Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trójlistek |
Wydawca | Edward Leo |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W p. Piotrze, który zpoczątku dosyć był życzliwym Atanazemu i czuł dla niego wdzięczność za łatwy układ, co go ratował od ostatecznego upadku, — uczucie przyjazne dla brata wielce się zmieniło. Zazdrościł mu jego położenia w obywatelstwie, dobrej sławy, jakiej używał, — młodości, swobody, wszystkiego jednem słowem, co własną winą utracił.
W ostatnich czasach stosunki ich przesiąkły goryczą, tem większą, że p. Piotrowa z zapałem broniła swego ideału, a mąż jej znieść nie mógł tego, co nazywał jej głupotą.
Przy oddawaniu długu kilku słowami się z sobą ostro przemówili.
Pomimo to Atanazy, dawszy słowo, że zajedzie do Krakowa, choć powrót jego został przyśpieszony, i nie spodziewał się tu zastać panny Balbiny, — dotrzymał go.
Zmieszana trochę, przyjęła go Piotrowa, tłómacząc się, że Balbisi sprowadzić nie mogła, ale ją dziś, jutro obiecywała.
Powracający do domu Piotr, chociaż był w dobrym humorze, bo miał wygranę i dzień spędził w towarzystwie wesołem, któremu opowiadać mógł przygody swe bezkarnie, — zobaczywszy Atanazego, zachmurzył się...
Ten podobny tak do niego, ale młody, niezużyty z pogodnem czołem brat był dla niego nieznośnym. Domyślał się teraz i z żony też dobył łatwo, że naostatek raczył chcieć się zbliżyć do Balbisi.
Z szyderską uprzejmością począł go przyjmować, przez cały wieczór rozpytując o hofrata i z przekąsami występując przeciw obu.
— Powiadają, że pierwsze kotki za płotki, — odezwał się, na żonę niezważając, — a to dalibóg prawda... Nasz ojciec miał trzy żony, a po dwóch pierwszych potomstwo mu się nie powiodło, ja i hofrat nie zdaliśmy się na nic, szczególniej ja... bo co komu po mnie? Jestem księżym sługą — i tyle; hofrat zamiatać będzie kancelarye przez całe życie... jeżeli nie ręką, to językiem... nic go zresztą nie obchodzi. Tylko pan Atanazy w obywatelstwie godne zajmuje miejsce i starożytnej rodzinie wstydu nie czyni. Jak teraz jeszcze weźmie aptekarzównę i rumiankiem a miętą podleje swój grunt... co to na nim wyrosnąć może... Co my z hofratem przy nim... kto nas zna?
Atanazy się zarumienił z gniewu, ale długo nie odpowiadał; żona próżno do Piotra kilkakroć przychodziła szeptać na ucho i prosiła go na miłość Bożą, aby szyderstwom tym swoim położył koniec.
— Daj mi pokój, babo nieznośna, — zawołał, odpychając ją. — Cóż mi to niewolno pożartować? A to mi się podoba! Wiem, że dom więcej należy do asińdźki, niż do mnie, ale ja niczyich rozkazów nie nawykłem słuchać.
Atanazy, widząc go w tem usposobieniu, byłby się chętnie wyrzekł już wszelkich nadziei, pożegnał i wyjechał, ale Piotrowa, spodziewająca się przybycia Balbisi, zapowiadająca, jak się na awantaż zmieniła, zaklęła, aby, na Piotra niezważając, zaczekał.
— Mój panie Atanazy, rzekła, ściskając jego ręce, — zaklinam cię, proszę, nie zważaj na biednego Piotrusia. Ja jutro tak ułożę, iż on w domu nie będzie, i zostaniesz od niego wyswobodzony... Zresztą u niego dzień do dnia niepodobny. Jutro być może dla was najczulszym...
Nazajutrz w istocie nie zastał w domu brata Atanazy, a jakim sposobem żona się go pozbyć potrafiła, tego powiedzieć nie chciała. Na jego miejscu znalazł Balbisię, której nie widział oddawna, i zdumiał się nietylko piękności jej, ale zupełnie odmiennemu wyrazowi twarzy, jakiejś powadze, zamyśleniu, dojrzałości, która jej wdzięku i świeżości młodzieńczej nie odjęła. Z dziecka stała się kobietą. Milczące jej dawniej usta otwierały się i teraz z pewną nieśmiałością, ale słowa, które z nich wychodziły, były pełne myśli, dziwnie oryginalnych; niepopisując się, okazywała oczytaną, oświadomioną z ruchem i życiem świata...
Nieśmiała owa dzieweczka niemal upokorzyła p. Atanazego, mówiąc o rzeczach, któremi on lepiej od niej powinien był być obeznanym, a które dobrowolnie zaniedbał.
Zdziwionym był do tego stopnia, że, prawiąc jej komplement, zapytać się ośmielił, co ją do czytania zachęciło.
Uśmiechnęła się panna Balbina i, podnosząc oczy piękne, odparła zarumieniona:
— Winnam za to podziękować panu. Słuchałam go, mówiącego o tylu rzeczach, niezrozumiałych dla mnie, potem na wsi tyle w domu pana widziałam nieznanych mi książek, żem mu pozazdrościła... i wzięłam się do pracy. Winnam jej wiele chwil szczęśliwych... Prawda, że się z tego śmieją niektóre moje przyjaciołki, ale cóż mi to szkodzi!!
Atanazemu to pochlebiło, przysiadł się do niej, ożywiła się rozmowa. Atanazy popisywał się świetnie, i zdawało mu się, że olśnił i oczarował panienkę.
P. Piotrowa czyniła, co mogła, aby im nie przeszkadzać... Stała na straży i miała tę pociechę wielką, że wieczorem Atanazy, z pochwałami, nadzwyczaj wielkiemi, wyraziwszy się o pupili bratowej, dał do zrozumienia, że... gdyby mógł zyskać jej serce, nie wahałby się...
Ale chciał mieć czas dać się jej poznać i lepiej ocenić jej przymioty... i t. d. Piotrowa zgodziła się na wszystkie warunki, byle myśl, którą pieściła oddawna, przyszła do skutku. Obiecywała sobie po niej szczęście obojga. O Piotrze niebyło słychać dnia tego i przez dwa następne. Atanazy codzień przychodził na obiady do bratowej, znajdował pannę Balbinę, — zdumiewał się jej coraz więcej, zajmował nią, — i pochwałom niebyło końca...
Nareszcie jednak potrzeba było powracać do domu. — Atanazy tym razem nie chciał się oświadczać, znajdując to niewłaściwem... Obiecywał przybycie swe rychłe... Ostatniego dnia, więcej, niż kiedy, nią zajęty, wrócił do hotelu, cały w myślach, rozważając, jak to małżeństwo będzie uważanem, jak on je przedstawić ma, — aby się niem w opinii nie skompromitować.
Naprzód piękność panny dozwalała mu postawić miłość, jako pierwszą i jedyną pobudkę, — potem chciał pannie Sławkowskiej dać rodziców pochodzenia szlacheckiego... zubożałych... którzy się dorobili fortuny uczciwym trudem...
Nieszczęściem nie miał pod ręką Paprockiego, w którym spodziewał się wyszukać Sławkowskich i herb, do których należeli... choćby ortografia nazwiska była cokolwiek zmienioną.
Zajęty rozmyślaniem nad tem, ani się spostrzegł, jak drzwi się otworzyły, i bardzo zamaszyście z kapeluszem na bakier, czerwony, z wąsem do góry podkręconym, wszedł p. Piotr. — Niebardzo mu rad Atanazy wstał na powitanie...
— Słyszałem, że chcesz jutro jechać... — odezwał się schrypłym głosem, — przyszedłem więc pożegnać, bom tak był zajęty, że niemogłem cię bawić w czasie pobytu. Nie straciłem pono na tem nic, — uśmiechnął się złośliwie.
— Mnie ten nieznośny mój ksiądz, dyrektor sumienia, ― dodał, — zasadził do takiej roboty, że się od niej uwolnić nie mogłem... Mówiłem mu, że chcę was pożegnać, nie puszczał mnie aż dotąd... No — jakże, spodziewam się, że z Balbisią skończono? Ja mówiłem, pocieszając żonę moją, która desperowała, że wam jej narzucić nie potrafi, — iż wkońcu rozum mieć będziesz. Nieodrzuca się takiego posagu z ładną panną... niebędąc milionerem, a ty, mój kochany bracie mimo, że uchodzisz za doskonałego gospodarza — mimo, że żyjesz skromnie i z ładem, że cię wszyscy mają za wzorowego... postępowego... i t. d., i t. d., pono niekoniecznie jesteś szczęśliwy... Od czasu gdym miał szczęście po raz pierwszy zajrzeć ci w oczy, — wiele się rzeczy zmieniło dziwnie, jam się obmył i znowu wrócił pomiędzy ludzi, a ty, — synu bohatera... na którym wszyscy pokładali tak wielkie nadzieje, — ty, coś sam tak wysoko patrzał... kończysz na tem, że się żenisz z aptekarzówną...
