią? Nie będę wiedziała, jak się obrócić? co mówić? jak grać rolę gospodyni w szlacheckim domu, na którą mnie zaprosił Atanazy? Wielkie mi figury ta wasza szlachta... z lepszej gliny ulepieni, czy co? Po francusku nie gadam, to prawda, ale rozumiem, Balbisia zna ten język ekspedyte... a dygnąć potrafimy obie, choćby przed królem. Ja się nikogo i niczego nie boję. Strach wam? no, to się wy uczyńcie chorym, nie bronię, a mnie, starej, zostawcie wolną wolę zrobić, co mi się podoba.
Odeszła kroków kilka. Piotr palił cygaro spokojnie.
— Chciałem ci oszczędzić trudu i nieprzyjemności, — rzekł zcicha. — Nie chcesz mnie słuchać, — wola twoja, — będziesz potem narzekała, gdy ciebie lub Balbisię jaka nieprzyjemność spotka, — pamiętaj, że ja umywam ręce...
— Wierz mi, Honorciu moja, — dodał, — że ja ci przecież życzę dobrze i dbam o twój spokój. Jak sobie chcesz! jak chcesz! Tak się śpi, jak się sobie pościele. Atanazy, rad, nierad, musiał cię zaprosić na gospodynię, inaczejby mnie obraził, tyś niepowinna była tego przyjmować, nikogo tu nieznając... Szlachta uprzedzona gotowa ci jaką owacyę wyrządzić. Naturalnie ja się ujmę, i przyjść może do rozprawy. Ichmość sobie podpiją, zaszumi w głowach...
Piotrowa, rzuciwszy się na krzesło, słuchała milcząca. Zwolna niektóre z tych argumentów dotykały i niepokoić zaczynały... ale wyrzec się tego dnia jutrzejszego dla strachu i fantazyi mężowskiej — to się jej w głowie nie mogło pomieścić.
Tak sobie zgóry malowała pięknie ten dzień uroczysty, to stanowisko, jakie zająć miała wśród niedostępnego dawniej dla niej świata!!
Ale z panem Piotrem potrzeba było postępować ostrożnie, — w istocie mogłoby mu się przywidzieć, że jej kto uchybił, i — nic łatwiejszego dla niego, jak zrobić krwawą awanturę, przynajmniej opowiadał jej o wielu podobnych... Może łatwo sobie podchmielić, bo dnia tego dopilnować go niepodobna.
Złagodniała trochę, łzy się jej w oczach kręciły.
— Ale, mój Piotrusiu, — odezwała się, — jeżeli ja dla twojej spokojności zachoruję, ty przecież nie zostaniesz ze mną i przy mnie, pójdziesz do kompanii. Niebędzie komu czuwać nad tobą, — awanturę możesz zrobić z lada czego i bezemnie.
— Masz mnie za awanturnika? — zapytał mąż.
— Nie, aleś mi przecież sam opowiadał.
— To były grzechy lat młodszych, ― rzekł Piotr, — ostygłem znacznie...
— Miarkuj, że w domu brata impertynencyi względem mnie nikt się dopuścić nie może. Ująłby się Atanazy.
Zadumał się Piotr, namówić żonę na chorobę zmyśloną, widział, że było trudno, obrachował jednak, iż, nastraszywszy żonę, zdoła ją w pewnych granicach utrzymać.
— Moja kochana Honoratko, — rzekł, — rób, jak chcesz... ale cię zaklinam, — nie puszczaj zbytnio cugli wesołości i nie mów wiele, spoglądaj ku mnie i uważaj, gdy ci będę dawał znaki. Szlachta sama jest śmieszną, ale wyśmiewać się z ludzi nielitościwie lubi. Tyś gotowa do śmiertelnego przyznać się grzechu, a oni i z największej cnoty kpią sobie i wszystko obracają w kpiny...
Piotrowa przelękła się, siebie i Balbinki za nicby była nie chciała na śmiech wystawić, — poczęła więc wypytywać męża, jak się znajdować miała, a Piotr głównie zalecił jej jaknajwiększe pomiarkowanie i wstrzemięźliwość w mowie.
Cała radość, z jaką przyszła na spoczynek p. Piotrowa, od tych gróźb mężowskich się rozproszyła.
Zadumana, posępna, poszła z kolei dawać nauki Balbisi, chociaż milczącemu dziewczęciu żadne nie groziło niebezpieczeństwo.
Są w życiu ludzkiem fenomena, mało spostrzegane, przechodzące bez zwrócenia uwagi, a pomimo to wielkiego dla psychologa znaczenia.
Tak w życiu, podległem zmianom losu, położenia i obcowania, wielkie metamorfozy obyczaju, formy, a często i treści myśli, które chwilowo przeistaczają człowieka, rzadko kogo uderzają. Piotr był jednym z tych, których namiętny temperament naraził na takie upadki i przemiany, że w życiu jego kilku ludzi oddzielnych, niepodobnych do siebie, naliczyć było można. Pieszczone dziecko, w surowej karności trzymany kleryk, rozpustny młokos, zrujnowany, pracujący na utrzymanie życia awanturnik, od wyrobnika począwszy, do bogatego panicza — wszystkiego próbował. W głowie też książki, rozmowy, nieporządne myśli stworzyły chaos dziwaczny, w którym światła i cienie najjaskrawiej się krzyżowały. Od metafizyki do ogłupienia próbował wszystkiego, a skończył na piołunówce i pobożności, aż do fanatyzmu posuniętej.
Ostateczną zmianę sprowadziło uregulowanie stosunku familijnego z Atanazym, a wreszcie ożenienie. Uspokojony Piotr odzyskiwał powoli z przeszłości, co w niej z teraźniejszem położeniem harmonizowało. Wracała mu ogłada pewna, przyzwoitsza powierzchowność, umiejętność znalezienia się w towarzystwie, niektóre przynajmniej cechy, znamionujące przyzwoitego człowieka.
Atanazy ze zdumieniem nowem znalazł go teraz podobniejszym do siebie, niż był przedtem. Cieszyło go to i draźniło. Słowo w słowo tak samo mówił gładko, rozprawiał łatwo, obiecywał wiele, a nie mógł się zabrać do czynu...
Nie obawiał się być przez niego skompromitowanym wobec swojego towarzystwa, ale nie był bez troski o jego żonę. Na pociechę tylko mógł sobie powiedzieć, że i w tym świecie szlacheckim na naiwnych Honoratkach niezbywało.
Piotr przez intuicyę, którą mu ułatwiało braterstwo, bo w Atanazym czuł rodzonego swego, rozumiał i niemal czytał myśli jego... Trwoga ta śmieszyła go, gotował mu niespodziankę...
Nazajutrz około południa dzień był bardzo piękny. Towarzystwo zaproszone zjeżdżać się zaczęło. Było ono w okolicy tem, czem jest w znaczniejszej części kraju, złożone z zacnych i poczciwych ludzi, serdecznych, zamaszystych, nierachujących na losy i pragnących zapomnieć o złej doli... Wszystko to bolało nad położeniem, a nic nie czyniło aby je polepszyć, starając się, co najwięcej, zapomnieć o biedzie...
Zawiesiste wąsy, polerowane łysiny, uśmiechnięte, poczciwe usta, rumiane policzki składały szereg postaci typowych, bratersko do siebie podobnych, chociaż na oko wielka ich była rozmaitość. Dla obcego widocznie składali tylko rozrodzoną familię jedną.
Tak samo panie przy wielkiej rozmaitości fizyognomii, wieku i charakteru łączyła nić niewidoczna, ale oku spostrzegacza jawna, pochodzenia jednego.
W Piotrze odżył przy zetknięciu się z tym światem lat młodych pogrzebiony człowiek pierwszej życia epoki. Mimowoli otworzyło mu się serce, rozjaśniła twarz. — Atanazy po rozmyślaniu nocnem potrafił bardzo zręcznie opowiedzieć historyę nieszczęśliwego brata swego, który dla niego obudził współczucie. Piotr doskonale wszedł w rolę swoją i prawie odrazu za jednym zamachem zdobył sobie wszystkich serca. To, co kochano w Atanazym, znaleziono w nim, ale z dodatkiem pewnej rubaszności, otwartości, junactwa, które się powszechnie podoba.
Występująca po nim żona trwożliwie i nieśmiało zyskała też sobie serca dobrych sąsiadek Atanazego... Nie wydała się im bynajmniej śmieszną, do czego przyczyniało się, że miała na sobie jedwabie i koronki przepyszne. Na widok Balbisi w sukience niebieskiej, śmietankowemi koronkami pokrytej, pięknej, jak wschodząca pogodna jutrzenka, młodzież cała stanęła zachwycona, niemając wyrazów na uwielbienie jej piękności.
Posypały się pytania, kto? zkąd? a Atanazy miał już obmyślane odpowiedzi dwuznaczne, które nie kompromitowały.
Pod taką nadspodziewanie szczęśliwą gwiazdą rozpoczął się ten dzień, o który troska tyle krwi napsuła. P. Honorata, chociaż nosiła tytuł gospodyni, mało się mieszała do rozporządzenia domem i, spoglądając to na męża, to na Atanazego, ograniczyła się bardzo bierną rolą.
Najdostojniejszy z gości wielkiego imienia, Toporczyk, poprowadził ją do stołu; ręka panny Balbiny dostała się świeżo osiadłemu w okolicy Podlasiakowi.
Piotr prowadził poważną matronę, która zachwycona była z ułamków rozmowy, przekonywając się, że nieszczęśliwy, od losu prześladowany rozbitek w sercu najgorętszą zachował wiarę. Spojrzawszy na Piotra teraz, trudno było w nim rozpoznać tego zaszarganego i wódką cuchnącego obdartusa, który swem podobieństwem przeraził tak Atanazego. Piotr trzymał się poważnie, marsowo, mówił ostrożnie, ale z pewnem zacięciem, pobudzającem do wesołości.
Chociaż u stołu rozmowa powinna była obracać się około lżejszych przedmiotów, — dotkliwe klęski, niepokojące wróżby wkrótce ją przerzuciły na pole rozpraw zwykłych o stanie rolnictwa, o handlu, kredycie, przemyśle i t. p.
Były to przedmioty, w których pan Atanazy celował łatwą wymową i doborem myśli, ogółowi sympatycznych... Dziś on obowiązkami gospodarskiemi zbyt był zajęty, ażeby wziąć udział czynny w zawsze żywych roztrząsaniach po stokroć rozwiązywanych kwestyi (których inaczej, niż językiem, nikt nie tykał). Miejsce jego zajął Piotr z takiem powodzeniem, tak chwytając wszystkich za serca, że, gdyby nie siedzieli u stołu, możeby go panowie bracia na ręce pochwycili.
W pół godziny stał się ich ulubieńcem, a p. Atanazy, który, chodząc po za stołem, dolewał do kieliszków, pilnował usługi i słówkiem grzecznem pobudzał do dobrego humoru gości, — przysłuchywał się mu i uszom swym prawie nie chciał wierzyć...
Piotr obudzał w nim zazdrość, bo Atanazy popularność swą cenił, a tu już słyszał ciche głosy:
— Co to za szkoda, że my go tu między sobą nie mamy... To człowiek z doświadczeniem ogromnem i głowa, co się zowie, tęga... umysł przenikliwy. Jak on najzawilsze rozwiązuje kwestye, miło posłuchać...
Jeden z pierwszych wzniesionych toastów był na cześć państwa Piotrostwa, a Piotr odpowiedział nań zdrowiem czcigodnych współobywateli, nieodrodnych potomków tych praojców, którzy piersią żelazną odpierali nawałę pogańską i ocalili chrześciaństwo od zagłady pod Wiedniem i t. p.
Im w głowach żywiej szumiało, a butelek wypróżniało się więcej, tem entuzyazm dla pana Piotra rósł coraz silniej, i pod koniec obiadu wszyscy przychodzili ściskać go za ręce, całować w oba policzki.
Piotr całował się ze wszystkimi, pił do wszystkich, miał dla każdego słowo miłe, zabawne, serdeczne.
Piotrowa, widząc to, przekonała się, jak szczęśliwy zrobiła wybór.
Młodzież otaczała kołem panny, które wzięły między siebie piękną Balbinę, milczącą, uśmiechającą się tylko, rzucającą oczyma, a odpowiadającą tylko półsłówkami. Ale taka jest siła piękności, że oślepia i ogłusza, nie daje widzieć nic ani sprawiedliwie ocenić. Milczenie panienki poczytywano za skromność, chłód za dowód najlepszego wychowania i t. p. Słowem pani Piotrowa mogła sobie powinszować i, wychodząc w pierwszej parze poloneza, rozpoczynającego tańce, pocichu szeptała dziękczynną modlitwę.
Atanazy oddychał teraz swobodniej, wszystko przebywszy, czego się obawiał, bez szwanku, ale smutek jakiś osiadł na dnie jego duszy: widział, jak ten Piotr łatwo potrafił sobie zdobyć niemal tę popularność, na jaką on tak długo pracował.
W gabinecie, przytykającym do sali, w której się tańce rozpoczęły, przy dwóch stolikach zasiedli nałogowi miłośnicy wista, przy innych ci, którym stary węgrzyn lepiej smakował. Pomiędzy tymi p. Piotr, nieliczący się z kieliszkami, zajmował miejsce poczestne i gęba mu się prawie nie zamykała, a zakończenie prawie każdego jego opowiadania okrywały rzęsiste oklaski, śmiechy, śpieszono go ściskać i całować.
Tu w ciemnym kątku siedziało dwóch podżyłych sąsiadów p. Atanazego, pułkownik Ratmański i komornik Zabacki.
Były to dwie, jedyne może postacie w tem licznem towarzystwie, które się smutną swą powagą wyróżniały i zdawały z niem mało harmonizować. Ani pułkownik też, ani komornik nie zabierali głosu w najżwawszych rozprawach, ograniczali się na pilnem im przysłuchywaniu. Niekiedy spoglądali na siebie i poruszali ramionami, jak gdyby przerażający słów szafunek budził w nich raczej politowanie, niż podziw i wielkie zajęcie.
