Trójlistek (Kraszewski, 1887a)/Tom II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trójlistek |
Wydawca | Edward Leo |
Data wyd. | 1887 |
Druk | Józef Sikorski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jak wszyscy lekkomyślni ludzie, Atanazy ulegał wrażeniom wszelkim z wielką łatwością; działały one na niego tak, jakby stanowczy wpływ wywrzeć miały, ale — był to ogień słomiany. To, co zdawało się tak silnem, że mogło zmienić życia kierunek, dopóty się tylko utrzymywało w pamięci, póki nowego coś nie zatarło śladu, jaki był wyryty... Z równą łatwością, jak się piętnowała myśl nowa, znikała potem bez śladu, chociaż nic nie ręczyło, ażeby powrócić nie mogła.
W chwili gdy Piotr przybył w odwiedziny i po pieniądze do brata, Atanazy właśnie obrachowywał, jakie skutki wywarła pomoc Donajtysa i z nią rozpoczęte gospodarstwo nowe. Szukał w czynności dziadunia czegoś podstępnego, — egoistycznego, — ażeby tem wytłomaczyć, że, — wszelkie środki mając w ręku do podźwignięcia się, — nie zrobił nic lub tak, jak nic.
Siebie obwinić nie chciał, musiał w kimś znaleźć niepowodzenia przyczynę. — W istocie sprzykrzyło mu się jedną drogą powoli iść do celu, szukał środków, ażeby coś nowego rozpocząć.
Według niego los, ludzie, zazdrość, niechęci, intrygi spikały się na niego właśnie dlatego, że się jego nadzwyczajnych obawiano zdolności.
Padał ofiarą swojego geniuszu. Podejrzewał wszystkich, — zniechęcony, chciał niewdzięcznego świata się wyrzec, — porzucić wszelkie starania i wysiłki, zamknąć się gdzieś w pustelni.
Ale — potrzeba się było od Donajtysów oswobodzić, albo im oddając pieniądze, lub majątek.
Nie naglili, nie naprzykrzali mu się, tem więcej ich nienawidził.
— Są powolni umyślnie, aby mi okazać, że mnie lekceważą, że wiedzą, iż ja nic nie jestem w stanie zrobić, — mówił Atanazy, — ale to się raz skończyć musi. Oddam im majątek... pójdę służyć!
Po kilka razy na dzień siadał do rachunków p. Atanazy, obliczał fantastycznie, co miał, co zarobił, co oszczędził, i dochodził do tego smutnego przekonania, że zawiódł się na wszelkich swoich nadziejach.
Jedyny powiernik, któremu w chwili zwątpienia jakiegoś wyznał wszystko, co go trapiło, Atanazy, mając współczucie dla niego i politowanie, otwarcie mu wypowiadał, czemu niepowodzenie według niego przypisać było potrzeba.
— Nie gniewaj się na mnie, panie Atanazy, — mówił mu, — byłem ojca przyjacielem, jestem twoim i właśnie dlatego, że ci życzę dobrze, muszę mówić prawdę. Gospodarstwo u ciebie szło dobrze, nie popełniłeś żadnej kosztownej omyłki, ale sam tryb życia twego nie dozwolił robić oszczędności. Koni na stajni trzymasz tyle, co przedtem, ludzi dla parady niepotrzebnych wielu. Przyjmujesz zbyt kosztownie gości, dajesz nadto wystawne obiady i baliki. Życie twoje pochłania daleko więcej, niż się zdaje. Od czasu, jakeś rozpoczął reformę, nie widzę, ażeby się ono odmieniło.
Atanazy aż ręce załamał.
— Panie pułkowniku, — zawołał z niezmierną gwałtownością, — możnaż po mnie wymagać, abym zszedł z tej stopy, na której dom po ojca wziąłem, do której nawykłem, a na której ludzie się mnie widzieć nazwyczaili. Zmiana w tem jest poprostu niemożliwą. Sobie mogę odmówić wszystkiego, ale nazewnątrz reprezentuję rodzinę, pamięć ojca; oznaki dostatku są przywiązane do stanowiska. Krok w tył, a upadłem bezpowrotnie. Jeżeli mam tym kosztem okupić majątek, należy się go wyrzec, bo straciłbym znaczenie, życie by mi się stało nieznośnem.