Parsknął śmiechem Piotr.
— Jeszczem się nie ożenił przecie... — przerwał dotknięty do żywego Atanazy.
— Daj mi pokój, — ja wiem, co wiem, — przerwał Piotr, — skończysz na tem. W obywatelstwie też pono popularność twoja wiele ucierpiała. — My bo obaj mamy jedną naturę: gadać umiemy ślicznie, ale nas do roboty zaprządz nie potrafi nikt. No, co do mnie, niema dziwu, połamany jestem... ale ty, coś tak był pieszczony od losu, — coś miał wszystko przed sobą... taki koniec prozaiczny... niewypowiedzianie mi cię żal. Popsułeś sobie oczy nad książkami, — rozpocząłeś tak świetnie... taki rezultat... aptekarzówna!! dzieci!! los wszystkich śmiertelnych, którzy o wielkości nie marzą...
Siedział i słuchał Atanazy, blednąc z gniewu.
— Proszę cię, panie Piotrze, nie zmuszaj mnie przypomnieć sobie, żeś mi coś winien i że bardzo się źle wywdzięczasz.
— Za pozwoleniem, nic niewinienem ci, nic a nic, — odparł Piotr szydersko, — nie mam do wdzięczności pobudek. Owszem tyś mi winien jest za to, że ci całej mi wydartej schedy nie odebrałem, alem się ograniczył do tego, co ci z nosa spadło. — Ratowałeś nie mnie, ale sławę ojca... dla którego matka nie miłość wpoiła w serce moje, ale żal głęboki... Pan Bóg cię karze za dumę twoją... Sądziłeś się sto razy lepszym odemnie, dlatego że nie piłeś piołunówki... i miałeś surdut, lepiej zrobiony i czystszy od mojego...
Atanazy wstał, dobywając zegarek z kieszeni i chcąc się w jakikolwiek sposób pozbyć natręta, ale z Piotrem rady sobie dać było trudno. Przychodziło mu już na myśl pożegnać Piotrową... wyrzec się bodaj Balbiny i uciec do domu...
— Nie patrzże na cebulę, — zawołał Piotr, — ja nie wyjdę, póki nie zechcę. — Jutro nie będę ci zawadzał, gdy przyjdziesz do mojej żony, która trzyma dla ciebie Balbinę, — jutro, — dałem słowo, — nie pokażę się, — będziesz wolnym, — ale, żebym nie mógł ci się odpłacić, że mnie, jako zawadzającego ci pijaczynę, z własnego domu wyganiasz, — tego na sobie wymódz nie mogę. Będę się z tego spowiadał, ale nie daruję...
Atanazy rzucił się na krzesło, nieodpowiadając już, aby sporu nie przedłużać. Postanowił całą swą cierpliwość zużyć na to, aby znieść spokojnie szyderstwo i naigrawanie się Piotra, który, rozogniając się coraz więcej, nie myślał wychodzić.
— Tak to, tak, panie bratku, — dodał. — Zmieniają się czasy, ludzie i losy. Ja naprzykład, gdybym miał moc nad sobą i pozbył się nałogu piołunówki, ręczę ci, że z pomocą Bożą jeszczebym rolę odegrał w naszem poczciwem społeczeństwie, wcale świetną. Duchowieństwo mnie lubi i proteguje, mam wiarę głęboką, a choć słabości we mnie znają, któż ich nie ma? Ty zawsze im będziesz podejrzany, bo czytasz to, czego oni nie lubią, nie znają i obawiają się. Spadłeś już daleko niżej, niż stałeś, choć ci na wymowie niezbywa, a gdy ci się raz osunęła noga, choćbyś nawet wziął się do roboty dla jakiejś rehabilitacyi, odebrawszy posag Balbiny, — to nie pomoże...
— A propos, — dodał Piotr, — nowina ta może ci być niebardzo przyjemną, ale po bratersku muszę cię uprzedzić, że, gdyśmy byli w Poznańskiem u rodziny matki mojej, trafiło się nam na subhastę majątków przybyć w sam czas, by je ocalić. Mnie to postawiło w opinii bardzo wysoko, ale prawdą a Bogiem pieniądze dałem swoje w bardzo małej części, większą obiecałem i wyrobiłem, że pożyczyli opiekunowie Balbisi. Tych jakie półtorakroć sto tysięcy możesz uważać za stracone.
Piotr śmiać się począł.
— Jeśli się nie mylę, — dodał, — gospodarowano tam z kapitałami Balbisi tak pięknie, że się znaczniejszej ich części nie dopytasz. Zredukuje ci to posag znacznie, ale zawsze coś zostanie...
Nowym śmiechem wybuchnąwszy, Piotr, który ani myślał odchodzić, uderzył się po żołądku, poszedł do dzwonka i zadzwonił.
Wchodzącemu kelnerowi kazał sobie przynieść absynt i wodę.
— Przepraszam cię, — odezwał się do Atanazego, — znasz mnie, że ja się bez tego długo obejść nie mogę, a takem się zmęczył, że do domu nie doszedłbym, niepokrzepiwszy się.
— Sumienie mi każe, — dodał, siadając i szukając po kieszeniach cygara, które dobył nareszcie, kawałkiem papieru zawinięte, — że oprócz zawodu w kapitałach weźmiesz po żonie niektóre ciężary, dosyć nieprzyjemne. Balbisia ma ciocię, nawpół obłąkaną, którą poczciwe dziewcze pielęgnuje, jak siostra miłosierdzia. Nazywa się Wardobyska, jeżeli się nie mylę, osoba interesująca. Straciła męża, do którego była przywiązaną, przed dwudziestu kilku latami, gdy była młodą i piękną. Od tego czasu oczekuje zawsze powrotu jego, stroi się, śpiewa piosenki miłości, mówi ciągle o sercu i jest najdoskonalej śmieszną, równie jak biedną. Balbisia mówi, że się z nią rozstać nie może, choć najwłaściwiej byłoby oddać ją do szpitala. Jeżeli cię kocha twoja narzeczona, powinna zrobić tę ofiarę, bo z chodzącą wolno po domu Wardobyską, pomiarkuj, co poczniesz. To dopiero pierwszy punkt czarny. Powtóre krewnych ubogich Balbisi, o ile ja ich mogłem policzyć z pomocą żony mojej, tych, których trzeba wspomagać pieniędzmi, a którzy za to na swej opiekunce, a naturalnie i na tobie psy wieszać będą, jest osób około dziesiątka. Wszystko to ma prawo, obdarte i brudne, wchodzić do salonu, obraża się, gdy nie wpuszczą, w przedpokoju wyprawia hałasy, a ostatecznie żyje z Balbisi. Dziewczyna ma złote serce, może to być, ale w głowie pstro; zamiast się pozbyć tego tałałajstwa pielęgnuje i pieści...
Piotr byłby może znalazł jeszcze równie ciekawego coś do udzielenia bratu, ale, wypiwszy absyntu, uczuł się znużonym zamiast pokrzepienia, oczy mu się zamykały, wstał więc, włożył kapelusz na głowę i wyszedł, nucąc: „Do zo-ba-cze-nia.“
Czas jakiś po oddaleniu się jego Atanazy siedział w fotelu, osłupiały i przerażony. Zmniejszony posag, ciocia Wardobyska, dziesięcioro ubogich krewnych — stało przed nim i ćmiło piękny obrazek Balbísí.
Ale dlaczegóż mu poczciwa pani Piotrowa ani słowa o tem nie wspominała?
Atanazy mógł się zawsze jeszcze zawrócić, ale dać się strachem jakimś odpędzić Piotrowi nie chciał, aby mu pożądanego nie dać nad sobą zwycięztwa.
— Zobaczymy! — rzekł, kładnąc się do łóżka.
Chciał usnąć, nie mógł; głowę miał, pełną najdziwaczniejszych obrazów. Z miłosną piosnką na ustach chodziła po niej Wardobyska. Przewracał się z boku na bok, na żadnym niemogąc znaleźć spoczynku.
Z goryczą przebiegał myślą cały żywot swój, pierwotne nadzieje, szczęśliwe początki i to, do czego doszedł teraz, nieczując się winnym, bo nie zrobił żadnego fałszywego kroku, niezdawało mu się, aby nie spełniał obowiązków, by zgrzeszył egoizmem.
Pomimo starań, zabiegów, pracy szło mu coraz gorzej. To, co Piotr wyrzucał mu szydersko, w innej może mierze było prawdą. Jakaż na to była rada? nie widział żadnej.