— Cóż pan na to, panie pułkowniku! — szepnął wkońcu komornik.
— A, słyszałem! — westchnął Ratmański. — Stary jestem, możecie się więc domyśleć, ile już razy też same myśli, mniej więcej podobnie ubrane, przeciągały przed uszami mojemi. Wielkie słowa, przedziwne myśli, doskonałe rady, za serce chwytające obrazy, a z takiem bogactwem wyposażone! Od lat stu, gdzie tam, od tych burzliwych a wymownych sejmów, na których się rozpasana elokwencya nasza zrodziła, najpiękniejszemi wyrazy określano niedolę naszą. Śpiewano ją rymy prześlicznemi, opowiadano prozą złocistą, ludzie po dniach i nocach nie robili nic, tylko rozprawiali. Nikt się niepostrzegł, że słowo tem jest dla myśli i ducha, czem krew dla ciała, że kto niem szafuje, osłabia się i wycieńcza, często zabija. Nie wiem, czy, jeśli nie wszystkich, to najznaczniejszej części nieszczęść naszych nie należałoby przypisać nadużyciu słowa, tak jak zdrowiu szkodziło krwi niepotrzebne puszczanie. Człowiek, wycieńczony nadużyciem słowa, stawał się do czynu niezdolnym.
— Dziś, panie pułkowniku, — dodał komornik z uśmiechem, — gospodarza naszego, który był mistrzem w słowie, zakasował pono brat jego, choć elokwencyi obu rodzaj podobny.
Pułkownik zżymnął ramionami.
— Wyparzona gęba, — rzekł, — gładki człowiek, — serdeczny bardzo, ale mi się nie podoba. Widzisz, że ma na prawej ręce okręcony różaniec, jakby się chciał pochwalić, iż wiary nie utracił. Wielkie to szczęście, ale się niem niepotrzeba chlubić.
Zamilkli rozmawiający, bo p. Atanazy zbliżył się do siedzących na uboczu, namawiając na kieliszek węgrzyna jeszcze. Komornik zakrył ręką kieliszek i odmówił stanowczo.
— Wszak pan nie chcesz żebym chorował? — zapytał, — a toby było niechybnem następstwem jeszcze jednego kieliszka.
— Muszę wam powinszować odzyskania brata, — odezwał się pułkownik, — ale jakimże sposobem?
Atanazy poruszył ramionami lekko.
— Rzecz, bardzo prosta, — odparł, — jeździłem, jako drużba, na wesele Teofila do Krakowa. Zjawił mi się w hotelu człowiek, nadzwyczaj do mnie podobny, który oznajmił mi, że go głód i bieda zmuszają do upomnienia się o imie i spuściznę po ojcu, choć wolą matki jego było, aby się wyrzekł obojga. Dowody pochodzenia nie pozostawiały wątpliwości, iż miał prawo do nazwiska i majątku. Musiałem wejść w układy i dla pamięci ojca podać mu rękę.
— Jest to bardzo piękne z pańskiej strony, — przerwał pułkownik, — chociaż nie byłeś do tego obowiązanym.
Atanazy zamilkł.
— Oprócz tego brata, panie pułkowniku, — dodał po małym przestanku, — znalazłem w Galicyi jeszcze jednego syna mojego ojca, ale ten szczęściem nazwiska nie potrzebował, bo je nosił dawno, a majątku ma więcej odemnie i tytuł hofrata austryackiego.
— Mój Boże, — westchnął pułkownik, — co się to dzieje z rodzinami naszemi. W Wielkiej Polsce są już Nałęczowie Mał......, którzy się do pochodzenia polskiego nie przyznają i zowią Prusakami, w Austryi naszych rodaków wielu przedzierzgnęło się na Ritterów niemieckich...
— My też mieliśmy i mamy, — dodał komornik, — Tyzenhanzów, Platerów, Zybergów, Hilzenów, Polów, Kremerów, Libeltów, którzy, choć pochodzili z krwi obcej, stali się naszymi. Kwestya narodowości nie jest ani kwestyą języka, jak pisał Ozanam, ani wiary, ani krwi nawet, ale ducha i miłości. Kto raz ślubował narodowości jednej, należy do niej pomimo wszystko, co go obcym czyni.
I kwestya też to próżna, — rzekł pułkownik.
Atanazy chciał już rozpocząć o tem obszerną rozprawę, ale w tym momencie wypijano jego zdrowie, i musiał z podziękowaniem pośpieszać.
Gdy panu Piotrowi wiodło się tu nadzwyczaj szczęśliwie, żona jego, obronną ręką wyszedłszy z tego niebezpieczeństwa, które jej grozić miało, przyjęta uprzejmie przez damy, nie była jednak tak zaspokojoną i szczęśliwą, jak mąż jej, gdyż osnuty plan, jaki miała na sercu, poswatania Atanazego ze swą pokrewną dotąd na krok jeden się nie posunął ku urzeczywistnieniu. Śledziła bacznie każdy krok, niemal wejrzenie Atanazego i ani razu nie pochwyciła go na oznace zajęcia się nadzwyczajną pięknością Balbisi. Gdy młodzież otaczała ją rojem, on ani widzieć się nie zdawał. W mazurze, gdy przyszło do wyboru mężczyzn przez tancerki, piękna panna Balbina śmiało bardzo sobie postąpiła, zapraszając samego gospodarza, który nawet nie tańcował. Atanazy pośpieszył grzecznie przetańczyć z nią figurę, ukłonił się i zniknął.
Piotrowa sama nie wiedziała, czy miała krok ten zganić, czy pochwalić. Pobiegła natychmiast do wychowanki, zapytując, co to znaczyć miało.
— Nic, — odpowiedziało dziewczę. — Kogóż wybrać miałam, kiedy ja tu nie znam nikogo?
Gospodarz zniknął, i bratowa nie miała już sposobności przekonania się, czy wybór na nim uczynił jakie wrażenie.
Niezwykła piękność młodego dziewczęcia zwracała na nią oczy wszystkich. Sypały się pytania do uszu pani Piotrowej, która wedle przyjętej formuły odpowiadała, że Balbisia jest sierotą, bardzo zacnych rodziców dziecięciem i bogatą dziedziczką, na którą czekało pół miliona.
Ten olbrzymi posag oczywiście dodał jeszcze wdzięku pannie Balbinie, i wszyscy młodzieńcy rozkochali się w pięknej Krakowiance.
Sam tylko p. Atanazy pozostał obojętnym.
Zabawa tak była urządzona dawnym obyczajem, że się skończyła aż na białym mazurze dnia następnego, gdy wszyscy byli pomęczeni śmiertelnie, a panie dwa razy zmieniały trzewiki.
Ranek prześliczny powitała muzyka, znużona ostatnim tańcem, po którym landary, kocze, bryki i bryczki na wsze strony rozjeżdżać się zaczęły, uwożąc gości, tak zmęczonych, iż wszyscy prawie pospali się w powozach.
Mała garstka najpoufalszych przyjaciół Atanazego pozostała zaproszona na dzień następny, a tymczasem na kawę i odpoczynek do oficyny.
Znalazł się tu i niezmordowany pan Piotr, który, jak dwudziestokilkoletni młodzieniec cudów przez noc całą dokazywał. Unoszono się nad jego czysto polską naturą. Pił bowiem przez całą noc, ze wszystkimi, gadał, śpiewał, tańcował nawet, ze starymi rozprawiał o najważniejszych kwestyach żywotnych, z młodymi o kobietach, z kobietami o miłości i małżeństwie, nieokazując ani znużenia, ani znudzenia.
Uwielbiano w nim tę uniwersalność, tę krzepką żywotność, ten umysł rozbudzony i wesołość, niczem niezamąconą.
Nie spytał go nikt, jak użył tych istotnie wielkich i cennych darów bożych.
Dla wszystkich przytomność umysłu, łatwość wysłowienia, bogactwo idei, zapożyczonych, pozszywanych, poprzystrajanych zręcznie, czyniło go znakomitym człowiekiem. Winą było losu tego, który nas prześladuje, iż go nie postawił w możności zużytkowania sił, które posiadał.
— Znać w nim syna bohatera naszego, — szeptali niektórzy. — Nie ujmując panu Atanazemu, któremu niezbywa na wielkich przymiotach, różnica między nimi wielka... młodszy jest słabem odbiciem pierwszego.
Atanazy, który się wstydził tego Piotra, w porównaniu do niego utracił. Było to zdanie ogólne, chociaż wyrażało się mniej dobitnie; przyznawano Atanazemu więcej elegancyi i ogłady, ale właśnie rubaszność Piotra za serce chwytała.
Dla wielu rozgłoszona pobożność gorąca przemawiała też za nim.
O godzinie ósmej, gdy wyszła msza w kaplicy, przez wędrownego Bernardyna odprawić się mająca, (na którą zaledwie parę osób pośpieszyło) Piotr, jak stał, na nią poszedł, ukląkł na twardych cegłach i słuchał jej na kolanach, bijąc się tak w piersi i tak głośno odmawiając modlitwy, iż wszyscy tem zbudowani zostali.
Dopełniło to jego charakterystyki i zakupiło mu serca.
— Kość z kości naszych — powtarzał ze łzami w oczach stary Strabada. — Tacy dawniej byli wszyscy, i lepiej naówczas się działo.
Nikt nie miał potem za złe kochanemu Piotrowi, gdy, spotkawszy się z piołunówką, postawioną dla amatorów, wychylił jej dobre pół szklanki, siadł na kanapie i, podparłszy się na ręku, usnął tak twardo, że, niebudząc się mimo gwaru i wrzawy, spał tak do południa.
Atanazy blady i zmęczony stał nad nim, gdy otworzył oczy.
— Która godzina? — zapytał, przecierając je.
— Południe, — odparł brat.
Piotr wstał tak żwawo, jakby go poruszyła sprężyna.
— Widzisz, kochany bracie, — odezwał się, muskając wąsa, potarganego i polanego piołunówką, która się przypomniała rozbudzonemu. — Widzisz, nie zrobiliśmy ci wstydu... Moja Honorka trzymała się dzielnie, a ja starałem okazać godnym ojca i brata...
Skrzywił się Atanazy i nic nie odpowiedział.
— Teraz, — dodał gość, — powinienbym kazać zaprzęgać i uwolnić cię od najazdu, ale kobiety słabe spocząć muszą...
— A ty zapominasz, iż masz zaproszenie od sąsiadów moich, z którymi porobiłeś znajomości... — rzekł Atanazy chłodno.
— Boję się twej gościnności nadużywać, — odpowiedział Piotr, ziewając, przeciągając się i spoglądając w koło, czy gdzie piołunówki nie zobaczy, aby się po śnie nią rozbudził, ale taca z wódką i przekąskami była już zabrana. — Bądź pewnym, — dodał, — że nie będę ci ciężarem ani na jedną chwilę dłużej, niż konieczność i przyzwoitość wymagają.
Atanazy zbliżył się do niego, zmieszany nieco.
— Proszę cię, nie rób ze mną ceremonii, — odezwał się, — i nie bierz mi za złe, jeżelim się albo źle wyraził, lub podał w podejrzenie o niegościnność. Jesteśmy braćmi, wiele sobie wybaczać należy.
Podał rękę, którą Piotr z lekka uścisnął; potem skinął głową i pośpieszył do żony.
Piotrowej dzień wczorajszy, pełen wrażeń, sen odebrał. Ubierała się już i wybierała dla Balbisi ubranie.
Trochę zmęczona piękna panienka na wszystkie pytania, tyczące się dnia i nocy, spędzonych wśród nieznanego towarzystwa, odpowiadała bardzo krótko... tak że wnieść z odpowiedzi było trudno, czy była uradowaną, zmęczoną, czy niezadowoloną. Przeglądała się czasem w zwierciadle i chodziła zadumana.
Pani Piotrowa zagadnęła ją poufnie w ten sposób, aby się dowiedzieć mogła coś o gospodarzu, domu, życiu wiejskiem, — ale dziewczę tak się plątało, iż z jej słów niejasnych nic wydobyć niebyło można.
Dzień ten cały po męczącej zabawie wczorajszej upłynął na rozmowach i spoczynku. Atanazy tylko nie próżnował, gorliwie spełniając rolę swą gospodarza. Piotr siedział drzemiący, bo się wyczerpał i znużył.
Przyjaciele Atanazego, pozostali w mniejszem kółku, ciągnęli dalej wczoraj zagajone sprawy dobra ogólnego i plany postępowania w przyszłości.
Zgodzili się na to wszyscy, że bardzo wiele było do zrobienia; że rolnictwo podnieść należało i zastosować do potrzeb i wymagań wieku; pomagać do rozwinięcia krajowego przemysłu, i część handlu wziąć w ręce spółek... aby nie zależeć od nikogo...
Atanazy był niewyczerpany w pomysłach... w poglądach, a szczególniej w wynajdywaniu wszystkich przeszkód, które urzeczywistnienie hamować mogły. Nikt nad niego bardziej nie był przewidującym.
Podniesiono i sprawę taniego kredytu, i brak kapitałów, i środki, jakichby użyć należało dla stworzenia pierwszego, dla wydobycia drugich z ukrycia, dla nakłonienia ogółu, aby się nie uchylał od współdziałania.
Wszystko to przy kieliszkach w kancelaryi Atanazego głośno i wrzawliwie roztrząsano, a Piotr, zajrzawszy tu na chwilę tylko i pomruczawszy, — zostawił bratu plac wolny do popisu, oświadczając, że za mało zna miejscowe stosunki, aby mógł o nich sądzić.
Po wyjściu jego naturalnie ten i ów zapytał Atanazego o tego świeżo zjawionego brata, wywołując odpowiedzi dwuznaczne, z których i pochwałę, i ubolewanie wydobyć było można. Absynt nawet został napomknięty... Młodzież właśnie dopytywała o Balbinę, — ale o tej nie mógł Atanazy dać żadnego objaśnienia.
Zgodzono się na to, że była nadzwyczaj piękną... pytano, czy w istocie była bogatą, — o czem gospodarz nie wiedział na pewno... upewniono się wreszcie, iż pochodziła z rodziny mieszczańskiej.