— No, ale, straciwszy wszystko, cóż poczniesz? — zapytał Ratmański.
— Jużciż szlachetniej jest sobie w łeb strzelić, — wyrwało się Atanazemu, — niż zmniejszyć się, obciąć, znikczemnieć.
Pułkownik wzruszył ramionami.
— Przepraszam cię, ale to, co mówisz, nie dopuszcza już dyskusyi, bo to są rozpaczliwe lamentacye.
— Pan pułkownik nie zaprzeczy, że imie i przeszłość obowiązują? — zawołał Atanazy.
— Któżby temu przeczył, ale nie do trzymania sześciu koni, — dodał Ratmański, — tylko do zredukowania się w porę, aby nikomu nic nie być winnym.
— Na mnie się spiknęło wszystko, ― mówił, przerzucając się na inne pole, Atanazy. — Proszę pod najsurowszą wziąć krytykę moje postępowanie, życie, wydatki domu, kieszonkowy mój ekspens, nie nadużywałem niczego nigdy. Pokażę takich dziesięciu, którzy rządzili się sto razy gorzej, niż ja, popełniali błędy, a stoją na nogach, zaś ja...
Ratmański, widząc go tak podraźnionym, począł łagodzić i uśmierzać rozdraźnienie, ale, im przemawiał z większem pobłażaniem, tem p. Atanazy więcej rósł w butę.
Niebyło wyjścia. Zdawał się rachować na interwencyę Opatrzności, na jakiś cud, na wyjątkową godzinę, w której dla niego dwa a dwa miało uczynić dwieście.
Ratmański powiedział sobie, że głowę stracił, ale mu to odejdzie. Przechodziły dnie i tygodnie w przerzucaniu się Atanazego z jednej w drugą ostateczność. Kładł się spać z postanowieniem jechania do Douajtysa by rozmówić się z nim otwarcie, dowodząc mu, że jego dobrodziejstwo było przyczyną zguby. Wstawał potem z ideą mściwą, aby ożenić się bodaj z córką największego gbura, byle mu przyniosła miliony i zapewniła zwycięztwo.
Po kilkakroć już powracał myślą do panny Balbiny, do Piotrowej, do tych kroci guldenów, które mu obiecywano z aptekarzówną.
Przybycie Piotra wśród tej walki wewnętrznej, jaką z samym sobą wiódł, nie dało mu usnąć tej nocy.
Balbina była niezamężną, panią swej woli, pełnoletnią, a on znał doskonale moc, jaką miał nad nią, i wpływ, jaki mógł wywrzeć.
Potrzeba mu się było dowiedzieć dokładnie o pannie, jej majątku, sytuacyi, rodzinie, a o tem nikt lepiej nad Piotra nie mógł go objaśnić. Należało go rozbroić, pojednać się.
Ale tu wstręt ku niemu, obrzydzenie, obawa — górę brały. Wstyd zresztą czuł znowu się zbliżyć po tak stanowczem odepchnięciu.
Piotr, który się tego nie domyślał, ułatwił mu wielce postępowanie dalsze. Zaproszony do stołu, przyszedł dobroduszny, łagodny, jakby zapomniał o wszystkiem, co go dzielić mogło od brata. Zdobył się nawet na humor znośny. Z łatwością wielką rozmowa naprowadzoną została; Piotr, mający na sercu, aby żony nieboszczki myśl doprowadził do skutku, począł mówić o Balbisi, kłamać bardzo zręcznie, mieszać prawdę z fantazyą i zalecać dziedziczkę między innemi tą cnotą, że pomimo czasów złych, ofiar, dobroczynności swej, wymagań ubogich krewnych dorobiła majątku niemal ćwierć jeszcze własnym przemysłem.