Nie poczuwał się do tej winy, że znaczniejsza w istocie część życia spłynęła mu na czczem przelewaniu słów bez myśli, na rozprawianiu, gdy potrzeba było być czynnym, na marzeniach, gdy należało uczyć się rzeczywistości i naprzód rozpocząć pracę od samego siebie od tego, co było najbliższem i najpilniejszem. Życie mu spłynęło na tych podróżach po niemożliwych światach, a teraz czy nie było zapóźno?
Usnąwszy z temi troskami, przebudził się późno dosyć, i, nim się ubrał i przygotował do wyjścia na miasto, godzina, na którą się obiecał Piotrowej, nadeszła.
Z mniejszym daleko pośpiechem i w usposobieniu, nietak różowem, jak wczoraj, wszedł do salonu, w którym zastał bratową samą z zaczerwienionemi oczyma, jak ją codziennie nawykł był widywać.
Spojrzała na niego niespokojna.
— Mam to przeczucie, — rzekła nieśmiało, — że Piotr musiał pewnie być u pana Atanazego, a że on, biedaczysko, w złym humorze, boję się, żeby wam nie dokuczył; a takem go prosiła!
— Piotr w istocie był u mnie, — odparł Atanazy, — ale od wczoraj wieczorem nie widziałem go.
— A! wieczorem, —— podchwyciła, ręce łamiąc, żona, — wieczorem on zwykle najdokuczliwszy.
Atanazy zbył odpowiedź śmiechem dwuznacznym.
— Ponieważ już o tem mowa, — odezwał się po chwili, — w istocie Piotr mi naplótł niedorzeczności. Jestże w tem co prawdy, co o kapitałach panny Balbiny, pożyczonych do księztwa, wspominał?
Piotrowa się przeżegnała.
— Przecież,— rzekła z oburzeniem, — on własne nasze pieniądze w te same dał ręce... niemoże więc być, abyśmy je źle ulokowali. Radziliśmy się prawników.
— I ja też nie mam o nie obawy, — dodał Atanazy, — chociaż pieniężny interes jakikolwiek wolałbym mieć u nas w królestwie, w Galicyi bodaj, niż tam, gdzie wszyscy pożyczają, a nikt nie oddaje.
— Ja nic o tem mówić nie mogę, bo tego nie rozumiem, — odpowiedziała skromnie bratowa.
— Chciał mnie też nastraszyć familią panny Balbiny, — dokończył Atanazy, — ale w tem pewnie musiało być wiele przesady.
Ze spuszczoną głową milczała czas jakiś Piotrowa.
— Co do familii, — rzekła, — że ma ubogą, dosyć liczną i że ją wspomaga, tego przecie za złe jej wziąć niemożna. Serce ma dobre, zna swe obowiązki.
— A ciocia Wardobyska? — spytał Atanazy.
— Więc i o niej Piotr mówił! — wykrzyknęła oburzona gospodyni domu. — Niech mu Pan Bóg nie pamięta! Uwziął się, jak widzę, przeszkodzić mi w tem, czego ja sobie najmocniej życzę... Ciocia Wardobyska siedzi w swoim pokoju, biedaczka, nikt jej nie widzi oprócz Balbisi.
Spuściwszy głowę, Atanazy nie zadał już żadnego pytania więcej. Piotrowa poczęła śpiewać pochwały, swojej ukochanej pupilki, gdy ku godzinie obiadowej i ona nadeszła. Piotra się wcale na obiad niespodziewano, o czem zapewniła żona. Rozkaz podawania był już wydany, gdy drzwi się otworzyły, i wszedł Piotr.
Można było poznać po nim zaraz, że go coś nadzwyczaj przykrego spotkać musiało. Szedł, blady, pomieszany, bez zwykłej sobie buty, nieśmiały prawie, i, ledwie się skłoniwszy, wprost począł coś cicho szeptać żonie do ucha.
Ona i Atanazy, zdziwieni tem ukazaniem się Piotra w postaci, tak odmiennej, nie spostrzegli zrazu, że do salonu wprowadził ze sobą kogoś, zupełnie nieznajomego.
Figura ta tak dziwnie wydawała się we wspaniałem mieszkaniu państwa Piotrostwa; twarz jej i strój tak odbijały ostro od tego, co je otaczało, że nie można było pojąć, jak się tu znalazła i co robiła.
Człowiek był nędznie aż do łachmanów prawie odziany, z włosami na głowie najeżonemi, z chustą brudną obwiązaną szyją, z rękami czarnemi i zapracowanemi, w butach pokrzywionych i połatanych, mały, krępy, otyły, a raczej obrzękły, chociaż twarz brzydka i zmęczona nędzą i pijaństwem, które na niej pozostawiło ślady wyraziste, nosiła na sobie piętno znużenia, wygłodzenia i rozzuchwalonej jakiejś rozpaczy:
Niskie czoło, okryte wyrzutami czerwonemi, w części rozrzucone okrywały włosy, spadając aż na brwi rozrosłe, krzaczyste, najeżone, jak reszta zarostu. Broda i wąsy, dawniej golone, odrosłe, nawpół siwe, pół rude, okrywały tak policzki, iż mało co twarzy pozostawało widocznej. Ale to, co z niej wychodziło na jaw, mogło przerazić wyrazem dzikim, gorączkowym, namiętnym. Przez na pół otwarte usta z wargami ogromnemi, popękanemi i krwawemi, widać było resztę żółtych zębów.
Gość ten przerażający, wszedłszy szybko, jakgdyby gonił Piotra, nagle się zatrzymał wśród salki i, mnąc czapkę brudną w rękach, oglądał się ciekawie do koła.
Piotr, uprzedziwszy dopiero żonę, przypomniał, że nie przedstawił przyprowadzonego z sobą gościa, i szybko odezwał się, pokazując go:
— Przyjaciel mój, pan Trepkowski. Proszę się nie dziwować, że nie mógł się ubrać, jak należy... przeszedł nieszczęśliwe koleje, — powraca z dalekiej podróży.
To mówiąc, zwrócił się i przybliżył do osobliwszego gościa, który stał ciągle.. oglądał się i zdawał robić inwentarz tych przepychów... a gęba mu się wykrzywiała szydersko myślą jakąś.
— Jesteś zmęczony, głodny, — rzekł do niego półgłosem, — nim obiad podadzą, i będziesz się mógł pokrzepić, siadaj, nie rób ceremonii.
Uśmiechnął się Trepkowski.
— Nie myślę u was robić cerymonii, — rzekł śmiało, — alebym rad, żeby jeść dali, bom się wygłodził ostatniemi dniami (tu do kieszeni otwartej napół, rękę wpuścił i dobył kilka wyślizganych groszaków), — patrzaj, — co mi zostało... Wiedziałem ja, że wy przyjaciela nie opuścicie, który z wami złą dolę dzielił.
Przeszył Piotra oczyma... a ten mimo zwykłej śmiałości zająknął się i nic nie odpowiedział; ścisnęli się za ręce.
— Siadaj, rzekł Piotr, — z babami przecie konwersacyi nie będziesz prowadził.
Trepkowski rękoma otarł zaślinione usta i, niesiląc się na żadną rozmowę z gospodynią, która, blada i drżąca, mierzyła go oczyma, — usiadł na podsuniętem przez Piotra krzesełku.
Całej tej sceny świadek niemy, Atanazy, tryumfował, widząc, jak Piotr sam czuł upokorzenie swoje, bo nawet spojrzeć na niego nie śmiał.
Piotrowa, panna Balbina i on, niezwracając zbytniej uwagi na przybylca, szeptali pomiędzy sobą. Od czasu swojego zamążpójścia p. Piotrowa nieraz miała dosyć nieprzyjemne w swym domu odwiedziny różnych zagadkowych przyjaciół męża, takiego jednak obdartusa, nędzarza w łachmanach nie widziała jeszcze.
Jakże Piotr ten nisko upaść musiał, gdy z podobnymi ludźmi obcować i przyjaźnić się był zmuszony, — a — nawet ich z obawy jakiejś oszczędzać.
Że niekoniecznie sama serca dobroć i litość nakłaniała Piotra do tak grzecznego obchodzenia się z człowiekiem, którego ze służącymi posadzić było można, a nie wprowadzać do salonu, — było to jawnem, bo Piotr, o wszystkich
zapomniawszy, nim się tylko zajmował. Usiadł przy nim, pochylił mu się do ucha, szeptał coś tajemniczo, obaj się uśmiechali. Nie obawiał się nawet szyderstwa i tryumfu Atanazego, o którym zdawał się zapominać.
Przybyły gość przeciwnie zamiast okazać Piotrowi wdzięczność za jego dobroć nabierał buty, — odpowiadał na ucho przyjacielowi, ale półgłosem, — stukał nogami, bił rękami w kolana i żywo plótł coś, — przeciw czemu Piotr próżno protestować się zdawał.