— E! co to, mospanie, — odparł wąsaty pan Bolesław, — mieszczanka krakowska taka u nas zawsze była dobra, jak i szlachcianka... A ileż to naszych familii szlacheckich wyszło z krakowskiego magistratu... dosyć zajrzeć do Paprockiego... Byle miała grosiwo, a była urodziwą!
Śmiechami potwierdzono ten aksyomat, powszechną zgodą przyjęty.
— To nie ulega najmniejszej wątpliwości, — dodał pan Bolesław, — że bratowa przywiozła tę kuzynkę nie dla kogo innego, tylko dla kochanego szwagierka...
— Mogę zaręczyć wam, że ani jej piękność, ani posag bynajmniej mnie nie wabią, i nikomu nie zapieram drogi... — żywo odrzekł Atanazy.
— Miałożby być prawdą, co głoszą, — przerwał złośliwy sąsiad, — iż nasz kochany gospodarz w Wiedniu jakąś amuretkę napytał?
— A toż zkąd wiesz! — zagadnął zdumiony Atanazy. — Ja!..
Bolesław śmiał się.
— Widzisz, kochany Atanazy, — rzekł, stając przed nim, — na wsi wszystko się wie... Nudzimy się i nawzajem szpiegujemy. Pocztmajster rozgłasza, że odbierasz to z Wiednia, to ze Lwowa liściki, kobiecym charakterem adresowane...
Zarumienił się p. Atanazy.
— Tak jest, tylko że nie od obcej osoby, ale należącej do familii, — odezwał się tajemniczo Atanazy, niechcąc jaśniej tłómaczyć.
Pani Narcyza przyszła mu na myśl... i teraz dopiero jakoś jaśniej przejrzał w tem, że może wdowa niemogąc się wydać za hofrata, zawiązała z nim stosunki... Ruszył ramionami. Polowano więc na niego ze wszystkich stron... a on!..
Późnym wieczorem reszta gości się rozjechała, nieuniknione sam na sam z p. Piotrem i Piotrową stawało przed oczyma. Atanazy się ich rad był pozbyć, ale kilka wizyt odbyć musieli i zjeść parę obiadów.
Od dnia tego, w którym Piotr zdobył sobie przy kieliszkach świetnem wystąpieniem prawa obywatelskie i rodzaj popularności, — brat wcale inaczej zmuszony był się z nim obchodzić.
Nie posądzał dotąd, aby w człowieku tym, nałogiem zniszczonym, zużytym życiem, tyle pozostało energii i siły.
Jednego dnia pozostali sami panowie bracia; Piotr postanowił przyjść w pomoc żonie... W chwili, gdy się może najmniej tego spodziewał Atanazy, przystąpił do niego.
— Bardzo miałem na sercu, — rzekł, — że ci część ojcowizny, można powiedzieć, wydarłem, żem ci się narzucił z braterstwem, ale każdy się rachuje, jak umie i może... Żona moja, prostoduszna, ale poczciwa kobiecina, chciała ci się za ocalenie moje wypłacić. Znalazła piękną dziewczynę, młodą i z guldenami, i przywiozła ci ją nawet do domu, gdyś się do niej pofatygować nie chciał... Co ty mówisz o Balbisi?
Zagadnięty tak Atanazy pobladł i nadzwyczaj poważną miną się nasrożył.
— Nieskończenie jestem wdzięczen za tę troskliwość o mój los pani bratowej, — odparł z ironią pewną, — ale, kochany Piotrze, ja się żenić nie myślę, za posagiem nie ubiegam, a piękność największa, gdy mi nie jest sympatyczną...
— Balbisia ci nie jest sympatyczną? — zapytał Piotr również ironicznie.
— Nie mówię tego, ale, niemyśląc się żenić...
— Seryo? — podchwycił Piotr.
— Dotąd wcale o tem nie myślałem, — począł Atanazy. — Interesa moje wymagają całkowitego im poświęcenia. Mogłeś się przekonać wczoraj, że mam zaufanie współobywateli; wkładają na mnie obowiązki wielkie. Odrzucić ich nie mogę... Chcą, abym osnuł plan założenia domu rolników, mówią o banku kredytu rolniczego... tyle rzeczy do zrobienia...
— Sądzisz, że tylko nieżonaci temi sprawami się zająć mogą! — spytał Piotr. — Celibat więc, jak dla kapłanów?..
Atanazy, czując w tem sarkazm, nie odpowiedział...
— Jakże ci się podobała Balbisia? — dodał przynaglająco Piotr, patrząc mu w oczy.
— Prześliczny obrazek! — rzekł Atanazy, — ale jakże ty chcesz, abym ja po kilkogodzinnej znajomości coś więcej powiedział?
Piotr pochylił głowę i — zmienił rozmowę. Następnych dni do kilku domów proszeni państwo Piotrostwo i Balbisia — w towarzystwie Atanazego jechać musieli. Zbliżenie się do pięknego dziewczęcia nie wywarło jakoś wrażenia na Atanazym. Był bardzo grzecznym, ale unikał wszystkiego, co go mogło spoufalić, i Piotrowej przy pierwszej sposobności powtórzył, iż się żenić nie myśli.
Z nadzwyczajnem zdumieniem p. Piotrowa przekonywała się, że rachuba na piękność Balbisi i rozkochanie pana brata była zupełnie chybioną.
— Ale to nie może być! — mówiła mężowi. — On się już gdzieś kochać musi, boby nie mógł być dla takiej śliczności obojętnym. Młody człowiek! a gdzież on znajdzie taką drugą? Balbisię wypytywałam ostrożnie, — Atanazy się jej podobał...
— Znajdziesz takich dużo! — rzekł Piotr. — Ja znam naszą naturę, — trzeba temu dać pokój. Nas gdy kto chce żenić, trzeba, aby nam zabronił, a ułatwiając nic niewskóra. We krwi ma opozycyę... Smakuje nam tylko to, co zakazane i do zdobycia trudne...
Pani Piotrowa tego nie zrozumiała. Musiał jej powtórzyć i tłómaczyć, ale nie przekonał. Powiedziała sobie w duchu: — Bredzi.
Atanazy w istocie byłby się może posunął do panny, posag mu się uśmiechał, twarzyczka podobała, ale z ręki tej bratowej za protekcyą brata tego nic w świecie by mu nie smakowało. Chciał się uwolnić od nich, nie zbliżać.
Stosunki Atanazego powoływały go do sfer wyższych, zdawało mu się, że imie ojca, jego sława — wymagały, aby się starał posuwać wyżej koligacyami, a nie poświęcał dla pieniędzy. Ożenienie z Balbisią zamknęłoby go w ciasnem kółku ludzi i rodziny, która żadnego nie miała znaczenia.
Daleko więcej uśmiechało mu się zawiązanie stosunków z panią baronową Dreifuss, która miała znajomości w arystokracyi kosmopolitycznej wiedeńskiej i mogła popchnąć go wysoko... Nie przypuszczał jeszcze, aby się z nią mógł ożenić, nie przewidywał, ażeby opanowała go i chciała się nim posłużyć do czego innego oprócz wpływania na hofrata... ale mu pochlebiały listy, zasięganie jego rady, a nawet plotki wiedeńskie i galicyjskie, któremi bileciki swe krasiła, — nastając na niego, że powinien wieś porzucić i więcej się rozpatrzeć na wielkim świecie, do którego był stworzony.
Na myśl mu nieprzyszło, gdy czytał te nalegania, że taż sama kobieta hofrata Ksawerego wyciągała innemi argumentami na wieś, a jego ze wsi na szerszą popychała widownię. Miłość własna połechtana ciągnęła go ku niej.
Kilka dni się wynudziwszy z panią Piotrową i Balbisią, z którą, jakby z niedorosłą dzieweczką się obchodził, Atanazy pożegnał brata, odjeżdżającego do Wielkopolski... i odetchnął swobodniej.
Piotrostwo jednak oboje zapowiedzieli mu się z powrotem, obiecując wstąpić po drodze. Musiał im za to podziękować.
Po odjeździe — Atanazy w początku brał się do bliższego rozpatrzenia w projektach, które były roztrząsane i powierzone mu zostały przez współobywateli, ale dziwny jakiś traf nic mu rozpocząć nie dozwalał.
Zasiadał zrana z cygarem do nagromadzonego materyału, rozpoczynał czytanie, następowało ziewanie, znużenie, — nawała myśli innego rodzaju, potem jakaś rozrywka lub interes zbijał z drogi, i Atanazy wmawiał w siebie, że praca jego była próżną, bo poczciwi ludziska póki obgadywano rzecz, byli gotowi zawsze, ale, gdy szło o pieniądze, wymykali się pod rozmaitemi pozorami. Zresztą projektów gotowych i opracowanych znajdowało się mnóstwo, szło tylko o przyjęcie ich i początki wykonania...
W ciągu kilku tygodni siadając tak i porzucając robotę, mieniając ją, Atanazy nic nie zrobił, zmęczył się i papiery włożył do komody. Mnóstwo drobnych przeszkód mogło mu posłużyć, — nie miał ochoty... Na wyczerpanego już i zobojętniałego trafił jednego dnia przybywający pułkownik Ratmański.
Była to powaga w obywatelstwie, człowiek, powszechnie szanowany, i jeden z tych, którzy mówili najmniej, a pracę dla ogółu zaczynali od siebie. Atanazy okazywał mu zawsze największy szacunek i synowskie przywiązanie.
Wyszedł więc powitać w ganku tak rzadkiego i miłego gościa.
— Po drodze wstąpiłem do was, panie Atanazy, — rzekł, wchodząc do salonu, pułkownik. — Cóż tam się dzieje z naszemi projektami? Mówiono mi, żeś się podjął je zredagować?
Zarumienił się pan Atanazy.
— W istocie, — odparł, — rozpocząłem właśnie, ale niepodobna nic zrobić, niemając materyałów. Statystycznych danych braknie, od nikogo się ich doprosić niepodobna!
Załamał ręce. Pułkownik siadł.
— Jestem prawdziwie w rozpaczy, — ciągnął dalej, — ale u nas... u nas wszystko do pracy tak mało przygotowane...
— Mnie się zdawało, — przerwał Ratmański, — iż wszyscy z ochotą by się do niej wzięli, byle kto z rozumną wystąpił inicyatywą...
— Na każdym kroku nieskończone trudności, — gorąco mówił Atanazy, usiłując się uniewinnić. — Ludzie nieusposobieni, zgóry się wszyscy tlómaczą, że pieniędzy niema, a tu bez pieniędzy nic się począć nawet nie da... Człowiek, widząc to usposobienie, traci odwagę i ochotę...
— Właśnie o to idzie, abyś ty, panie Atanazy, dając dobry przykład, — rzekł Ratmański, — wyprowadził nas z tej bezczynności i nieporadności. Narzekanie nic nie pomoże, należy coś rozpocząć, róbmy, choć coś małego, ale poczynajmy...
Atanazy zapytał: — Od czego? — i natychmiast puścił się w dowodzenia, jaknajbardziej przekonywające, że począć niebyło sposobu. Wszystek grzech zrzucał na innych. On, — on gotów był służyć ogółowi, ale ten ogół... ten ogół. I tu następowała czarna charakterystyka ogółu.
Pułkownik słuchał, już zrezygnowany i milczący.
Atanazy próbował po kilkakroć rozmowę tę utrapioną zwichnąć i na coś innego wprowadzić, odciągając uwagę pułkownika, ale stary był uparty i powracał do pierwszego zadania:
— Cóż będziemy robili? od czego poczniemy?
Gospodarz nie widział innego wyjścia nad zjazd obywatelski, — gotów był główniejszych zaprosić do siebie, — i znowu naradę, a wkońcu postanowienie nieodwołalne wzięcia się do czynu.
Z godzinę może trwało to narzekanie i ubolewania; — pułkownikowi, gdy słuchał go, pot wystąpił na czoło, i wkońcu gość zamilkł, zwątpiwszy.
Niebyło więc sposobu; — Atanazy doskonale wiedział, czego brakło, co szwankowało, czego było potrzeba, — ale, jak sobie miano radzić, — nie mógł wyrokować, bo stan społeczeństwa czynił je bezsilnem.
— Wiesz waćpan, co? — odezwał się wreszcie pułkownik, — nie odwołujmy się już do ogółu. Kilku ludzi dobrej woli, złóżmy kapitał, zakładajmy, czego nam najpilniej potrzeba. Mam leżących sto tysięcy rubli, — ofiaruję je na rozpoczęcie towarzystwa wzajemnych ubezpieczeń. Wzór do statutów gotowy... Masz się czem przyłożyć do tego?
— Ja? chyba tylko sercem całem! — odparł Atanazy. — Pieniędzy nie mam wiele... Brat Piotr, upominając się o swoją schedę, zubożył mnie... W dyrekcyi, gdybym mógł być użytecznym... z największą chęcią...
— Poszukajże naprzód kapitału, bo mój nie starczy, — odezwał się, wstając, pułkownik.
Wszystko się na tem rozchwiało.
Przy herbacie, na którą Atanazy gościa pożądanego zatrzymał, znowu się szeroko rozgadał o kraju, o jego słabościach, o nałogach, o nieporadności, o egoizmie, i na tem skończyło się posiedzenie.
Ratmański wkońcu nie odzywał się już ani słowem, nie przeczył, — bo najlepszy dowód, popierający krytykę, miał przed sobą. — Uśmiechał się i wzdychał... Wkrótce potem rozeszła się wieść po sąsiedztwie, iż p. Atanazy byłby kraj nieochybnie zbawił, gdyby go tylko słuchać chciano, ale nikt mu ręki podać nie śmiał... Atanazy zyskał nową aureolę. Na starych ludzi, jak pułkownik i komornik, składano, że hamowali wszystko bojaźliwością swą, wahaniem, ostygnięciem.
Koniec końcem w październiku były imieniny jednego ze znaczniejszych obywateli; tam się miano naradzić jeszcze, czyby się co zrobić nie dało...