— Dziś, — Piotr, poruszony, — jest to najbogatsza panna na wydaniu w Galicyi. Wiem o jednym hrabi i o księciu, którzy napróżno do niej wzdychają.
— Czegóż ona się spodziewa? co zamierza? — zapytał Atanazy.
— Zdaje się, że ma miłość w sercu dla kogoś, z którą się tai, — mówił stary, — ale nie tai się, że winna temu, którego kocha, swe wykształcenie, że on dla niej był przykładem, podnietą. Pamiętam, że żona moja upewniała, iż to się tyczyło pana Atanazego.
— Ale cóż znowu! — śmiejąc się, rzekł gospodarz. — Musiała zapomnieć o mnie. Stosunki się zerwały.
— A ja wiem, iż pilno śledzi każdy krok brata, — mówił Piotr, — i ty kiedyś do niej powrócisz, bo ona ci jest przeznaczoną. Lepszego nic w świecie nie znajdziesz.
— Sameś mnie niegdyś ku niej zniechęcił, — odparł Atanazy, — a dziś, gdybym chciał, zbliżyć się do niej nie mam ani powodu, ani sposobu. Uchowaj, Boże, podobnego ożenienia, — dodał, — dopieroby tryumfowali nieprzyjaciele moi, zowiąc mnie niezdarą, który się musiał uczepić fartuszka aptekarzównej.
Przez cały czas obiadu Piotr, który, gdy chciał, kłamał nadzwyczaj zręcznie i swoim improwizacyom umiał nadawać charakter wielkiego prawdopodobieństwa, wymyślał historye o p. Balbinie; według niego nawet w sterach arystokratycznych miano dla niej poszanowanie.
— Ale to, mospanie, — dokończył wzdychając, — waćpan tylko jesteś ślepy i odpychasz, co ci się samo narzuca i stręczy.
Obrócił to w śmiech gospodarz, ale, gdy się rozstali, myślał już tylko o Balbinie. Ona była jedynem możliwem rozwiązaniem ciężkiego zadania. Ożenienie z nią uwalniało go od Donajtysa, a tu pilno potrzeba było, dopóki żył stary dziadunio, kończyć, bo z synami jego nieskończenie trudniejszeby wypadły rachunki.
— W istocie ślepy byłem, — mówił sobie Atanazy, — szczęście mi samo w ręce szło i idzie. Piotr pomimo zalania gorzałką ma bystre i trafne wejrzenie. Dlaczegóż dotąd nie wyszła za mąż? Czeka na mnie.
Podróż do dziadunia należało odwlec, jechać do Krakowa, szukać sposobności i pochwycić ten ostatni środek ratunku.
Nie wątpił nigdy o sobie p. Atanazy, a tu miał przekonanie, iż dosyć mu było chcieć, aby posiąść.
Przed Piotrem jednak, niedając mu poznać po sobie, że rzuconą wędkę pochwycił, śmiał się, przedrwiwał jego projekta i mówił o innych wcale planach. Między innemi znalezienie obfitej rudy żelaznej w jednym z majątków Atanazego miało być źródłem olbrzymich zysków. Było to jeszcze tajemnicą, lecz już statuta towarzystwa akcyjnego pisane były.
Z jednego może symptomatu p. Piotr byłby się mógł dorozumieć, iż jego namowy i nawracania nie pozostały bez skutku; Atanazy niemal codzień i za każdem spotkaniem z bratem napomykał niby przypadkowo o p. Balbinie, chociaż szydersko.
Że złagodniał dla Piotra, ten nie widział w tem ani dziwnego nic, ani podejrzanego.
Wkońcu przybłęda, któremu u brata niebyło bardzo wygodnie, bo ludzie się z niego wyśmiewali i usiłowali pobyt uczynić nieznośnym, zaczął się nudzić i mówić o pielgrzymce do pana Jezusa Boremelskiego na Wołyniu.
Atanazy opierał się mocno tym włóczęgom.