Oznajmiono wreszcie, że dano do stołu, a gospodarz chciał kazać nakryć stolik osobny dla siebie i Trepkowskiego, przeciw czemu on zaprotestował, wstał, i trzeba go było za rękę powstrzymać i prowadzić. Widać było, że miał już wódkę w głowie, ale, gdy ją podano wedle zwyczaju przed obiadem, kazał sobie nalać kieliszek duży i, śmiejąc się, go powtórzył...
Piotr, niezajmując się resztą towarzystwa, posadził go w końcu stołu przy sobie i, bawiąc rozmową cichą i nic w usta niebiorąc, karmił go jaknajtroskliwiej.
Wypadek ten tak zmieszał szyki. tak pochłonął uwagę, — że wszyscy zapomnieli o tem, co mieli na sercu. — Atanazy próżno starał się zawiązać jakąś obojętną rozmowę, — nikt go nie słuchał, nikt mu nie odpowiadał. Piotrowa kazała przyśpieszyć podawanie potraw... aby zbyć się conajprędzej obiadu, natręta — i przykrego, bolesnego, upokarzającego widoku.
Gdy tu z jednej strony męczyli się wszyscy okrutnie, Piotr z Trepkowskim, wcale się nietroszcząc o nich, przedłużali tę torturę. Gospodarz nie jadł wprawdzie, ale pił za to i nalewał, nakładał pełne talerze, słowem pragnął widocznie okazać się gościnnym i serdecznym, za co Trepkowski wcale nie silił się na dowody wdzięczności. Obchodził się z Piotrem, jak z człowiekiem, którego miał w mocy swojej.
Jak długo trwał ten nieszczęsny obiad, nikt powiedzieć nie umiał. Piotrowa wstała, jak mogła, najprędzej, podała rękę Atanazemu i wyniosła się z nim do salonu; Piotr na końcu stołu pozostał w jadalni z przybyszem.
Nieszczęśliwej gospodyni łzy stały na oczach, szukała napróżno, czemby mogła bolesne zatrzeć wrażenie. Atanazy przez litość jej dopomagał; ale rozmowa cicha szła bezładnie, rwała się, a w długich między nią przestankach z sali jadalnej dochodziły głosy, które dowodziły, że Trepkowski i gospodarz nie wstali od stołu.
Posłano im tam czarną kawę i likwory, które pozostały i nie wróciły do gospodyni.
Atanazy widział, że tego dnia nic zrobić nie będzie mógł, i że okrucieństwem byłoby dłużej narzucać się gospodyni, wziął więc za kapelusz i pożegnał ją, obiecując jeszcze nazajutrz pozostać.
Miał z wesela kilka domów w Krakowie znanych i poszedł oddać im wizyty... Chciał wypić kielich ten do dna i przekonać się, jaką tu Piotr miał opinię i stanowisko w społeczeństwie, które niezawsze było pobłażającem.
Szczególna rzecz, Piotr, który się nie silił o pozyskanie łask, skutkiem stosunków swych z duchowieństwem i jawnie manifestującej się pobożności sądzony był litościwie i oceniany aż nadto pochlebnie.
— Jest to zapewne owieczka zbłąkana, — powiedział mu poważny bardzo mąż, — ale weszła na drogę straconą i trwa na niej, i potrzeba się tem cieszyć, a być pobłażającym.
Niedziwiło Atanazego, że w życiu, nader burzliwem, którego wypadki rzucały Piotrem, niekiedy go bardzo nisko pogrążając, znalazł się zmuszony obcować z odpadkami społeczeństwa; ale pan Trepkowski nie wydawał się istotą upadłą, nieznać było na nim, ażeby kiedy lepszego kosztował bytu... Tymczasem nad Piotrem, nieskończenie od niego wyższym, miał jakąś władzę i moc... Zkąd ona płynąć mogła?
Przedstawiało się to nadzwyczaj zagadkowo. Atanazy nie spodziewał się nawet, ażeby Piotr chciał mu to tłómaczyć.
Piotrowa, którą zrana zastał w domu, powracającą właśnie z kościoła z ogromną torbą książek i różańcem, przyjmując go, pośpieszyła męża uniewinniać... opowiadając, że ten wczorajszy człek był bardzo biedny, nieszczęśliwy, że dowodziło to najlepszego serca, iż mąż jej nim się opiekował... Biedna kobieta jąkała się, popłakiwała i zaręczała, że nie był to żaden zły człowiek, chociaż wyglądał na opoja, zbója i złoczyńcę...
Piotr już miał dla niego upatrzone miejsce i zapewne się nie miał pokazywać w Krakowie, gdzie, jako politycznie skompromitowany, nie był bezpiecznym, i t. d.
Atanazy słuchał, niewierząc, a rad, że Piotra w domu niebyło, korzystał z tego i poufną rozmowę zawiązał z Balbisią... Niewiele się jednak od niej dowiedział.
Gdy spytał o rozporządzenia majątkowe, o których wieści dochodziły, że mogły dla niej niepomyślne sprowadzić następstwa, panna Balbina odpowiedziała bardzo spokojnie:
— Bardzo panu dziękuję, że się łaskaw jesteś zajmować tem, co moją przyszłość obchodzi... ale ja mam po rodzicach tyle, że, choćbym straciła coś, nie będzie to dla mnie groźnem... Nie przywiązuję zbytniej do majątku ceny. Jest on raczej ciężarem, niż dobrodziejstwem. Jedyną jego dobrą stroną, iż dozwala być ludziom pomocą; nie wdaję się w to, co opiekunowie moi robią...
Uśmiechnęła się łagodnie.
— Każdego roku z tego, co mi wydzielają, zawsze coś pozostaje, choć staram się pozbyć grosza...
Atanazy przerwał jej, dodając bardzo pospolity frazes, — że to było niezmiernie łatwem.
— A! nie, — odparła Balbisia, — nauczyłam się tego od jednego świątobliwego kapłana, że pieniędzmi, nieopatrznie rzucanemi, wiele złego zrobić można. Mam to na pamięci. Są ludzie, którym pieniędzy dać się niegodzi, bo je na złe obracają.
Z przedłużonej o tym przedmiocie rozmowy przekonał się, że Balbisia miała rodzaj filozofii wyrobionej własną myślą i pracą, uczącej ją pogardy bogactw, a ceny istotnych życia skarbów, składanych w duszy.
Bardzo zręcznie Atanazy umiał potem przejść do rodziny, obowiązków, jakie ona wkładała na swych członków i t. p.
Balbisia i tu miała pojęcia idealne, rozciągające obowiązki względem familii aż do najdalszych jej ramifikacyi, ale siwowłosego patryarchę lub poważną matronę chciała mieć na czele tej gromadki, nad pojedyńczymi członkami dzierżących kontrolę... Dochodziła prawie aż do wspólności majątkowej.
Zkąd w głowie młodego dziewczęcia mogły się zrodzić myśli takie, nie pojmował Atanazy.
— Byłam zawsze samą, lubiłam czytać, żyłam odosobniona... trzeba mi przebaczyć moje bałamutne świata pojęcia... Przemawia za mną to, że nie ograniczałam się do marzeń, ale, com znajdowała dobrem, to — starałam się spełniać.
Atanazy nie mógł nie chwalić, — ale smutno się jakoś zrobiło... Tego rodzaju ideał mieć za żonę, z pojęciami, nadzwyczaj niepraktycznemi, o majątku, o wartości grosza, o granicy obowiązków — mogło być bardzo niebezpiecznem.
Milcząca ta istota odsłaniała mu się teraz, jako rzeczywiście, wyjątkowa a jemu właśnie potrzebna była taka, któraby ślepo się oddała i w niczem nie przeszkadzała, była posłuszną i bezmyślną. W oczach jego stała się śmieszną.
A więc majątek zagrożony, w części, co najmniej, unieruchomiony, rodzina uboga, głowa przewrócona, pogarda bogactw dziecinna, pochodzenie bardzo skromne... pozostawała piękność tylko, serce dobre i — to, co się z tych pierwiastków w nowem życiu rozwinąć miało.
Niedziw, że Atanazy, zbadawszy to, zawahał się mocno... Trzeba się było przygotować do walki... życie sobie zatruć.
Balbisia czyniła na nim wrażenie, bardzo przyjemne, czuł się ku niej pociągnionym interesem, jaki obudza nawet w człowieku zimnym i obojętnym natura szlachetna; ale wielki rozum młodego dziewczęcia wydawał mu się wielkiem bałamuctwem młodego umysłu...