P. Piotr powracał z Wielkopolski, nadzwyczaj podróżą swą oczarowany. Mówił każdemu, kto chciał słuchać, że tu dopiero znalazł ludzi, prawdziwie wykształconych, a zarazem głęboko przejętych zasadami religijnemi, z nimi można było mówić i oświecić się o istotnem położeniu. Zapewnił zarazem, że się przekonał, iż na teraz nie było nic do czynienia — oprócz protestowania i manifestowania czci dla przeszłości...
— Ręce mamy związane, — dodawał, — ale język swobodny.. To nasza broń jedyna.
Równie jak p. Atanazy, Piotr wielką wagę przywiązywał do słowa i nauczył się niem władać doskonale.
Określał położenie, jak niemożna lepiej, wady społeczne widział, jak na dłoni, ale ratunku nie znajdował, chyba w głębokiej wierze w Opatrzność, sprawiedliwość i cierpliwe wyczekiwanie.. Różnicę poglądów między braćmi sprawiało to, że p. Piotr się modlił głośniej i całował księży po rękach, a Atanazy, chociaż nie zaniedbywał kościoła i spełniał obowiązki religijne, czytywał ekonomistów, których mało rozumiał, borykał się z socyologią, miał zapas bogatszy wyrazów nowych i określeń i starał się pogodzić postęp z konserwatyzmem, na co miał receptę, której nikomu wyjawić nie chciał.
Piotr zachwycony był krajem, który teraz poznał bliżej, odwiedzając krewnych matki, — szczególniej dla jego wyrozumiałości na słabostki ludzkie. Tu nieodpychano nikogo, ani zbankrutowanych niebardzo czysto właścicieli ziemi, ani tych co majątki puścili w karty, ani przywłaszczycieli publicznego grosza, ani innych biedaków, którzy w ciągu życia ulegli namiętnościom. Szło tylko o to, aby okazali skruchę i spełniali pokutę... a nadewszystko aby na zewnątrz nosili na sobie wszelkie oznaki religijnego usposobienia... Tym wszystko było przebaczonem...
Wypadło tak jakoś, że w czasie pobytu państwa Piotrostwa pomimo bardzo ciężkich czasów bawiono się doskonale. Zapraszani z pałacu do pałacu oboje państwo oglądali wspaniałe rezydencye, rozległe parki, ogromne oranżerye i prześliczne urządzenia domów obywatelskich, które z niepojętą sztuką utrzymywały się na stopie zbytkownej, wytwornej, chociaż długi, na nich ciążące, dawno je pochłonąć były powinny. W każdym z tych pańskich domów, pełnym wspomnień z lepszych czasów, niezbywało na niczem, co życie uprzyjemnić mogło, pomimo najopłakańszego stanu interesów. Sześciokonne landary, karety, którym blasku dodawał strzelec na koźle — w kapeluszu, okrytym piórami, w sukni, galonami ozłoconej, konie wielkiej krwi, tualety kosztowne z zagranicy niezmiernie się podobały p. Piotrowej, która teraz z mężem obrachowywała, jakim sposobem ludzie, mniej od nich majętni, mogli posiadać to wszystko i, zagrożeni ruiną, w kłamanych dostatkach pędzić życie.
— Moja kochana, — mówił Piotr, — to jest sztuka, której ty, lękam się bardzo, nigdy nauczyć się nie potrafisz, bo ty zawsze pytasz: „Z czego ja to zapłacę?“ i nie rozumiesz długów. Społeczeństwo potrzebuje być w oczach obcych ludzi, naprzykład Niemców, świetnie reprezentowanem, niechże arystokracyi nie wyrzuca na oczy długów, szachrajstw majątkowych, nadużycia wiary publicznej, bo tylko tym sposobem biedna arystokracya na stanowisku swem utrzymać się potrafi. Za to się płaci stokrotnie, okazując, żeśmy nie zbankrutowali, że żyjemy po staremu, po pańsku i nie myślimy o oszczędności, bo ona nie odpowiada misyi naszej. Zakładają się towarzystwa, zawiązują banki, bierze się pieniądze cudze i traci na siebie, ale to są konieczności, do których zmusza nas położenie... force majeure. Inaczej Niemcy by nas w kaszy zjedli dawno. Szlachta musi być butną i nie schodzić z tej wyżyny, na jakiej stała.
Piotrowa nie rozumiała nic, ale głową kiwała.
Wyjeżdżała ztąd upojona, przejęta, pełna wdzięczności. W trzech domach, pokrewnych Piotra, musieli, trafiwszy na godzinę subhasty, przyjść w pomoc kapitałem p. Piotrowej i Balbisi, ratując ziemię, nie ludzi. Noszono ich na rękach, dopóki nie zapewnili pieniędzy; natychmiast po ich otrzymaniu obojętnieli ci, co je otrzymali. Piotr pomimo to był uszczęśliwiony, iż mógł ratować, czemś się pochwalić i pieniędzmi spłacić dług społeczeństwu. Dodało mu to powagi i ufności w siebie; p. Piotrowa, skromna i bojaźliwa, podniosła się także na duchu. Balbisi w księztwie powodziło się równie szczęśliwie; mało kto pytał tu o jej pochodzenie, wszyscy o posag, o którym dowiedziawszy się, świetną bardzo zapewniano jej przyszłość.
Kręciła się około niej młodzież, zabiegając, starając się przypodobać; Balbisia przyjmowała hołdy, ale sercem, tak spokojnem, twarzyczką, tak obojętną, milczeniem, tak znaczącem, że nikomu nie dała nadziei, aby go nad innych przeniosła.
Opuścili wszyscy księztwo, oczarowani, chociaż na odjezdnem, gdy z nich skorzystano, o ile się tylko dało, pożyczając pieniędzy, zapraszając do udziału we wszystkich, a licznych, przedsiębierstwach, które po trzy od sta w szczęśliwszych przynosiły latach, znacznie dla nich ostygło spółczucie.
Piotr obiecywał sobie namówić żonę, aby się przenieśli ze wszystkiem, co mieli, do księztwa. Tu mu łatwo było przez stosunki krewnych matki powrócić do tej sfery, do której go krew i instynkta jej ciągnęły. Zwalawszy się nędzą i życiem awantarniczem, tem mocniej pragnął teraz podnieść się i na nowo uszlachcić. W czasie pobytu w księztwie nawet nabył jeszcze więcej buty i zmienił jej charakter.
Jedna go tylko rzecz tu raziła. Wciągu życia, które nim rzucało nielitościwie, najmniej się w Niemczech obracał i z Niemcami miał do czynienia; nie lubił ich, razili go. W księztwie, chociaż miłości dla nich niemiano, uczuł Piotr, jak ono było przesiąkłe niemczyzną. Mówiono po polsku, ale myśli były niemieckie; w obyczaj, w wyrażenia, w strój, w ruchy i fizyognomię powciskały się wpływy i infiltracye niewidoczne. W rozmowie żywszej trafiało się nieraz, że komu zabrakło wyrazu, i wstawiał gotowy na miejsce jego germanizm. Mnóstwo rzeczy polskich nazywano po niemiecku, wiele nienaszych przyswojono sobie i zwyczajów, niewiedząc już, że zostały zapożyczone. Niemodlono się jeszcze po niemiecku, ale przeklinano chętnie i łajano w tym języku. Wpływ ten, jak niewidomy proch kosmiczny, osiadał tu na wszystkiem, a najsmutniej czuć go było we zwrotach myśli, w sądach o wypadkach, w pojęciu życia i stosunków między ludźmi. Dlaczego pod panowaniem Austryi ten sam germanizm nie miał tak przeistaczających własności, i, choć się czuć dawał, ścierano go tam łatwo, — było tajemnicą siły. Panowała ona, niewdzierając się do wnętrza, gdy tu miała piorunową moc elektryczności, która przebija skórę i niszczy, czego przyswoić nie może, a wyzywa do walki, czego pożyć odrazu nie zdoła.
Piotr nie zastanawiał się nad tem głęboko, ale wiedział, że tu z małym szafunkiem siły rzeczywistej hałasu może narobić wiele około siebie.
W czasie pobytu państwa Piotrostwa druga niespodzianka spotkała pana Atanazego: pod pozorem nader małego znaczenia dnia jednego przysłała pani baronowa Narcyza dowiedzieć się o niego, oznajmiając, że go na chwileczkę odwiedzi.
Było w tem coś tak pochlebiającego Atanazemu, którego powiernikiem i sprzymierzeńcem czyniła piękna baronowa, że on sam wyjechał na jej spotkanie, przywiózł ją do siebie, przyjął uroczyście, i drugi już dzień gościła u niego, gdy nadjechali Piotr z żoną i panną Balbiną.
Ze wszystkich tych obcych sobie niedawno ludzi, których tu traf zgromadził, biorąc na uwagę jednostki, baronowa Narcyza, była najsilniejszą praktycznie, najzręczniejszą, najlepiej znającą te sprężyny, któremi się ludzie, jak maryonetki, poruszać dają wedle myśli impresarya. Atanazy miał się za potężnego ale takim nie był, bo z niego życie upływało czczemi słowy. Piotr zużyty był i złamany, a pani Hortensyi i Balbiny liczyć niema potrzeby.
Nim Piotrostwo przyjechali, wspominał o nich Atanazy tylko krótko i z ubolewaniem, że mu ciążyli, niewymieniwszy nawet panny Balbiny; dopiero gdy landara stanęła u ganku, a baronowa policzyła wszystkich ciekawemi oczyma, zapytała Atanazego tak o tych gości, jakby przed komedyą chciała wiedzieć o osobach, które grać w niej będą rolę. Niepotrzebowała żadnego komentarza, kilka ruchów, słów, zapytań i odpowiedzi Piotrowej było dostateczne Narcyzie do uklasyfikowania jej. Spojrzenie na Balbisię starczyło, aby ją poznać. Piotra odmalował jej brat, i tego dla niej było dosyć. Obracała się między nimi w parę godzin potem z zupełnem bezpieczeństwem i swobodą, u Atanazego będąc już, jak w domu.
Piotr ją nieco intrygował, chociaż się go domyślała. Balbisi obecność tłómaczyła się dla niej tem, że Atanazy, śmiejąc się, podszepnął o posagu.
Jaki był istotny powód przybycia p. baronowej do Atanazego na wieś, — nie łatwo było dojść, choć niby przyjechała się go radzić, jak ma postępować z Ksawerym... Podług niej hofrat był na pół już nakłoniony da porzucenia służby i wywędrowania na wieś. Pochlebiało Atanazemu, że ona go się radzić chciała i wierzył w to, że istotnie ją sprowadziła potrzeba radzenia się ale naprawdę; Narcyza chciała się upewnić, że nad Atanazym zdobyła moc i mogła nim kierować, właśnie dlatego, iż on stał w odwodzie, a Ksawery jeszcze był bardzo wątpliwy. Obecność Balbisi nie była jej przyjemną, ale uczynić ją śmieszną w oczach Atanazego zdawało się bardzo łatwem.
Pierwszy wieczór był wielce ożywiony. Piotr, wypocząwszy przez drogę, mając obfity materyał we wspomnieniach o księztwie, rozpowiadał szeroko o położenia jego i porównywał do Kongresówki i Galicyi.
Pani Narcyza, która nie gardziła najmniejszą zdobyczą i nawet Piotra sobie podbić chciała, dopomagała mu, zajmowała się nim, tak że zazdrość obudziła w milczącej i nieśmiałej Piotrowej, która, zacisnąwszy usta, grubijańsko w duchu powtarzała: — A to wyszczekana!
Atanazy, niemogący się niczem popisać, milczał kwaśny, dworując około baronowej, która poufałego z nim stosunku obejściem się swem dowodziła aż do zbytku.
Mająca nazajutrz wyjeżdżać Narcyza dała się uprosić, aby pozostała dzień jeszcze. Piotrostwo odpoczywali. Gdy się towarzystwo na spoczynek rozchodziło, Piotr, ciekawy dowiedzieć się czegoś więcej o baronowej, pozostał z bratem, na to zapytanie przygotowanym.
— Cóż to za baronowa do ciebie z wizytami przyjeżdża? — zapytał. — Kuzyna, — powiadasz, — tego brata, który nas znać nie chce? Hę! Mów mi prawdę, ja ci w niczem nie przeszkodzę, myślisz się z nią żenić? hę! ale to baba kuta, ona cię zawojuje.
Ruszając ramionami, Atanazy odparł szydersko:
— Przenikliwy jesteś, panie Piotrze! Ani mi się śniło pomyśleć o baronowej. Ona się stara o hofrata, a mnie sobie wybrała za konsyliarza, choć ja jej dopomódz nie umiem. Kobieta biedna.
Piotr się roześmiał.
— Ona was obu, i hofrata, i ciebie, sprzeda, tak że wy o tem wiedzieć nie będziecie. Biedna! Za kogóż ty mnie masz, żebym temu uwierzył? Nie jesteś tak naiwny, abyś sądził, że ona ciebie do pomocy potrzebować może.
— Przepraszam cię, — wtrącił obrażony Atanazy, — ja się też czasem na co komu przydać potrafię.
— Nie gniewaj się, — rzekł Piotr zimno. — Ma baronowa majątek?
— Pensyę po mężu, — odparł krótko Atanazy.
— Przystojna, dowcipna, zabawna i niegłupia, — winszuję ci, — dodał Piotr, niebadając już dłużej.
W sypialni zastał żonę, mocno poruszoną. Baronowa Narcyza ze swem szczebiotaniem, ruchawością, rozkazującemi tonami, mieszaniem się do wszystkiego wcale się jej nie podobała.
— To dopiero sroczka! zawołała, zobaczywszy męża u progu. — Atanazy żeby u siebie takie kobiety przyjmował... Cóż to ma znaczyć!
— Przecież kuzynka naszego brata, wdowa, niema w tem nic złego, — rzekł Piotr.
— Bezwstydna kokieta, a język, a miny! — poczęła Piotrowa. — Gdybym wiedziała, że ją tu zastanę, wolałabym była nie zajeżdżać. I ten Atanazy na Balbisię żeby spojrzał, a dla niej był z takiemi atencyami...