Piotrowa, zdaleka podsłuchująca i odgadująca sercem to, co się z nimi działo, — nie wątpiła na chwilę, że Balbisia przy bliższem poznaniu właśnie tem oczarować go musi, co go — zraziło i nastraszyło. Tryumfowała już zawczasu.
Zajrzawszy w duszę Balbisi, — można było w niej dojrzeć — rozczarowanie! Atanazy niegdyś wydał się jej wyższą istotą; ażeby zbliżyć się do niego. stać godną, starała się nauczyć czegoś, oświecić się, — a teraz, z przerażeniem zajrzawszy w głąb jego duszy, — spostrzegała w niej próżnię, zapełnioną wyziewami najpospolitszych idei, — któremi żywił się świat bezmyślnych ludzi.
W jednym dniu, w ciągu tej jednej poufniejszej rozmowy — runęło, co budowała tak długo. Wyobrażała sobie, że się ich myśli i serca pożenią, że znajdzie go takim, o jakim marzyła... wielkim, wyższym nad ludzi powszednich... żyjącym tylko dla uszlachetnienia siebie i tego, co go dotykało...
Byłoż to gorzką prawdą czy złudzeniem, co odkrywała w nim? Nie chciała wierzyć oczom ni uszom... Jeżeli ów poznany bliżej takim się okazywał, czemże mogli być inni! Na zapytanie niespokojne Piotrowej — nie odpowiedziała nic... łzy się jej dobywały z oczu.
— Dobra ty, anielska opiekunko moja, — rzekła po chwili, — zostawmy troszkę czasu na rozmysł sobie i jemu... Mnie brak odwagi, on niebardzo też pragnie świat zawiązywać sobie. Ja za mąż wychodzić nie myślę.. będę czekała...
Biedna Piotrowa zrozumieć tego nie mogła, pocałowała ją w główkę, cisnąc po macierzyńsku do serca...
— A! dziecko moje, — rzekła cicho, — ale cóż będzie, gdy mnie zabraknie? Ja się czuję tak osłabłą... że, choćbym żyć chciała, sił mi niestarczy... a ty... potem...
Słów zabrakło, i uścisk wszystko zakończył.
Jak niespodzianie i dziwacznie zjawił się ów Trepkowski, którego postać i fizyognomia pozostały w pamięci wszystkich, tak nagle potem, jak gdyby się pod nim zapadła ziemia, zniknął.
Przez parę dni Piotra w domu prawie niebyło... powracał późno, wychodził rano i ściągnął, co tylko mógł i zdołał od żony, z własnych zasobów, a nawet pono zapożyczywszy się u lichwiarzy... Wszystko to pochłonął czy dobry uczynek, czy zacieranie złych jakichś i bardzo niemiłych wspomnień, — trudno było odgadnąć.
— To pewna, że Piotr ochłonął, uspokoił się, gdy — Trepkowskiego ślad nie pozostał, w Krakowie.
Kiedy się potem zjawił u żony, wymizerowany i zmęczony, a bardzo zły, i usłyszał pytanie, co zrobił z tym przyjacielem? — rozgniewał się naprzód mocno.
— Cóż to, ja jestem obowiązany asińdźce z moich czynności zdawać sprawę? — krzyknął. — Wypadek chciał, żem musiał go tu wprowadzić, inaczejbyś go nie widziała i nie słyszała o nim...
— Ale cóż to za człowiek, — odparła tym razem śmielsza żona, — żeś się tak nim i jego losem czuł obowiązanym zajmować!
— Ja? obowiązanym? — gwałtownie podchwycił Piotr. — Piękna mi pobożność i chrześciaństwo, kiedy rozumieć nie chcesz miłosierdzia nad upadłymi. A im niżej padł, tem...
Piotrowa mu nie dała dokończyć.
— Proszę cię, nie czyń mi wymówek, — rzekła, — nie miałam zamiaru cię draźnić. Wiesz, żem ci oddała dla niego, co tylko mogłam, com miała...
Piotr, mrucząc, przeszedł się po pokoju.
— I wymawiasz mi to? — dodał. — Przypomnij, że napisano: „ręka prawa o lewej niepowinna wiedzieć“, a ty żądasz wyznań odemnie? Po co ci to!
Nie odpowiadała długo biedna, — zahukana kobieta, a wkońcu rzekła:
— Wszystkich to uderzyło, żeś był tak bardzo troskliwy o tego człowieka. Gotowi myśleć, żeś się go obawiał, bo na to wyglądało obejście się z nim.
Rzucił się Piotr gniewnie.
— Wyglądało na to! — podchwycił — istotnie wyglądało! Niepoczciwi ludzie! Za kogóż go oni wzięli?
— Przyznam ci się, Piotruś — dodała żona, — że, jak Boga kocham, można go było wziąć za zbiega z turmy...
Piotr pobladł...
— A razem mojego przyjaciela! — wykrzyknął. — To pewnie kochany Atanazy tak go zakwalifikował...
— Atanazy wcale się nim nie zajmował, — przerwała Piotrowa, — alem słyszała służbę...
Gospodarz, ochłonąwszy, upokorzony, ruszając ramionami, dumał długo...
— Moja kochana żonko, — rzekł, przymilając się. — Proszę cię, gdybyś co podobnego posłyszała, — zgrom ich — i powiedz co w obronie tego nieboraka... Mnie niewypada, — jam tego słyszeć niepowinien... Historya jego bardzo prosta, bardzo powszednia... Syn rodziców uczciwych, ale gorąca krew... Nielepiej mu było, niż i mnie. — Zwalał się, stracił wszystko... Dałem mu miejsce leśniczego na wsi... Ma taką fizyognomię nieszczęśliwą, że nikt mu za trzy grosze nie ufa... Napija się, — cóż w tem dziwnego! Któż nieszczęśliwy nie pije! To jedyny ratunek, inaczejby człowiek zdechł...
We trzy dni potem, — gdy Atanazy pośpiesznie jakoś wyjechał do domu, nic stanowczego nieuczyniwszy, a Piotr oddychał swobodniej i życie dawnym trybem pędzić zaczął, rozeszła się wieść że szukano po mieście zbiega niebezpiecznego... który w drodze stróżom, do sądu go prowadzącym, umknąć potrafił. Śladem jakimś dopytano do domu państwa Piotrostwa... Piotr nadzwyczaj energicznie odparł podejrzenia, że zbieg ten mógł mu być znanym. Winien był swoim i żony stosunkom, iż do zbytku niedocierano.
Pomimo wypierania się i wyprzysięgania żona z oczu czytała Piotrowi, że nie był tak czystym w tej sprawie, jak się chciał okazać. Zamilkła, ale uczyniło to na niej takie wrażenie, iż tegoż dnia położyła się w łóżko... Piotr, milczący ale przygnębiony widocznie, posłał po doktora. Tegoż wieczoru Balbisia siedziała przy chorej, która, wpadłszy w gorączkę, straciła przytomność i modliła się tylko lub pobożne śpiewała pieśni.
W samym początku słabość zapowiedziała się — groźną. Sprowadził pan Piotr najlepszych lekarzy, a nieszło mu może tyle o żonę, — której nie umiał ocenić, ale — strach go ogarniał, — nie zrobiła testamentu! Rodzina czyhała na to, usposobiona jaknajgorzej dla Piotra. Zapowiadali krewni, że mu złamanego szeląga nie dadzą. Wprawdzie prawo mu wyznaczyć mogło i musiało spadek po żonie, — lecz w samym początku Piotr, pożyczając u niej pieniędzy, wydawał skrypta, które, chcąc się okazać nieinteresowanym, do akt wnosił. Sumy zapożyczone starczyły, aby — jego legitywę pokryć i puścić — bez grosza.
Obawa tej nowej ruiny wprawiała go w szał niemal rozpaczliwy, który ludzie poczciwi brali za dowód przywiązania do żony, bo od niej tyle w istocie doświadczył dobrodziejstw, iż się ów żal zdawał naturalnym.
Piotrowa miała wielu przyjaciół, oblegano więc dom, — starano się ratować ją, i lekarzom, dla których, równie jak na wszelkie wydatki, Balbisia kasę swą otworzyła, bo w domu, jak się pokazało, grosza niebyło, sypała pieniędzmi. Piotr siedział we drzwiach na czatach, przygnębiony i zrozpaczony. Oczekiwane przesilenie we dni siedm — nadeszło dopiero po czternastu... Chora zdawała się uratowaną, — ale się wszystkie jej siły wyczerpały. Niebyło choroby, lecz i życia czem podtrzymać nie było.
W pierwszej chwili, gdy nadzieja powróciła, Piotr odzyskał butę swą i wpadł do pokoju chorej, choć go wstrzymać usiłowano, wiedząc, jaki widok jego sam czynił na niej wrażenie.