Piotr śmiał się. Pozwolił żonie się wygadać, na przekór jej chwalił baronową, aż rozweselony spać się położył.
Dzień następujący był tylko rozwinięciem tego, co się poprzedzającego rozpoczęło. — Piotra zawojowała pani Narcyza zupełnie, — wynosił ją i wychwalał, ale doskonale zarazem oceniał charakter. Bawiło go to, że Atanazego, który tak wiele o sobie trzymał, miała niezawodnie opanować i wydać się za niego. Był tego najpewniejszym.
Piotrowa, która pomimo grzeczności baronowej dość smutną grała tu rolę i niedała się jej pozyskać, mały biorąc udział w rozmowie, miała sposobność i czas przypatrywać się swej Balbisi i dostrzegła, że dziewcze ukradkiem rzucało wejrzenia częste na Atanazego, gdy on wcale się jej za to nie odwdzięczał. Ostatnim, a bardzo prostym środkiem pociągnięcia go do Balbisi było obudzenie zazdrości. Po obiedzie Piotrowa, na uboczu się znalazłszy z Atanazym, z uśmiechem mu szepnęła:
— Balbisię moją kochaną nienapróżno z sobą woziłam do księztwa. Hrabia M... znaczna familia, człowiek, jeszcze młody, majątek piękny, choć obdłużony, bo oni tam wszyscy w długach po uszy... formalnie mi się prawie oświadczył o nią. Wprawdzie mu nie dałam odpowiedzi, bo muszę z opiekunami pomówić, ale to rzecz tak, jak skończona... Partyę zrobi świetną i dobra im uratuje...
Atanazy począł się dopytywać o hrabiego z pewnem zajęciem. Niebardzo mu może było żal panny, ale posag półmilionowy wyrwał z piersi westchnienie. Przydałby się bardzo i jego interesom.
Piotrowa po opisie osoby i rodziny hrabiów dodała:
— Jaka to szkoda, panie bracie, żeś ty się o Balbisię starać nie chciał... Daj Boże, abyś znalazł i tak piękną, i równie pobożną, ale o to dziś trudno.
Westchnęła. Atanazy powtórzył swoje:
— Ja się żenić nie myślę.
Przez dnia resztę uważała potem Piotrowa, że gospodarz grzeczniejszym był i więcej zabiegającym około Balbisi. Dwa razy z nią rozpoczął rozmowę, której ona, nieśmiała i niewymowna wcale, prowadzić nie umiała; — zdawało się opiekunce, że gonił oczyma dziewczę, i zamiana wejrzeń trwała aż do wieczora...
Działo się to w skutku tego prawa ogólnego, któremu ludzie wszyscy podlegają: p. Atanazy zazdrosnym był, jaknajprostszy gbur; rachunek Piotrowej nie zawiódł.
Baronowa Narcyza chętnieby była przesiedziała tu Piotrostwo, ale ani czas, ani przyzwoitość na to nie dozwalała; musiała udawać, że się śpieszy, i odjechać bardzo rano... Piotrostwo odpoczywali...
Parę tych dni Atanazy spędził z nimi, starając się im siebie, majątek, gospodarstwo pokazać z jaknajlepszej i najwdzięczniejszej strony.
Nie we wszystkiem mógł Piotra zaspokoić, który umyślnie się okazywał zimnym, ale Piotrową zachwycał, jak zwykle. Obiecywała sobie, że, raz się osiedliwszy w Poznańskiem, będzie naśladowała brata i zasięgała rady jego. Krytyka mężowska ją oburzała...
Aż do wyjazdu — Atanazy ciągle był dla panny Balbiny z atencyami, jakich jej nie okazywał wprzódy. Cieszyła się niemi bratowa... ale napróżno słówka jakiego oczekiwała, któreby jej dało nadzieję...
Atanazy, wyzywany, nie oświadczył się... a co myślał, trudno było zgadnąć.
Piotrowa w rozmowie mu oświadczyła, że dla młodości Balbisi musi zwlec stanowcze o jej losie postanowienie. Na co jej los zawiązywać za wcześnie? Jeżeli hrabia ją kocha, powinien być stałym...
Po rozjechaniu się gości p. Atanazy powrócił do swego domowego życia... Właściwiejby powiedzieć było, że chciał wrócić, ale czuł, iż ono było zamącone, i dawny spokój trudny, do odzyskania... Drobne i na pozór mało znaczące okoliczności wniosły pod jego dach jakiś pierwiastek rozkładający. Nierad był z siebie, z nowych stosunków, z życia całego, a nawet z tej przyszłości, w której nie przewidywał już tych świetnych powodzeń, co wprzódy. Gniewał się na siebie, że się czuł słabym. Lękać się zaczynał baronównej; która, pod pozorem że go potrzebowała dla siebie, zyskała nad nim przewagę jakąś. Gniewał się, że czasem myślał o pięknej Balbisi, której pół miliona dozwoliłoby nietylko majątek oczyścić, ale go kupnem nowem powiększyć znacznie.
Ziemi cena szła w górę, należało się śpieszyć z jej nabyciem.
Stanowisko nawet dawne p. Atanazego było zachwiane. Jego wymowa i zręczne przelewanie myśli w różne formy nie miało już dawnego powodzenia i nie tak działało na przyjaciół. Pułkownik napędzał do czynu... a p. Atanazy znajdował, że lepiej było nic nie robić, niż jeden krok fałszywy uczynić...
Następowały właśnie wybory radców do towarzystwa kredytowego; tytuł ten dawał, bądź, co bądź, człowiekowi pewną wydatność. P. Atanazy postanowił stanąć w liczbie kandydatów.
Dzienniki podniosły właśnie kwestyę spółek rolników i roztrząsały ją teoretycznie... Mówiono o tem wiele. Atanazy, jak mu się zdawało, stndyował to zadanie, puścił się więc w polemikę i wysłał list do Gazety warszawskiej, która go z pochlebnym umieściła przypiskiem.
Starczyło to na odżywienie go chwilowe i rozbudzenie we współobywatelach sympatyi dla młodego a dzielnego pracownika na niwie ojczystej. Tymczasem jakiś anonim w innym dzienniku wpadł z szyderstwem na jego wnioski i cały wątły budynek zgruchotał.
List w obronie umieściła wprawdzie Gazeta warszawska, ale w nocie suchej oświadczyła, że dalszej polemice w łamach swych miejsca odmówić musi.
Atanazy wyszedł z tej walki złamany, podrażniony, gniewny prawie, — zarzekając się służenia niewdzięcznym. Na wyborach radców, on, niegdyś najpopularniejszy, wyrocznia współobywateli, otrzymał ilość głosów, tak małą, iż zaprzysiągł nigdy już nie występować w szranki. A że nieprzyjemne wypadki prawie zawsze idą kupą, — obok tego przyszła zaraza na bydło — i nieurodzaj po złej zimie. Straty były dotkliwe, a co gorzej, narażona sława jego, jako gospodarza... Chwilowo nawet kredyt okazał się potrzebnym.
Do kogo się tu udać było?
Nic w świecie draźnić go nie mogło więcej nad konieczność szukania pożyczki. Uciec się do lichwiarzy-żydów, którzyby mogli zachować tajemnicę, — przyszło mu na myśl, ale... wstydził się tak poniżyć. Ze współobywateli Ratmański tylko był przy pieniądzach, ale przed nim należało się spowiadać ze stanu majątkowego, — i przyznać do wielu nieoględności. Groziło mu to utratą tak pracowicie zdobytej popularności.
Bijąc się z myślami, — przypomniał sobie Piotra? Właściwie on był przyczyną pierwszą tego zawikłania, dlaczegóżby nie miał zażądać pomocy, której p. Piotrowa chętnieby pewnie użyczyła. Od niej do posagu Balbisi krok był tylko. Dlaczegóżby nie miał się z ładnem dziewczęciem żenić?
Nosił się jeszcze z temi marzeniami, gdy list p baronowej wezwał go pilno do Krakowa. Tu ona czekała na niego. Przyznawała mu się, że potrzebowała go trochę dla rozbudzenia zazdrości w Ksawerym, który na pół już był nakłonił się podać do dymisyi i z nią razem na wsi zamieszkać... Wzywała go, aby jej towarzyszył do Wiednia.
Atanazy, raz i drugi list odczytawszy, — zawahał się. Coś mu mówiło, że Narcyza się nim posługiwała, niezwierzając przed nim szczerze!..
Chciał odmówić, składając się chorobą, ale, przez noc wymęczywszy się różnemi przypuszczeniami, drugiego dnia pakować zaczął i wyjechał śpiesznie.
Drogę całą spędził, jak w febrze, niemogąc dojść do żadnego stałego postanowienia. Na dworcu kolei, wysiadając, przypadkiem się spotkał z p. Piotrem, który odprowadzał kogoś, wielce niepozornego, obdartego, jednego z dawnych towarzyszów zapewne, chcąc się go pozbyć z Krakowa.
Piotr, zobaczywszy go, poskoczył ku niemu z wielką zapalczywością.
— Nie dam ci jechać do hotelu, — zawołał, — żona by mi oczy wydrapała, bo mi to wymawia oddawna, że w naszym domu, gdzie jest kilka pokojów gościnnych, stanąć nie chcesz, jakbyś się nas wstydził... Musisz tym razem stanąć u mnie.
Atanazy się wymawiał napróżno; na ostatek, pomyślawszy, zgodził się na zaproszenie i pojechał na Sławkowską ulicę.
Odmalować radość p. Piotrowej z tego pożądanego gościa — niepodobna. Uniesiona, szczęśliwa, wstrząsnęła na jego przyjęcie domem całym, gdy on, niewdzięczny, natychmiast się ubrawszy na prędce, zbiegł do Saskiego hotelu, w którym go Narcyza oczekiwała.
Nie przyznał się tylko przed bratem i bratową, dokąd tak pilno mu było...
Baronowa, wyciągnięta na szezlongu z romansem francuskim w ręku, na niego oczekiwała. Przyjęła go z największą uprzejmością, rozpromieniona i natychmiast zasiadła mu opowiadać wszystkie przejścia swe z panem Ksawerym...
Zajście jego z przeciwnikami, u góry stojącymi, nabrało takiego charakteru, że hofrat chciał krok zrobić ostatni: prosił o posłuchanie — i gdyby nie otrzymał sprawiedliwości, gotów był skwitować z urzędniczej karjery, wynieść się na wieś... stanąć w opozycyi... Zdawało mu się, że ta groźba... przechyli wagę na jego stronę... W tych dniach właśnie wszystko się miało rozstrzygnąć, ale hofrat się wahał, cofał, potrzeba było naledz na niego... Jutro musieli razem jechać do Wiednia...
Napróżno Atanazy starał się dowieść, że najmniejszego wpływu nie może mieć na brata, że się na nic nie przyda w Wiedniu. Chciała go mieć z sobą baronowa, aby okazać, że nie była samą i opuszczoną...
Łatwo przewidzieć, na czem się skończyło. P. baronowa wyszła zwycięsko. Atanazy towarzyszył jej do Wiednia. Cały wieczór zmuszony przesiedzieć z nią, dwa razy posyłany do telegrafu... ledwie późno zdołał się uwolnić, a gdy powrócił do Piotrostwa, znalazł ich, oczekujących do północy z wieczerzą...
Niezmierna grzeczność bratowej zamiast go ująć — zmęczyła i zniecierpliwiła, ale potrzeba kredytu, którego postanowił szukać u brata — pod pozorem niespodzianego wypadku, zmusiła do ostatka być cierpliwym i grzecznym. Upokorzonym się czuł, niewładając już sobą... zmuszony tłómaczyć... kłamać i osłaniać...
Piotr z największą uprzejmością mu służył, chcąc dowieść, że się mścić nie umie i jest człowiekiem szlachetnych uczuć i serca.
Nazajutrz rano siedział już Atanazy razem z p. baronową w wagonie pierwszej klasy i śpiesznym pociągiem dążył do Wiednia, tak kwaśny i nierad z siebie, iż go Narcyza połajać musiała.
Najdziwniejszy prześladował go skład okoliczności. Gdy do Wiednia przybyli, powołany telegramem jakiś drugi przyjaciel baronowej, — bo miała ich moc niezliczoną — oznajmił jej z miną tryumfującą, że hofrat, na audyencyi przyjęty gorzej, niż zimno, oburzony, podał się wczoraj jeszcze do dymisyi, otrzymał ją i natychmiast Wiedeń opuszczał.
Gdy rozradowana tą wiadomością baronowa wpadła do mieszkania kuzyna, ciągnąc za sobą zupełnie już zbytecznego Atanazego, znalazła go, układającego papiery i rozognionego do najwyższego stopnia.
— Jedziemy na wieś, — zawołał, widząc ją, — nie mam już tu co robić. Intryga podła wzięła górę, — rzucam służbę i zabieram się gospodarować, a razem już nie państwu służyć, które mnie nie potrzebuje, ale krajowi...
Jestem jednym z wielkich właścicieli, łatwo mi przyjdzie zostać wybranym do sejmu i do rady, znam lepiej od innych wszystkie koła i sprężyny... potrafię wywdzięczyć się tym, którzy karjerę moją złamali. Opozycya powita mnie, jako pożądanego pomocnika. Zobaczymy, czy nie pożałują tego, czego się dopuścili na mnie. Potrafię im zapłacić pięknem za nadobne!.. — powtórzył z uniesieniem.
Słowa płynęły mu z obfitością wielką, a że Narcyza gniew jego podsycała... doszedł do takiej przesady, iż wkońcu sam sobie nagle nakazać musiał milczenie.
Baronowa tak nim była teraz zajętą, że Atanazego zupełnie zaniedbała... Hofratowi o tyle tylko był pomocnym, iż cierpliwie słuchać musiał jego użaleń, oburzenia i planów przyszłości.
Wchodziło w nie i to, że się chciał zbliżyć do familii, powołać do tytułu, którego zapierał się dawniej, syna zasłużonego żołnierza-legionisty.
— Należę do kraju, — mówił, ściskając rękę Atanazego, — do rodziny... chcę być bratem waszym, pragnę w pracy obywatelskiej brać udział czynny. Odkryję wam wiele tajemnic... P. Piotra, choć się, jak słychać, zrehabilitować potrafił, niebardzo sobie życzę widzieć i zbliżać się do niego, ale z wami, panie Atanazy, spodziewam się żyć po bratersku. Narcyza mi zaręcza, żeś miał dla mnie i położenia mego wiele współczucia...
Następowały czułości, które Atanazy przyjmował dosyć chłodno... Narcyza go zaniedbywała i zapomniała o nim tak dalece, że urażony wkońcu, trzeciego dnia opuścił Wiedeń.
W jakim stanie ducha i usposobieniu powracał do Krakowa, łatwo wyobrazić. Przez całą podróż czynił sobie wyrzuty, dawał nauki moralne, obwiniał się i postanawiał zmienić sposób postępowania.
Wszystkiemu wedle jego przekonania winien był przypadek, ukazanie się Piotra i zamęt, jakiego on przyczyną, zbytek dobroci i powolności.
Należało powrócić do dawnego trybu, wejść znowu na drogę, z której zboczył. Dawszy słowo, że, z Wiednia jadąc, wprost do Piotrostwa się zwróci i u nich, choć dzień odpocznie, nie chciał go łamać Atanazy. Zajął więc pokoje gościnne i musiał się poddać przyjęciu, jakie dla niego zgotowała p. Piotrowa.
Uszczęśliwiona, choć mąż się z niej wyśmiewał, wysadziła się jejmość z prawdziwie pańskiem wystąpieniem. Nie wahała się nająć na ten dzień dymisyonowanego kucharza z Krzeszowic, przepłacić najdroższe wina, najwyszukańsze przysmaki. Zaproszono osób jaknajwięcej i najdostojniejszych, aby się tym bratem pochwalić... Piotr pod rozkazami żony, korzystając umiejętnie z popuszczonych cugli, na chwilę nie opuszczał Atanazego.
Pomiędzy gośćmi rodzaju żeńskiego panna Balbina w koronkach, w brylantach, strojna, piękniejsza, niż kiedykolwiek, z wesołym twarzy wyrazem ściągała oczy wszystkich.
Od czasu, jak jej nie widział p. Atanazy, nietylko wypiękniała, rozkwitnąwszy, ale w twarzyczce jej, oczach, ruchach, mowie znać było, że nowe w nią wstąpiło życie...
Zmieniła się cudownie na korzyść swą, a gdy Atanazy przystąpił do niej, witając, zebrała się na kilka słów, takim głosem wymówionych, tak zręcznych, iż zmierzyć ją musiał oczyma zdziwionemi, jakby w niej milczącej i nieśmiałej nie poznawał Balbisi.
Pomimo najmocniejszego postanowienia, powziętego w drodze, gdy potem Piotrowa, mówiąc z nim, o Balbisi napomknęła, wystąpił z tak słodkim komplementem dla niej, że w bratową wstąpiła znowu nadzieja... zawarcia tego związku...
— Ale bo pan Atanazy nie wie, — odezwała się, pochylając ku niemu przez fotel, — co się z tej naszej Balbisi zrobiło. W oczach się nam tak zmieniła, wypiękniała, ożywiła, że się nią nie możemy nacieszyć. Dawniej, bywało, słowo z niej wydobyć było trudno, a teraz tak szczebiocze, tak czasem się odezwie dowcipnie, że nawet sam Piotr chwali... I śmielsza też daleko. — Gdybym ja nie pilnowała jej i nie opierała się, nasz ksiądz dziekan, który jest jednym z opiekunów, dawnoby mi ją wydarł. — Mają dla niej upatrzonego młodego pana bez majątku, ale z nazwiskiem, bardzo pobożnego, który podobno pisze książki w obronie kościoła, i oni mu chcą dać bogatą żonę. Tylko że on się jej nie podoba... i mnie też. Pokazywali mi go... Coś ma w ustach, jakby na cały świat pluć chciał. Znajdę dla niego inną, a ja mojej Balbisi nie dam... chyba tylko takiemu, co ją może uczynić szczęśliwą.
— Bezbożnikowi jej nie wyswatam, — ciągnęła dalej Piotrowa ośmielona, — ale znowu takiemu, co książki pisze, choćby najlepsze, nie chciałabym. Balbisia nieuczona, onby jej imponował, i szczęścia by nie było... Do tego, jakby się z wielkiem imieniem człowiek z nią ożenił, posponowałby dziewczynę. Ja ją kocham, jak własne dziecko...
Balbisia i tego dnia musiała się popisywać na fortepianie, ale gra jej zyskała, jak ona... Atanazy przyszedł do niej z komplementem, zatrzymał się chwilę, zaczął rozmowę, słowem uszczęśliwił p. Piotrową.
Sam on nie wiedział, dla czego to czynił... myśl ożenienia jeszcze mu nie przyszła, a przynajmniej sam przed sobą się do niej nie przyznawał.
Wieczorem nakoniec w rozmowie z Piotrem napomknął Atanazy o swoich interesach, o chwilowem zakłopotaniu, a Piotr pochwycił go za słowo, ofiarowując natychmiast pożyczkę. Zapewniał nawet, że pieniądze miał leżące.
Nazajutrz Piotrowa austryacką rentę dobyła ze szkatułki i posłała ją zmienić, aby przyjść w pomoc swojemu ulubieńcowi.
Było to małym tryumfem dla Piotra. Oprócz tego umiał korzystać po swojemu z tego zbiegu okoliczności. Ze zmienionych pieniędzy cząstkę sobie przywłaszczył na pilne potrzeby, a po drodze do wekslarzy dwa razy wstąpił na piołunówkę.
W wielu względach Piotr umiał się zmienić na lepsze, zyskał na powierzchowności, nauczył się znowu mówić po polsku bez mieszania cudzoziemskich wyrazów i wyrażeń, — ale piołunówce z wodą i czystej pozostał wiernym.
Zapach jej zdradzał go przed żoną, która mu czyniła wymówki.
— Gderasz na mnie za to, moja kochana Honoratko, — odpowiadał, śmiejąc się, — za co mnie powinnaś pochwalić, bo widzisz, że jestem stałym i wiernym, choćby piołunówce. Niema ludzi gorszych nad tych, którzy gusta zmieniają i wiarę łamią, co chwila... Z piołunówką na ustach umrę... takim mnie Bóg stworzył!
Wśród kraju tego, w którym najwięcej pozostało starych zamczysk, dworów pańskich, gródków obronnych, więcej XVII w., a nawet XVI w budownictwie i ogrodach się zapisał tam, gdzie coś dawnego aż do naszych czasów przetrwało. Niestety — losy nieszczęśliwe pozbawiły nas pamiątek — wojnami, podziałem i ruiną majętności, upadkiem rodzin możnych. — Niezmiernie rzadko się coś, choć w szczątkach i resztkach, uchowało do dni naszych. Nawet po Janie Sobieskim mało co pozostało, mniej jeszcze po wspaniałych ogrodach i pałacach Koniecpolskich.
Rodzina matki p. Ksawerego należała tu do najstarszych i niegdy rozległe posiadających majętności. W końcu zeszła prawie na te dwie Murawki, ale na nich świeciła jeszcze zamożność, a dziad przy boku króla Stanisława Augusta zajmował stanowisko znaczne. Wszyscy, co go otaczali, co obcowali z ulubieńcem pani Geoffrin i wielkim miłośnikiem wszystkiego, co w Europie było modnem i wziętem, mniejwięcej go naśladować chcieli. Budował król Łazienki, przerabiał i modernizował zamek, aby w nim postawić posąg Voltaire’a, lubił piękne ogrody, — za tem szło, że się stroiły Powązki, ozdabiały Sielce, że niezliczone parki, ogrody, pałace i pałacyki wznosiły się na prowincyach. Wszystkie one aż do znikłego dziś, jak grzyb, — wyrosłego pałacu jenerała Stępkowskiego miały na sobie piętno wieku, nowego budownictwa, chcącego być naśladowaniem starożytnych, — okalały się kolumnami, ożywiały posągami.
Do takiego pałacu należał ogród w Murawce, fantastyczny, z dziką promenadą, ołtarzami, napisami, chińskiemi domkami, grotami, wodospadami i t. p.
Dziad p. Ksawerego, na dworze Stanisława nabrawszy gustu do ogrodów, usłyszawszy z ust króla, iż potrzeba, aby Polacy raz obozować i koczować przestali, — ze starego dworu murowanego zrobił coś nakształt pałacu i otoczył go ogromnym ogrodem, mając las pod ręką, który mu za doskonały posłużył materyał. Pałac wprawdzie od czoła tylko miał pokaźniejszą powierzchowność, ale to starczyło. Gdzieindziej dawano stodołom fronty świątyń i tem się zaspokajano.
To odrodzenie Murawki-Wielkiej przypadło nieszczęśliwie w porę najniepomyślniejszą, gdy ruina groziła wszystkim. Dotknęła ona szczególniej szambelana, i ten, ledwie się przy części majątku utrzymawszy, musiał zaniechać dokończenia pałacu i wszystkiego, co go otaczać i przyozdabiać miało.
Później, — dobrze, iż się w części jego potrafiła utrzymać rodzina, — przyszły złe bardzo czasy. — Gdy wujowi p. Ksawerego, hofratowi, jak on, przypadła opieka nad nim, energiczny, a zniemczały urzędnik austryacki nie dbał wcale o pamiątki, nieszło mu ani o pałac, ni ogród; jaknajprozaiczniej w świecie puścił majętność dziejową, kurcząc się, aby ją dla siostrzeńca nietylko utrzymać, ale ją oczyścić. Miał mu po sobie do tych Murawek dodać parę wsi własnych, i spodziewał się z potomstwa swego pupila zrobić znowu panów, ale już nie tego polskiego kroju, co mieszkali po wsiach, gospodarzyli, wojowali, a na dwór i do urzędów się nie pięli, widząc tam więcej niewoli, niż wielkości. Hofrat marzył, że Ksawery dobije się wysokiej godności, a potem, wyposażony dobrami, okryty krzyżami, łaską dworu ubezpieczony, ożeni się z jaką dziedziczką — jednej z narodowości, mających tu prawo obywatelstwa. Naturalnie powinien był posiadać pałac — w Wiedniu i tu pędzić życie.
Ów więc zaimprowizowany przez architekta nadwornego j. k. m. pałacyk stał się całkiem niepotrzebny. W połowie jego dzierżawca urządził spichrze i składy, w drugiej sam zamieszkiwał, przeistoczywszy ją na niewygodny rodzaj dworu. Znikły prawie ślady restauracyi. Sale porozdzielano przeforsztowaniami, powybijano drzwi, pozamurowywano zbyt wielkie okna, schody kamienne suprymowano, zastępując je ladajakiemi drewnianemi. Tak samo ów przepyszny ogród przedzierzgnął się na sad, na warzywne zagony, na dziki las i łąki. Gdzieniegdzie się coś z niego uchowało cudem. Murawka straciła cały swój urok dawny. Jedna rzecz cudem ocalała, to ogromna aleja lipowa, która do ekspałacu prowadziła.
W takim stanie wziął Murawkę pan hofrat, puścił ją znowu w dzierżawę, a gdy z obowiązku odwiedzał swą posiadłość, stawał w saloniku, t. j.: gościnnym pokoju dzierżawcy. Nigdy mu na myśl nieprzyszło, że dwór ohydnie był sprofanowany. Niewielka ilość droższych sprzętów, obrazów, pamiątek, porządnie inwentarzem objęta, zamkniętą została pod klucz, który dla przewietrzania i dozoru musiano dzierżawcy powierzyć. Niedziw więc, że siła pięknych mebli znalazła się później w jego mieszkaniu.
Stan ten byłby trwał, kto wie, jak długo, bo hofrat był rad z dzierżawcy, prostego człowieka, punktualnego w wypłatach, choć nadużywającego praw swoich, gdyby p. Ksawery nie naraził się gorliwością swoją i urzędniczem współubieganiem do tego stopnia nawet zwierzchnikom niektórym, iż Niemcy postanowili go wykurzyć.
Ksawery miał silne plecy, ufał im i, będąc nadzwyczaj sumiennym, nie lękał się żadnych denuncyacyi. Tymczasem zaczęto donosić na niego, przekręcając fakta. Hofrat, płacąc za to, odkrywać zaczął błędy, opuszczenia, folgowania nieprawne swych antagonistów, rozpoczęła się wojna, potworzyły obozy, i p. Ksawery, osaczony, spotwarzony, wystawiony, jako niezdolny a samowolny, — został wyznaczonym na prowincyę i, ratując się, zaszedł tak daleko, iż wkońcu musiał się podać do dymisyi.
Wszystko było tak zawczasu obrachowane, iż, pozbywając się go, dano mu ją conajśpieszniej, a niechcąc z wiernego sługi zrobić nieprzyjaciela, zawieszono mu na pożegnanie krzyż komandorski jednego z orderów, uwalniając od taksy.
P. Ksawery tak był wrósł w życie biurowe, tak w niem czuł się na miejscu niezbędnie potrzebnym, iż nie pojmował, jak państwo mogło się obejść bez niego, jak cały gmach, z papieru i piór pobudowany dla strzeżenia go, nie runął.
Czuł się tak pokrzywdzonym, tak dotkniętym w swej miłości własnej, tak zwichniętym w planach przyszłości, tak zrozpaczonym, że, komandorskiego krzyża niewłożywszy nawet, natychmiast postanowił wyrzec się wszelkich stosunków z wyższemi sferami, wynieść na wieś i tu stanąć bodaj w jakiejś opozycyi, o której słyszał wiele, ale nie miał najmniejszego wyobrażenia.
Do zasnucia planów przyszłego żywota na wsi p. baronowa Narcyza miała dlań być przewodnikiem, pomocnikiem, sprzymierzeńcem.
Odmalowała mu go świetnie, uroczo i wkońcu ukazała, jako cel do zdobycia, — marszałkostwo lub namiestnikostwo.