Ukazanie się Piotra miało najnieszczęśliwsze skutki. Przypomniał jej to, czego pamięć się w chorobie zatarła... Nastąpiła recydywa, której koniec był przewidziany...
W ostatnich dniach męczarni... mąż naprózno się starał nakłonić ją do zrobienia testamentu. Rodzina potajemnie usiłowała temu przeszkodzić. Poczciwa pani Piotrowa na ręku swej pupili, Balbisi, Bogu ducha oddała...
Piotr nagle znalazł się w tem położeniu, w jakiem był przed ożenieniem, ale znano go lepiej, i ten sam duchowny, który niegdyś dla wprowadzenia go na drogę cnoty dał mu żonę, teraz z żalem głębokim stratę jej przypisywał jemu.
Ożenienie dało mu dosyć liczne grono przyjaciół, którzy żywili się u jego stołu, pożyczali pieniądze, ogrywali go i oszukiwali. Zmiana położenia rozproszyła ich wszystkich. Rodzina żony, pomiatana przezeń, stała przeciw niemu, nieubłagana, zbrojna we wszystkie środki prawne, aby resztki majętności zagarnąć... Straty, które w czasie pożycia ponieśli państwo Piotrostwo, — okazały się bardzo znaczne, — tem też chciwiej rzucono się na to, co pozostawało... Niedano się opamiętać owdowiałemu, który z resztką szlacheckiej buty przenieść się musiał do małego hoteliku pod Orłem-Białym. Proces między nim a rodziną natychmiast został rozpoczęty...
Śmierć pani Piotrowej osierociła najdotkliwiej pannę Balbinę, której zabrakło jedynego może serca, co ją kochało czule. Wdziała po niej żałobę, jak po matce, — jak dziecie, zajęła się jej mogiłą, o której ani mąż, ani ta rodzina, co spadek otrzymać miała, nie pomyślała.
Mając dom własny, dziewcze dobrało sobie osób parę do towarzystwa i pozostało samo, nieprzyjmując ofiarowanej gościny u krewnych. Wiedziało zawczasu, że od życia więcej żałoby spodziewać się mogło, niż szczęścia.
Balbisia nie miała nigdy wielkiej sympatyi dla pana Piotra, a jego postępowanie w czasie choroby żony — po jej śmierci politowanie nawet nad nim jej odjęło. Nie szukała go więc i zdziwiła się, gdy po pewnym przeciągu czasu przyszedł ją odwiedzić.
Znalazła go smutnie zmienionym. Lepszy byt cokolwiek mu szlachetniejszych rysów i pozoru przywrócił, nowy upadek uczynił tem, czem był przed spotkaniem się z Atanazym.
Dziewcze domyślało się zgóry, iż u niej pomocy szukać będzie. Miała najlepsze serce, ale w głowie potworzyła sobie idee własne obowiązków i prawideł postępowania.
Rzucała chętnie groszem, nigdy jednak tam, gdzie go natręctwem od niej wyłudzić chciano. Według niej Piotr skazany był na niedostatek i kłopoty dla poprawy i upamiętania. Przywitała go zimno, a zapobiegając aby nie mówił o sobie, rozpoczęła o grobowcu żony, o który uspokoić go chciała.
Piotr wysłuchał obojętnie i zamruczał:
— Myślisz pani o umarłych, toś powinna i o żywych nie zapominać. Ta niepoczciwa hałastra chce mi wydrzeć, co nieboszczka Honoratka mi pozostawiła. Sto razy słyszałem to z jej ust, że mi majątek swój testamentem miała przekazać. Na to mam świadków, a między innymi pannę Balbinę.
— Przepraszam pana, — odparła zagadnięta, — jam nigdy z jej ust o tem nie słyszała. Świadczyć nie mogę, a wiem, że to się na nic nie przyda...
Piotr się zmarszczył.
— Nie mam czem procesu prowadzić, — odezwał się rzeźko, — niech mi panna Balbina pożyczy.
— Nie jestem przy pieniądzach, — odezwało się dziewcze, — ale, gdybym je miała, na proces bym nie pożyczyła, bo nie znajduję go ani słusznym, ani dla pana właściwym.
— Cóż? z głodu mam umrzeć, — ofuknął się p. Piotr, — dla jakiejś głupiej bezinteresowności. Albożbym się ja był ze starą babą żenił, gdyby nie miała pieniędzy?
Panna Balbina, usłyszawszy to, ukłoniła się i, niemówiąc słowa, wyszła.
Piotr włożył kapelusz na głowę, trzasnął drzwiami i dom jej opuścił.
Tegoż dnia siadł pisać do Atanazego. Mieli z sobą rachunki.
Piotr był dłużnym, ale spodziewał się na należność swą roczną coś dostać. List napisał, dosyć grzeczny, przyznając bratu należną wdzięczność i odwołując się do jego szlachetnego serca i t. p.
Ile go to kosztowało, łatwo zrozumieć, gdyż niecierpiał teraz Atanazego i w ostatnich czasach dał dowody uczuć swych dla niego.
List odprawiwszy, czekał na odpowiedź, na tem polegając, że Atanazy nie jego, ale imie wspólne i pamięć ojca będzie ratował.
Dosyć długo nie otrzymywał odpowiedzi: Atanazy niezmiernie był zajęty.
Nadeszła wreszcie, ceremonialna, sucha, zimna, z aneksami rachunków i kategoryczną odmową, która najmniejszej nie pozostawiała nadziei, aby mógł co z niego wydobyć...
Ton listu wskazywał, iż pomiędzy braćmi cień nawet stosunku familijnego nie został.
Atanazy też teraz nazbyt sobą był zajęty, ażeby go los Piotra mógł obchodzić wielce.
Wyszedł był jakoś ze zwykłego życia trybu, stracił w części cel, który dawniej wyłącznie go zajmował. Ożenienie z p. Balbiną, stosunek z p. baronową zwichrzyły go, uczyniły opieszalszym i obojętniejszym na tę rolę w obywatelstwie, o którą się dawniej dobijał. — Tymczasem dotknęły go niepowodzenia rozmaite, pociecha, której szukał w nowych projektach, ominęła. Balbina wydawała mu się straszną, baronowej zląkł się również i, uwolniony od niej, zaklął się, że stosunków z kobietami poufalszych unikać będzie. Niepomyślne lata i fałszywe spekulacye spowodowały straty znaczne, potrzeba je było powetować. Co najgorzej wreszcie, owa zdobyta latami długiemi popularność, owo noszenie na rękach, odwoływanie się do niego z wiarą, jaką miano w jego zdanie, zmieniły się w rodzaj obojętności. Kto inny zajmował jego miejsce. Był to świeżo powracający z zagranicy, świetnie wychowany, niezmiernie pojętny i wymowny młodzieniec, syn niegdyś bardzo możnych rodziców pięknego imienia, który w istocie gruntownie był wykształcony i obudził zaufanie szczęśliwym interesem cukrowni na akcye... Dawała ona do dwudziestu procentów dywidendy w pierwszych latach.
Atanazy z nim mierzyć się nie mógł. Zdetronizowany, zniechęcony, znalazł jeszcze w sobie tyle energii, że, na następny jarmark wełniany pojechawszy do Warszawy, zdobył się na projekt założenia parowego młyna, tartaków, wyrobów drewnianych i spółki handlu zbożowego.
Zawiele tego było na jeden raz, ale Atanazy, któremu wyrzucano bezczynność, chciał olśnić nagłem wzięciem się do czynu.
Świeże powodzenie cukrowni na akcye robiło nadzieję, że i inne przedsiębierstwa pomyślnie pójść muszą, że chwila na nie nadeszła. Nierozważnie bardzo pan Atanazy nietylko wszystko, co mógł ściągnąć, postanowił włożyć w te swe przedsiębierstwa, ale zaciągnął długi znaczne, pewien, ze je rychło spłaci i drugie tyle zarobi.
Z rodzajem gorączki wziął się do dzieła. Nieopracowano planów dokładnie, wszystkie pomysły były jawnie i oczywiście doskonałe, wszystkie na dobie przychodziły, ale wymagały włożenia kapitałów, daleko znaczniejszych, niż te, któremi on i jego przyjaciele rozporządzali. Stało się więc, co się u nas po stokroć powtarzało, powtarza i nie uczy. Wzięto się do dzieła bez zasobów potrzebnych, spuszczając się w arytmetyce na jakieś: „to będzie,“ i rachunek zastępując marzeniem.
Następstwa tego zuchwałego porywu bardzo się prędko czuć dały. Wszystkie rozpoczęte, zawiązane, pozasnuwane, poogłaszane spółki — dla braku kapitałów przestały się rozwijać, zagrzęzły na mieliźnie.
Atanazy rozpaczliwie osobistym kredytem usiłował je wprowadzić w życie i zamazał księgi swe hypoteczne do ostatecznego krańca możliwości, a nareszcie uciekł się do lichwiarzy. Ten heroizm, z którym ukryć się niebyło sposobu, zamiast obudzić zaufanie zrodził przestrach i wątpliwość. Ludzie się wycofywać zaczęli, on sam pozostał na stanowisku bez grosza, bez środków dostania go. Po krótkim przeciągu czasu potrzeba było likwidować i cofnąć się.
Naówczas ci, co odstąpili Atanazego, poczęli się rozglądać lepiej, skorzystali z rozprzężenia i rozebrali między siebie pomysły jego, napół wykonane. Straty spadły na niego tylko, a były tak znaczne, że ruina całkowita zdawała się nieuchronną.
Dla dumnego, niegdyś ulubieńca ogółu, być zbiegiem okoliczności zrzuconym tak z tronu, wyszydzonym i paść ofiarą — nie bolało dla strat materyalnych samych, ale było moralnym upadkiem niepowetowanym.
Chwilę jakąś trzymał rewolwer w ręku i rozmyślał, czy nie najlepiej było w łeb sobie strzelić?
Przeszkodziło coś dokonaniu rozpaczliwego czynu, a Atanazy odzyskał nieco odwagi. Nie wiedział jeszcze, co pocznie, ale zaczynał rachować, że w jego wieku jeszcze nanowo można wejść w szranki.
Lecz jakże różnym teraz występował na tę samą scenę, na której niedawno grał pierwszą rolę?!
Z obawą, z wahaniem stawiał każdy krok, aby nim nie przyśpieszyć katastrofy. Tygodniami całemi siedział zamknięty w domu.
Z rodziny jego nikt mu dopomódz nie mógł, o Ksawerym nie pomyślał nawet.
Do bardzo mało mu znanych krewnych należał zamieszkujący na Żmudzi cioteczny brat matki jego, pan Izydor Donajtys, o którego ogromnych dostatkach i nadzwyczaj szczęśliwem gospodarstwie, spekulacyach chodziły przesadzone wieści. Atanazy sobie przypominał, iż słyszał, jak go oceniano na dwadzieścia milionów rubli. Niebyło przedsiębierstwa w tamtych prowincyach, do któregoby on nie należał, a wszystkie, do których wchodził, przynosiły ogromne zarobki.
Rozpaczliwy stan interesów nakłonił Atanazego do rozpaczliwego też kroku, o którym przed laty kilku nigdyby nie pomyślał. Zabrał się do ciężkiej pracy, napisał spowiedź powszechną, odmalował położenie, przyznał się do win i nieznanego powinowatego prosił o radę i ratunek.
Niewiele się po tem spodziewał Atanazy, ale tonący brzytwy się chwyta. Odpowiedź, która wedle obrachunku nadejść mogła we dwa, a najdalej trzy tygodnie, — nie nadeszła i w miesiąc. — Milczenie wymownem było. Donajtys też go teraz znać nie chciał, jak on go nie znał przez lat wiele. Wstydził się, że do tej żebraniny się poniżył.
Nie pozostawało nic, jak wyprzedać się z ojcowizny w pomyślnych warunkach i pójść pracować na cudzem, gdy się na swojem nieumiało.
Atanazemu nie majątku było żal, ale złamanego życia.
Właśnie wezwał był prawnika, aby z nim obmyśleć środki sprzedaży majątku bez straty, gdy wieczorem zamiast spodziewanego adwokata — bryczką prostą, końmi czterema małemi nadjechał mężczyzna w kapocie, siwy, rumiany, zdrów, w którym Atanazemu trudno było poznać od lat dwudziestu niewidzianego Donajtysa.
Typ to był, jakich nasze czasy już nie wydają. Na oko prostaczek, który nie zdawał się umieć trzech zliczyć. Człek rumiany, zdrów, wesoły, ciągle zajęty, mówiący mało i bardzo krótko a zwięźle. Pomimo wieku trzymał się krzepko i dzielnie. Wszystko na nim i około niego dowodziło dobrobytu, ale było tak proste i skromne, jak on sam.
Oprócz łaciny, z którą znał się dobrze, francuskiego i niemieckiego języków, które rozumiał, — ale nie mówił niemi, — Donajtys mało się czego uczył i przyznawał się do nieuctwa, ale, ponieważ do tego się tylko brał w życiu, co rozumiał i co zbadał, wiodło mu się pomyślnie.
Z kilku folwarczków dorobił się kolosalnej fortuny, a jak zaczął życie od bryczki i szaraczkowej kapoty, tak je na nich kończył.
Nikt w świecie w nim nie byłby się domyślił magnata, — on też sam nie miał najmniejszej pretensyi, aby go dla pieniędzy szanowano, — i kłaniał się wszystkim wielkościom, nie licząc się do nich.
Ludzie, którzy bliżej go znali, opowiadali o nim cuda. Mieszkał w starym domu z pruskiego muru i drzewa, jeździł bryczką, jadał potrawy, które mu more antiquo kucharka gotowała, począwszy od kapuśniaku i barszczu do naleśników w święta.
Nie było to skąpstwo, bo mówiono, że w danych wypadkach nie żałował sum znacznych, — ale Donajtys tłómaczył się, że mu z tem było dobrze i przywykł do tego.
Z dwóch synów jeden był uczonym wprawdzie, ale w juchtowych butach gospodarzem, drugi mechanikiem i budowniczym. Gdy go prowadzić chciano do urzędów i obiecywano świetne posady honorowe, odmawiał, tłómacząc się nieudolnością.
W pierwszej chwili Atanazy, zdumiony i uradowany, stracił przytomność umysłu, nie wiedział, gdzie go posadzić. Stary uspokoił go i prosił, aby na żadne się nie zmagał przyjęcie.
— Ja jestem simplex servus Dei, — rzekł, biorąc za rękę Atanazego. — Powiedzieli ci, że mam dużo pieniędzy, i pieniądze chcesz we mnie uszanować. Daj pokój temu. Rozmówimy się, — rozpatrzymy w położeniu, — jeżeli będę mógł ci pomódz, chętnie to uczynię, ale sądzę, że ani ty odemnie dobrodziejstw byś nie przyjął, anibym cię ja niemi śmiał upokarzać. List twój szczery i otwarty, przyznam się, ciekawość we mnie zrodził poznania cię.
Można sobie wyobrazić łatwo, na jaką wymowę, na jaki potok słów Atanazy, przemawiający we własnym interesie, zdobyć się musiał w tem położeniu.
Wszystko, co na swoją obronę znaleźć mógł, — co w stanie społeczeństwa istotnie przyczynić się mogło do upadku jego, — Atanazy wyłuszczył, odmalował jaskrawie, przedstawił dramatycznie temu, którego nazywał dziaduniem.
Donajtys, prawie nieodzywając się, słuchał pilnie, niekiedy wyzywał do objaśnień, ale nie dawał najmniejszego znaku ani sympatyi, ani zniecierpliwienia. Cierpliwości dał dowód nadzwyczajnej, gdyż pokilkakroć jedno powtarzającego, bolejącego Atanazego — nie wstrzymał ani razu i dał mu się wywnętrzyć do dna. Przez cały dzień trwał ten rodzaj badania. Gospodarz, zawsze grzeszący rozwlekłością i zbytnią obfitością słowa, — teraz jeszcze więcej czuł się natchnionym. Boleść, zawód doznany uczyniły go wymownym.
Wszystka wina spadła na ludzi, a Atanazy przyznawał się tylko do niebaczności i nieznajomości zbyt pochlebnie ocenianego stanu kraju...
Trwały te opowiadania niemal do północy... a odprowadzając na spoczynek dziadunia, wnuk prawił jeszcze o doznanych zawodach, chociaż nie otrzymywał od niego ani słowa pociechy.
Nazajutrz, gdy wstał rano, doniósł mu ubierający go sługa, że stary pan rano, odmówiwszy pacierze, wypiwszy kawę, poszedł gdzieś po gospodarstwie, i niewiadomo, gdzie się znajdował.
Pośpieszył gospodarz gonić go i szukać i znalazł aż w polu, z laską obchodzącego łany i przypatrującego się nieznanemu sobie krajowi.