Mniejszem niemożna było zaspokoić człowieka, który spodziewał się być ministrem, śnił o tytule ekscelencyi i widział na sobie już te wielkie wstęgi z gwiazdami, które mu się należały.
Z życia biuralisty p. Ksawery wiele nawyknień i cnót szczęśliwie mógł zastosować do nowego zawodu swojego. Był wytrwały, systematyczny, pracowity. P. baronowa umiała w planach swych pochlebić jego miłości własnej.
Pierwszą potrzebą przenoszącego się na wieś wielkiego właściciela ziemi stała się rezydencya. Murawka niepodobną była do niczego, wszystko tu na nowo stworzyć było potrzeba, ale p. Narcyza miała w Krakowie, budowniczego który natychmiast plan restauracyi pałacu rzucił na papier.
Przypuszczalne obliczania kosztów, jakie za sobą pociągnąć miały budowy, urządzenia, ozdobienia, sprzęty, wyprawa cała, — pomimo najoszczędniejszego ich obcinania stanowiły jeszcze bardzo pokaźną sumę.
Potrzeba było gniewu i rozżalenia Ksawerego, aby go nakłonić do jej poświęcenia. P. Narcyza i hofrat zarówno nalegali na pośpiech, a ten pomnażał wydatki. Ale architekt wziął się do roboty z gorączką młodzieńczą.
Tymczasem hofrat, niechcąc w tym niewdzięcznym siedzieć Wiedniu, zamknięty, niewidzialny, krył się na folwarku w Glinkach, do których mu towarzyszyła Narcyza... Umiała ona weń nietylko wmówić, ale dowieść mu faktami, że bez niej nie da sobie rady. Nieświadomość wielu form i wymagań towarzyskiego życia była niezaprzeczoną. On się sam do niej przyznawał.
Cioteczna siostra, jakkolwiek najbliższa krewna, zgóry zapowiedziała, że ani zamieszkać, ani pomagać, ani gospodarować nie będzie u Ksawerego inaczej, tylko jako jego żona.
Ekshofrat oświadczenie to przyjął, jakby był przygotowany do niego, — zimno... zrezygnowany, pocałował w rękę i rzekł:
— Wszystko się to spełni czego życzysz, — ale dajże mi się ułożyć... oswoić się z myślą tą... przygotować.
Najpierwszem następstwem tego układu było, że p. Narcyza publicznie, jawnie poczęła występować, jako narzeczona. Starano się o indult w Rzymie. Sprawa musiała się przeciągnąć. Napozór Ksawery ulegał konieczności, ale w duszy żywił nadzieję, że może mu się uda kuzynkę wydać za kogo... i od tej największej ofiary oswobodzić.
Nie czuł w sobie najmniejszego powołania do małżeństwa, a przeciągnąwszy życie kawalerskie, z trwogą patrzał na to jarzmo (wedle starego wyrażenia), które on w istocie za twardą niewolę uważał... Ale Narcyza, która nad nim miała przewagę, tak mu była potrzebną, tak do niej nawykł, że w ostatniej ostateczności i do tego był przygotowanym.
Z piorunowym pośpiechem budowniczy prowadził regeneracyę Murawki, chociaż ów zniszczony pałac niemal nanowo trzeba było dźwignąć, takiego wymagał przekształcenia. Zarazem ogrodnicy tworzyli ogród z pozostałości starego, a p. Narcyza przysposabiała umeblowanie.
Niezmierną pomocą do niego okazały się zamknięte od lat wielu remanenta, które dzierżawcy pogardliwem imieniem „łomu“ oznaczali.
W tym łomie, który Narcyza musiała odzyskiwać rozproszony, znalazły się wielkiej ceny sprzęty prastare, gobeliny, kobierce, obrazy, starożytne wyroby wszelkiego rodzaju...
Dopełniając to zakupami w Wiedniu, nietylko dom było można postawić na stopie pańskiej, ale dowieść gustu i poszanowania przeszłości.
P. baronowa wzięła na siebie ozdobienie artystyczne pałacu, na którem hofrat nie znał się wcale. Wmówiła w niego łatwo, że ten łom oszczędzi mu tysiące, a dom jego uczyni jedynym w swoim rodzaju...
Do sali jadalnej odrestaurowano cały szereg portretów, którym z genealogii pododawano imiona.
Od opisanych wypadków nie upłynął rok, — pracowano około wnętrza domu w zimie i w lecie już przewidzieć było można, kiedy nastąpią inkrutowiny... Ale p. Narcyza nastawała na to, aby na nich wystąpiła, jako pani Ksawerowa, a indult nie nadchodził.
Nie chcemy podejrzewać p. Ksawerego, iż jego winą była ta zwłoka, lecz pomiędzy ludźmi chodziły wieści różne, i szeptano sobie na ucho niedorzeczne prawie domysły.
P. Narcyza tak już była w ciągu tego czasu weszła we wszystko, co się tu działo, była w takim stosunku z architektem, z tymi, co mieli dostarczać wyprawy pałacowej, że, gdy zażądała przeszkodzić, nic łatwiejszego dla niej niebyło nad zatamowanie tego, co stanowiło najgorętsze Ksawerego pragnienia.
— Niebędzie wesela, niebędzie i inkrutowin, a kuzynek pozostanie w Glinkach.
Tymczasem hofratowi, nawykłemu do czynnego życia, zawieszenie to wszelkich przygotowań do wejścia w zawód nowy stawało się z dnia na dzień nieznośniejszem.
Z drugiej strony bliskie poznanie narzeczonej tak mu groźnem czyniło małżeństwo, iż nie wiedział, co wybierać...
Zahaczyło się na tem wszystko. Pałac w Murawce-Wielkiej stał, tak jak gotowy, — ale Narcyza umiała go uczynić niemieszkalnym... P. Ksawery nie mógł dostać indultu...
Wnosił on, aby inkrutowiny połączyć z uroczystemi zaręczynami, i na to kuzynka się zgodzić nie chciała.
— Raz skończyć to potrzeba, — ja starzeję, dla ciebie poświęciłam najświetniejsze partye, — a ty mnie zwodzisz... — powtarzała. — Mów otwarcie, — porzucę cię, znajdę innego... ale raz koniec stanowczy być musi...
Ksawery się zaklinał, iż wszystko od indultu z Rzymu zależy.
— To jedź sam po niego do Rzymu...
Nalegała dotąd nadaremnie, na ostatek... zdało się jej, że, sprowadzając Atanazego i wtajemniczając go w sprawę, wymoże łatwiej z jego pomocą, — czego sama dokazać nie mogła.
Wezwanie to znalazło Atanazego w jednej z tych chwil życia, w których opuszczają siły, ochota, urok przyszłości gaśnie, i ręce opadają. Potrzeba, ażeby coś silnie wstrząsnęło całą istotą i rzuciło ją na drogę nową lub popchnęło dalej po tej, która zniechęceniem się zaćmiła...
Atanazy, którego napadło jakieś odrętwienie, ubezwładnienie, — myślał czasem o Balbisi i ważył, czy pół miliona ozłocić może jej pochodzenie, więcej, niż skromne; niekiedy zalatywał myślą do baronowej, o której był przekonany, że się w nim kochała... przebiegał szeregi i innych panien z sąsiedztwa, rozważając, czyby nie należało się już ożenić. Wszystkie te, którym mógł rękę ofiarować, dla niego, męża wielkich nadziei, — były zamałemi... W zwierciadle widział się jeszcze młodym, ale lata biegły z szybkością nielitościwą... Zaczynał łysieć... Zgorzknienie, którego doznawał, odbijało się nawet w jego ogólnych na świat i życie poglądach, w sądach o sprawach kraju i ludziach, co się niemi zajmowali.
Podróż, do której go wzywano, przychodziła w dobrą godzinę, — potrzebował rozrywki... Dla Narcyzy miał słabość, — chociaż się w niej nie kochał... chętnie gotów był jej służyć... Nie wahał się więc natychmiast przygotować do podróży... Po drodze miał właśnie w Krakowie wypłatę długu Piotrowej, który mu niezmiernie ciężył. Obojga ich nie widział od bardzo dawna, — a o Piotrze wiedział tylko, że coraz się stawał pobożniejszym... co mu nie przeszkadzało oprócz piołunówki hołdować staremu, wydobytemu z przeszłości nałogowi gry w karty. Między nim a żoną z tego powodu przychodziło do scen gwałtownych. Piotr, nawet przez spowiednika strofowany, nie poprawiał się. Na całym domu, a szczególniej na pani Piotrowej znać było skutki tego nieszczęśliwego małżeństwa. Zmizerniała, wychudła, oczy miała zapłakane, a pomimo zawsze żywego zajęcia Atanazym przyjęła go, tak roztargniona, że po kilkakroć musiał powtarzać pytania...
Panny Balbiny niebyło już przy niej, wyjechała na wieś z rodziną jednego ze swych opiekunów. Piotr przykre na bracie uczynił wrażenie...
Przy wypłacie pieniędzy przyszło do sceny, bardzo gorszącej, bo Piotrowa zmuszoną była otwarcie wystąpić przeciw mężowi, który chciał sobie sumę tę przywłaszczyć... Atanazy stanąć musiał po stronie samej pani i niemal przymówić bratu, który mu szyderstwem boleśnem odpowiedział... Sama pani, przestraszona tem, wdała się w pojednanie i, winę na siebie wziąwszy, dla zgody i pokoju poświęciła część sumy...
Piotr, który nie miał z czem siąść do gry, a chciał straty świeże powetować, — porzuciwszy gościa, zniknął. Piotrowa została sama z Atanazym... Była tak rozżaloną, że się jej narzekanie z ust wyrwało mimowoli. Dla zmienienia treści tej przykrej rozmowy Atanazy nie znalazł nic lepszego nad zapytanie o Balbinę... Poruszyło to panią bratową...
— Doprawdy! — podchwyciła, — pan Atanazy się nią interesujesz? A! jaka jabym była szczęśliwa, gdybyś nareszcie pomyślał o ożenieniu i o niej. Dziewczę, — jestem pewną tego, — ma dla was uczucie, z którem się kryje... Odmawia wszystkim, — nieraz mnie o was zapytywała... Wydałabym ją może, aby sierotą nie zostawić... bo ja się nie spodziewam żyć długo, ale, z mojego losu miarkując, małżeństwa stręczyć się boję... Pan tylko mógłbyś ją uczynić szczęśliwą... I wiesz pan, — mieli opiekunowie proces z nabywcą apteki o jakieś zaległości i remanenta... Szło o sumę, bardzo znaczną, — Balbisia wygrała... bogatszą jest jeszcze...
Na p. Atanazym, niewiadomo, dlaczego, i to zbogacenie, i zapewnienie, że panna miała dla niego słabość, naprzód przykre uczyniło wrażenie, potem obudziło zajęcie. Rzucił słowo dwuznaczne, które Piotrowa chciwie pochwyciła. Chciał je potem cofnąć, obrócić w żart, ale opiekunka mówić sobie tego nie dała.
— Wracaj pan od hofrata i wstąp do mnie; zastaniesz Balbisię. Zabaw dni parę, zobaczysz, że mi całe życie będziesz dziękował..
Jak się to stało, że Atanazy nie wyparł się swego słowa i przyrzekł bratowej wstąpić, — on sam podobno nie wiedział.
— Jużci potargować można, — szepnął, wychodząc, — gwałtem mnie do ołtarza nie pociągną; niczem związany nie jestem.
W Glinkach oczekiwała na niego p. Narcyza; hofrat wcale nie wiedział, że miał przybyć i, zobaczywszy, nie zdawał się być rad bardzo. Znał go, jako sprzymierzeńca kuzynki.
Powitanie było chłodne i zakłopotane. Atanazy przybycie swe tłómaczył jakimś interesem. Baronowa udawała przewybornie, iż wcale go się nie spodziewała i nie oczekiwała.
W toku rozmowy przyszły na stół inkrutowiny. P. Ksawery, coś niewyraźnego przebąknąwszy, wyszedł, zostali sami z Narcyzą. Zazwyczaj trzpiotowata, żywa, wesoła baronowa tym razem z jakąś uroczystą miną skinęła na Atanazego.
— Wyjdźmy do ogrodu... o nadzwyczaj ważnej rzeczy mam z wami do pomówienia, — odezwała się, wychodząc. — W rękach twoich los mój; jestem przekonaną, że możesz być moim zbawcą, i że, jeśli mi zechcesz dopomódz, los mój się rozstrzygnie.
Atanazy zamiast odpowiedzi ucałował drżącą rączkę białą i odparł grzecznie:
— Pani przecież wątpić nie możesz ani o moich chęciach najlepszych, ani o posłuszeństwie na jej rozkazy.
— Myślałam i rozważałam długo, — ciągnęła dalej baronowa, — czy to, o co mam cię prosić, jest właściwem i czy będzie skutecznem? Dziś przekonaną jestem, że ten tylko jeden jeszcze mi środek pozostał, aby Ksawerego nakłonić do przyśpieszenia ślubu, który, jeśli się odwlecze, może nigdy nie przyjść do skutku. Jeżeli jesteś moim przyjacielem...
Atanazy zaprotestował gorąco przeciw wątpliwości.
— Jeżeli jesteś moim przyjacielem, uczynisz to, o co mam prosić, — dokończyła Narcyza, stając w ogródku w miejscu, na którem podsłuchaną się być nie obawiała. — Ksawery jest zazdrosny; niema innego sposobu nad ten, by go postawić między wyrzeczeniem się mnie, — a on bezemnie żyć nie może, — lub przyśpieszeniem ślubu, który ludzie już podają w wątpliwość.
Spuściła oczy baronowa.
— Panie Atanazy! powinieneś oświadczyć Ksaweremu, że przyjechałeś uroczyście prosić o moją rękę i że się żenisz za mną...
Jakkolwiek przygotowany wstępem do usłyszenia czegoś ważnego i stanowczego, Atanazy osłupiał, pobladł, przeraził się. Jak błyskawica, przebiegła w głowie jego myśl, że związać się może i paść ofiarą, i że już nie o hofrata szło, ale o niego samego.
P. Narcyza czekała milcząca.
— Rozważmy, — rzekł powoli.
— Rozważyłam sto razy, ważyłam, myślałam, — podchwyciła baronowa. — Ksawery nie będzie miał innego wyjścia nad oświadczenie, że jest ze mną zaręczony, że czeka na indult. Możesz mu się nie dać cofnąć i być moim obrońcą.
— A jeżeli, — wahając się, przerwał, zimnym oblany potem p. Atanazy, — jeżeli...
— Niema jeżeli! — gwałtownie zawołała Narcyza. — Uczynisz to, czy nie? Nie spodziewam się, abyś za nieszczęście dla siebie uważał, gdyby nawet cofnął się Ksawery.
Atanazy sam nie wiedział, co odpowiedzieć na to; baronowa, natrętna, napastliwa, niedając mu czasu do rozwagi, pochwyciła go za rękę i wprowadziła napowrót do saloniku, tak zmieszanego tą niespodzianką, iż nie spostrzegł hofrata, stojącego tuż przed nim.
— Proszę cię, panie Atanazy, — odezwała się, — powtórz to mojemu kuzynowi, z czem tu przybyłeś i coś mi oświadczył przed chwilą...
Atanazy milczał, Ksawery patrzał ciekawie i niespokojnie.
— Widzę, że cię to, com ci oświadczyła, zmieszało, — dodała Narcyza, — powtarzam, że los mój oddaję w ręce Ksawerego, niech on o nim rozstrzyga. Wychowaliśmy się razem, kochaliśmy się od dzieciństwa...
Z kolei na twarzy hofrata odmalowała się trwoga.
— O cóż idzie? — wyjąknął cicho.
— Atanazy uroczyście mi się oświadcza, ofiarowując rękę swoją, odezwała się Narcyza. — Odpowiedziałam mu, że jestem związana danem ci słowem... że ty masz żenić się ze mną, że tylko niczem nieusprawiedliwiona zwłoka mogła to podać w wątpliwość.
Zwolna bladość, okrywająca twarz Ksawerego, ustępować zaczęła, uspakajał się — myślał. Chwila milczenia, nadzwyczaj przykrego dla wszystkich, wydała się im wiekiem. Baronowa, największą obdarzona energią, najlepiej przygotowana do rozwiązania, które chciała przyspieszyć — pomimo to okazała, jakby obawę tego, co wypaść miało.
Nim hofrat zebrał się na kategoryczną odpowiedź, p. Atanazy, zmierzywszy wielkość niebezpieczeństwa, ostygły dla pięknej baronowej, nagle począł powoli:
— Przyznaję się, że nie wiedziałem wcale o zamiarach pana Ksawerego, i o tem, że pani i on jesteście słowem, sobie danem, związani. Zmienia to położenie, i, jakkolwiek wielką jest ofiara, wiem, że ja do niej jestem obowiązany.
Ukłonił się, odstępując kroków parę. Hofrat stał oniemiały.
— Nikomu szczęścia dla siebie wydzierać nie chcę, — zawołał żywo, przychodząc do siebie. — Jeżeli Narcyza ma dla was przywiązanie... a czuje się tylko związaną... ja...
Nie dała mu dokończyć kuzynka, z heroiczną odwagą rzucając się na szyję. Wiedziała już, że na Atanazego liczyć nie może.
Hofrat znowu oniemiał w tym uścisku.
— Kochany bracie, — zawołał Atanazy, który oddychał swobodniej, — po tym dowodzie przywiązania jam ustąpić powinien. Masz przedemną i to, żeś mnie uprzedził, i że baronowa ma ku tobie przywiązanie od dzieciństwa. Ustępuję więc, życząc szczęścia wam obojgu, wiedząc, że ono was czeka.
Ksawery, przyparty tak do muru, zmieszał się z początku, ale dawna jego urzędnicza natura, nawykła rachować na zwłoki, odroczenia i przeszkody, — wzięła górę. Powiedział sobie, że, dopóki nie przysiągł u ołtarza, zawsze miał środek i mógł znaleźć pozór jakiś do oswobodzenia się. Wkońcu zaczynało się w nim utrwalać przekonanie, że Narcyza była mu istotnie potrzebną, że bez niej nie podołałby zadaniu, które ona jasno sformułowała, doskonale wiedząc, jak je rozwiązać.
Spokojnie więc, ucałowawszy rękę narzeczonej, rzekł do Atanazego:
— Ubolewam nad tem, żeś się opóźnił. Widzisz, żem gotów był do ofiary, ale Narcyza jest wierną uczuciom młodym... Było napisane, że my się nie rozstaniemy.
Powtórny uścisk zapieczętował to upewnienie, a baronowa korzystając ze sposobności natychmiast zaczęła mówić o wyznaczeniu terminu wesela, i upewniała, że indult wiadomemi sobie środkami na czas w Rzymie pozyska. Ksawery milcząco się godził na wszystko.
Atanazy, który, przebywszy gorącą łaźnię, oddychał teraz całą piersią i czuł się w najlepszem usposobieniu, wesołą zagaił rozmowę, ale trafił na nielitościwie, zjadliwie szyderską baronową, która, niemogąc mu darować tak łatwego jej wyrzeczenia się i okazanej trwogi, zemstą ku niemu pałała.
Znalazł się więc Atanazy po chwili w najprzykrzejszem w świecie położeniu. Hofrat go miał za wspólnika Narcyzy i jej posługacza, chcącego zmusić go do ożenienia. Narcyza poprzysięgła zemstę za rękę swą wzgardzoną. Oboje przyjmowali go grzecznie, ale w wyszukanej uprzejmości kryła się bardzo wyrazista niechęć i rodzaj wzgardy.
Sama przyzwoitość nakazywała hofratowi zaprosić brata, aby przez dzień następny pozostał, choć się wyrywał z powrotem. Baronowa wnosiła, aby pojechać do Murawki dla obejrzenia tego, co ona tam zrobiła. Zgodził się gość chętnie... Hofrat towarzyszył im, pewien, że posłyszy pochwały i uniesienia nad dziełem dokonanem.
Nikt zapewne nie zadał sobie pracy porównywania tych trzech różnych rodzajów przepychu i elegancyi, jakie się spotyka w domach polskich w Wielkopolsce, w Kongresówce i Galicyi.
Ostatnia zachowała może najwięcej tradycyjnych form, które tylko przebrały się i zmieniły powłokę. Najbardziej kosmopolityczną jest wytworność i pańskość wielkopolska, w której coś zapożyczonego z Berlina przegląda.
Dla wystawienia monumentu Mieczysławowi i Bolesławowi w Poznaniu wszakże użyto Raucha, tak samo dla okazałości polskiej pożycza się pruskie salony. Coś w niej jest sztywnego, żołnierskiego, — bo tu wojskowość po nad wszystkie ideały, się wznosi, i że dotąd aniołów w niebieskich niemalowano mundurach z krzyżami na piersiach wedle stopni w hierarchii chórów, — temu tylko winien brak inicyatywy.
W królestwie angielska i francuska elegancya odbija się, najwierniej wynaśladowana, a w głębi prowincyi tylko starodawny przepych, który się wagą sreber mierzył i kosztownością użytego materyału, gdzieniegdzie jeszcze się uchował. Wszędzie prawie artystyczne wyroby banalne zastąpiły drogie, niepokaźne stare pamiątki. Za jedną staroświecką spinkę od kontusza możnaby teraz kupić i strój, i klejnoty... ale po cóż ją kłaść, kiedy się na niej nikt nie pozna, a dyament du Cap lub doskonałe naśladowanie jego starczy.
Hofrat wystawę i elegancyę pojmował po wiedeńsku... ale, że smaku nie miał, a Narcyza lubiła też jaskrawość, dom i jego urządzenie odznaczały się kolorytem szczególniej i złoceniami. Jest to wogóle oznaką najpewniejszą braku gustu i znajomości warunków piękna, gdy bogactwo szczegółów zastępuje prostotę i wdzięk dzieł sztuki.
Budowniczy krakowski, któremu hofrat powierzył restauracyę pałacyku, nie rozumiał jej inaczej, jak pokryciem jakichkolwiek linii, skorupą misterną i mnóstwem szczegółów.
Styl ten, który w barbarzyńskich świątyniach Indyi znajdujemy, zarówno jak w nowej paryskiej Operze, i pani baronowej, i hofratowi wydał się najwyższą elegancyą. Nieinaczej ustroił się Ring wiedeński.
Pałac, rzeźbami, terakotami, polewanemi cegłami, złoceniami upstrzony bardzo dziwacznie, na wsi uchodził za najkosztowniejszą i najpiękniejszą w świecie budowę. Zjeżdżano się go oglądać, choć zdala. Szczególniej polichromia zuchwała zachwycała wieśniaków, równie jak szlachtę... Okna kolorowe wzbudzały uniesienia...
O wygodzie, o warunkach własnego życia Ksawery nie myślał wcale, gabinet jego mógł być i ciemny, i ciasny, to mu było wszystko jedno; zato salony, ogród zimowy (pomysł Narcyzy), — wspaniałe bufety, nowe bronzy, galwanoplastyka i fajanse a majoliki nowe — raziły blaskiem i elegancyą.
Naśladowanie marmurów, — kłamane rzeźby, gipsowe drzewo, drewniane kamienie... — w wielkiej były obfitości. Malowanie artystyczne zastępowały obicia...
A że wpośród tego fałszerstwa na wielką skalę wciskały się i prawdziwe gobeliny, i stare, na strychu przechowane sprzęty z intorsyami i mozaikami drewnianemi, — bałamuciła ta mieszanina patrzącego, który nie wiedział wkońcu, gdzie się zaczynała prawda, a urywało kłamstwo.
Hofrat z dumą ukazywał Atanazemu dom swój, w którym i portret ojca w mundurze legionisty umieścił, — naprzeciw wuja hofrata.
Pałacyk obrachowany był na przyszłą popularność p. Ksawerego. Narcyza go zapewniała, że pozyskać ją było najłatwiej sposobem, bardzo prostym, — należało tylko wszystko w czambuł, co z góry szło, złe czy dobre, potępiać, odrzucać, widzieć w tem zdradę i t. p. Timeo Danaos — służyło za wielkie prawidło.
Hofratowi, wtajemniczonemu w wiele niedostrzeżonych dla ogółu czynności, łatwo było w nich znaleźć materyał dla krytyki.
Atanazy przez samą grzeczność zbiorowe dzieło pana brata, przyszłej bratowej i architekta krakowskiego musiał przesadnemi okrywać pochwałami. Winszował go Ksaweremu, zarazem przypominając mu, że taki pałacyk ciągnął za sobą służbę liczną, stosownie ubraną, — i wszystko, co dopełniało całość...
Sala jadalna kazała się domyślać szefa kuchni, Francuza, a co najmniej, ucznia kuchmistrza sławnego...
Na zapytania różne, któremi Atanazy dowodził swej znajomości świata i życia, hofrat nie odpowiadał nawet, wskazywał baronową, której to wszystko było dziełem — prawie bez wyjątku. To nawet, co nie jej było, umiała sobie przywłaszczyć. Hofrat wiedział, ze, niemając jej, we własnym pałacu nie umiałby się obracać, i ona też wiedziała o tem.
Gdy nazajutrz Atanazy się z nią znalazł na chwilę we cztery oczy, Narcyza nie przebaczyła mu wczorajszej zdrady.
— Powinnam podziękować panu Atanazemu, — rzekła z kwaśnym uśmiechem, — ale nie za jego interwencyę łaskawą, tylko za rozproszenie złudzeń moich. Wiem teraz, co trzymać o sobie i o jego sercu. Pozostaje mi życzyć, aby pan sobie znalazł towarzyszkę, godną jego...
Atanazy chciał się wywdzięczyć, napomykając Balbisię... Narcyza parsknęła śmiechem.
— Alem ja to przewidywała, — rzekła. — Nic stosowniejszego dla was, jak wziąć — gąskę. Nie potrzebujecie towarzyszki, ale lalki... Mybyśmy z sobą w nieustannych musieli być zatargach... pan potrzebujesz ofiary, któraby o swoją godność niewieścią wcale nie dbała. Wszystko, co się stało, — wyszło na dobre... ja się pozbyłam złudzeń, — pan strachu — hofrat jest związany... a ja mam nadzieję, że wszystko doprowadzę do dobrego końca... Życzyłabym, abyś pan mógł z równą pewnością — mówić o swojej przyszłości... z córką... jakże? — zapytała żywo, — piwowara? aptekarza? piekarza? prawdziwie, żem zapomniała.
— To wszystko jedno, — odrzekł Atanazy, udając wesołość obojętną, — główne to, że ma dziś już nie pół miliona, ale więcej skutkiem wygranego procesu.
— I to pana zniewoliło? — mówiła Narcyza.— Uwielbiam jego otwartość!
— To mnie nie nakłoniło, — odparł żywo Atanazy, niechcąc się dać jej zwyciężyć, — ale prostota, skromność i dobroć panienki...
— Powinieneś pan, choć to, wiedzieć z doświadczenia, — rozśmiała się baronowa, — że prostota, skromność i dobroć są to nierozkwitłe pączki, z których się później najczęściej rozwijają hypokryzya, zdrada i fałsz... Co do mnie, wolę więcej charakteru, energii i miłości swobody, bo przynajmniej wiem, z czem i kim mam do czynienia...
— Rozumiem teraz, dlaczego wybrałaś pani hofrata, — dodał Atanazy.
Spojrzeli na siebie wyzywająco... ale wejście do pokoju gospodarza, który przyszłej swej kampanii plany miał przed Atanazym rozwijać, — usta p. Narcyzie zamknęło.
— Siadła się przysłuchywać, dwuznaczne rzucając słowa, które wprost Atanazego trafiały. Znosić je musiał przez wieczór cały, pożegnał pana Ksawerego, i przededniem już go w Glinkach niebyło...
Oddychał znowu wolniej. — Jeżeli koniecznością jest żenić się, — powtarzał sobie w drodze, to przynajmniej nie z baronową.. Należy się odemnie wdzięczność losowi, że mnie od jej sideł ocalił.