Jakby zapobiegając temu, aby rozmowa na wczorajsze tory nie wpadła, Donajtys począł ją od chwalenia dóbr i gospodarstwa. Zapytany, czyby nie znalazł, coby sprostować należało, staruszek odpowiedział z uśmiechem:
— Wyobrażasz sobie fałszywie, mój Atanazy, że jestem jakimś nowatorem lub czarodziejem. Ze mnie w gospodarstwie tak prosty człowiek, jak w innych sprawach. Nie wyrywam się nigdy naprzód, nie pozostaję w tyle — wedle prawidła, bardzo rozumnego, które Długosz przypisuje naszemu Jagielle... Idę ani zanadto powoli, ani śpiesząc zbytnio... robię to, co i inni... spokojnie, niechcąc nagle się dorabiać... Pan Bóg szczęści... — Nie dokończył nawet, a po namyśle dodał:
— Mówiono ci pewnie o moich spekulacyach i przedsiębierstwach. Szczęściło mi się i w nich, ale tu cała sztuka w tem, żem starał się zawsze mieć grosz w kieszeni. Gdym miał trzydzieści, wkładałem tylko pietnaście, mając zawsze zapas na złą godzinę. Powszechnym u nas błędem było i jest, że, kto ma dwadzieścia, kupuje za trzydzieści i więcej zawsze zamierza, niż może. Zdaje mi się, żem ci odkrył dwie moje największe tajemnice.
Atanazy słuchał i myślał i w duchu sobie powiedział wkońcu, że dziadunio zestarzał... i był zacofany... nie znał ceny czasu...
Patrzał na niego z poszanowaniem, ale razem z rodzajem politowania.
Przez cały ten dzień trwały rozmowy, z których Donajtys mógł niezawodnie poznać bliżej Atanazego, ale, jakie na nim uczynił wrażenie, tego odgadnąć niebyło podobna. Okazywał się życzliwym, nie draźnił go żadną krytyką, a gdy Atanazy dopominał się o radę lub usiłował z niego dobyć, czy może na jego pomoc rachować, — staruszek, zimny, małomówny, nic nie dawał poznać po sobie.
Mając takiego gościa, starał się nim pochlubić przed sąsiadami Atanazy, bo nazwisko jego w całym było kraju znajome, na dzień więc następujący pospraszał, kogo tylko mógł, i sposobił się wystąpić, aby uczcić staruszka.
Zapóźno się o tem dowiedział Donajtys i z chmurną twarzą przyszedł czynić wymówki wnukowi.
— Wszystko to niepotrzebne, — rzekł, — a naraża cię na wydatki, w chwili gdy ci największa przystała oszczędność. — Mnie zaś — obcy ludzie... których drugi raz w życiu nie zobaczę, więcej kłopotać będą, niż zabawią...
Zjazdu już powstrzymać niebyło można. Donajtys włożył świeższą tylko szaraczkową kapotę i białą chustkę na szyję... Cała ta wyelegantowana młodzież i panowie z sąsiedztwa wcale mu nie imponowali. Byli to reprezentanci tego kraju, który sam Atanazy odmalował mu tak niekorzystnie. Stary jednak zbliżył się zaraz w początku do pułkownika Ratmańskiego i do komornika i z nimi spędził dzień przyjemnie... nieznajdując ich ani tak zacofanymi, jak malował Atanazy, ani takimi egoistami, jakimi ich okazywał.
Młodzież, która milionera w kapocie nie mogła pojąć, patrzała na niego i słuchała z rodzajem osłupienia. — Choć Atanazy radby był na ten raz zmienił zwykły tryb przyjęcia, nałogowe kieliszki, — zbyt rozpasaną i huczną rozmowę, czcze rozprawiania i ubolewania, — niebyło sposobu powstrzymać ani pohamować. Oponującemu przypominano jego własne słowa i głoszone zasady... Skompromitowano go w oczach starego.
Wieczorem znaczniejsza część gości zasiadła do kart, a Donajtys, przypatrujący się przyjaciołom, przysłuchujący się ich paplaninie, niebardzo być musiał zbudowany.
Usunął się wkońcu z Ratmańskim do gabinetu i tam resztę wieczoru przebył z nim i gospodarzem.
Wogóle całe to wystąpienie było chybionem. Atanazy spostrzegł się zapóźno, że z wielu zwyczajami chwalić mu się nienależało, chciał je zmienić, i nieudało mu się. Popełniano omyłki i niecierpliwiono nieszczęśliwego.
Późno w noc rozeszli się i rozjechali.
Sam Atanazy, rozpatrując się w całem przyjęciu dziadunia, wyciągał z niego ten wniosek, że wyobrażenie o nim musi powziąć niezbyt pochlebne.
Następnego dnia byli znowu sami. Stary niczem jeszcze nie dał poznać, jak postąpi z nieszczęśliwym swym wnukiem. Atanazy stał, jak na gorących węglach.
Donajtys po obiedzie siadł przy nim w saloniku, gładząc głowę i pociągając wąsa.
— Mój panie Atanazy, — rzekł, — z duszy chciałbym ci pomódz skutecznie, myślałem i rozmyślałem nad tem, jak się wziąć do tego. W wielu pojęciach różnimy się wielce, a ja nie mam tej zarozumiałości, abym komu zdanie moje narzucał. Jestem stary, wiek i czas mają wymagania swoje. Wiesz, co ci zaproponuję? Nabywam od ciebie dobra twoje, z prawem odkupienia ich, zostawię cię przy gospodarstwie i potrzebny na nie kapitał pożyczam w jaknajłagodniejszych warunkach. Zdaje mi się, że tego tylko sobie życzyłeś? Spełniam więc twe własne pragnienia. Przyjmujesz mój wniosek?
Atanazy w istocie nie mógł ani żądać więcej, ani się spodziewać nawet tak pomyślnego rozwiązania.
Zarumieniony, szczęśliwy, przyszedł starego po rękach całować, ale Donajtys mu nie dał tracić czasu na te oznaki wdzięczności.
— Muszę powracać do domu, — rzekł, — sprowadź swojego adwokata, dopełnijmy formalności, na które, przepraszam cię, ale nastawać muszę. Im prędzej skończymy, tem lepiej.
Atanazy z zupełnem zaufaniem gotów się był wyrzec przynajmniej tych, które jego ubezpieczały, ale stary nie pozwolił na to.
Kilka dni upłynęło na pisaniu tranzakcyi, wnoszeniu do akt i t. p. Starano się oszczędzić miłość własną p. Atanazego, i, gdy Donajtys wsiadał znowu do swej niepozornej bryki, przejęty jego dobrocią wnuk w rozczuleniu niewymownem chciał go w nogę pocałować. Donajtys uścisnął go, pobłogosławił i odjechał. Dopiero pozostawszy sam z sobą, Atanazy zaczął rozmyślać, jak ma rozpocząć to życie nowe, pracę odradzającą, jak się uchronić od popełnianych błędów.
Rozbierając wszystkie warunki, w jakich się teraz znajdował, dostrzegł dopiero, że niewszystkie one były tak pomyślne, jak sobie wystawiał z początku. Dobroczyńca wydał mu się zasurowym, zanadto ostrożnym, nadto o sobie pamiętającym. Wdzięczność znacznie ostygać poczęła.
Z tą lekkomyślnością, z jaką niedawno przyjmował dobrodziejstwo, znajdując je nadzwyczaj wielkiem, teraz widział już w niem tylko zręczne wyzyskanie siebie przez daleko przebieglejszego od siebie człowieka.
Przez cały dzień chodził zniechęcony, tak że mu do głowy zawitało: odrzucić ofiarę, zniszczyć tranzakcyę, oddać pieniądze i sprzedać majątek. Wydawało mu się to korzystniejszem, więcej mu zapewniającem swobody.
Na to smutne usposobienie trafił pułkownik Ratmański, powracając z sąsiedztwa, który, zakochawszy się w staruszku, chciał go raz widzieć jeszcze.
Atanazy był z dawnym ojca przyjacielem otwartszym, niż z innymi, na zapytania jego począł odpowiadać szczerze i tłomaczyć, co Donajtya chciał uczynić dla niego.
Ratmański był w uniesieniu. I w tejże chwili zgryziony Atanazy pod wrażeniem słów jego kilku zmienił pogląd, wynosząc dobrodziejstwo pod niebiosa.
Przyznał się przed pułkownikiem, że nie umiał ocenić pełnego delikatności postępku, — w którym teraz lepiej się rozpatrując, widział jasno zbawienie swoje. Nie wątpił ani na chwilę, iż w krótkim czasie potrafi odzyskać straty i okazać współobywatelom, — co może racyonalne prowadzenie gospodarstwa i interesów przy dostatecznym kapitale. Stary Donajtys nietylko był dobroczyńcą jego przez ocalenie majątku, ale ratował sławę i dopomógł mu do rehabilitacyi.
Puściwszy się raz na niezmierzone pole planów przyszłości, Atanazy skreślił cały swój program pułkownikowi i w tak pochlebnych barwach go odmalował, — że sam wpadł w uniesienie...
— Kochany panie Atanazy, — rzekł Ratmański, żegnając się z nim w ganku, — zostań tylko w tem usposobieniu i nie daj się zbić z drogi... Wszystko pójdzie dobrze... Niech Bóg błogosławi.