— Raz przecie tyle doświadczywszy i przebolawszy, powinieneś się ustatkować, — mówił do niego. — Dla ciebie na świecie niema, jak Kraków, kościoły, duchowieństwo, ludzi wielu, pomimo żeś się starał im narazić życzliwych
— I grób mojej żony, — dodał Piotr, — i ta poczciwa jej Balbisia, wszystko to wabi mnie do Krakowa, ale są i niebezpieczne pokusy. Wolę się trzymać zdaleka. Po mnie już dzisiaj nic nikomu, ani Bogu, ani ludziom!
Odwiedziny te skończyły się wreszcie daleko inaczej, niż się obaj bracia spodziewać mogli. — Atanazy okazywał niejaką litość bratu, a ten niezbyt czarną prorokował mu przyszłość. Chociaż się do tego nie przyznał, Piotr obmyślił środki dostania się w istocie do Krakowa, — gdyż wyobraził sobie, że cieniom żony uczyni rzecz przyjemną, wydając Balbisię za Atanazego, a łudził się, iż w tej sprawie będzie bardzo użyteczną i skuteczną sprężyną.
Nie szedł już swoim zwyczajem piechotą, nie chciał też posługiwać się zwykłemi środkami prędkiej komunikacyi, których niecierpiał, ale od wsi do wsi, od miasteczka do miasteczka najmować począł furki, szukać bud żydowskich — i tak zwanych okazyi. Dozwalało mu to obcować z ludem i najpośledniejszemi klasami społeczeństwa, do których miał pociąg jakiś.
Pić i jeść z chłopami w karczmie, mieszać się do ich spraw i rozmów, dawać im rady — należało do największych przyjemności jego życia.
— Daleko to zabawniejsze i więcej nauczające, niż salon! — powtarzał. — I do salonu ja się prosić muszę, aby mi się plecami odwracali, a tu mnie na pierwszem sadzają miejscu.
P. Balbina zapomniała już była o Piotrze, straciwszy go z oczu, — gdy jednego dnia wychodzącej ze mszy od Panny Maryi, z pośrodka żebraków wystąpiwszy, przyszedł się pokłonić.
— A! pan znowu jesteś w Krakowie. — rzekła doń.
— Zatęskniłem za nim, — odrzekł Piotr. — Więc, choć tu mnie z najgorszej znają strony i najpogardliwiej się ze mną obchodzą, — ja do mojego kochanego gniazda i do grobu żony powracam. Panna Balbina przy niej mnie — u nóg jej pochować każe...
Szedł tak za nią, po słówku bąkając, aż do jej domu, — a że po drodze się skarżył, iż od dwóch niedziel ciepłej strawy nie miał w ustach, co prawdą było, zdjęta litością p. Sławkowska, odwróciwszy się do niego, powiedziała przy pożegnaniu:
— Wstąpże pan na krupnik do mnie.
— Czy to dzień ewangelicznej uczty u panny Balbiny? — odparł, śmiejąc się, — bo ja, odarty i niepachnący, tylko na podobnej mogę się znajdować...
Był to w istocie ten dzień tygodnia, w którym w osobnej salce na dole pobożna jałmużnica przyjmowała ubogich, dzieląc pomiędzy nich pieniądze, odzież i inne podarki. Sama ona dnia tego nie siadała do stołu i czytała w czasie obiadu, a po nim odmawiała modlitwy, które wskazywał przytomny duchowny.
Piotr nie wstydził się stawać pośród żebraków, rachując to za pokutę, ale, gdy się wszyscy rozeszli, pozostał, dawnym zwyczajem zbliżając się do pupilki żony swojej.
— Czemuż się pani mnie nie spyta, — odezwał się szydersko, gdy pozostali sami, — co się z panem Atanazym dzieje? Przecież pani wie, albo się domyśla, że od niego powracam.
— Ja? — zarumieniona, odstępując na parę kroków, odparła p. Balbina. — Nie wiedziałam wcale, dokąd się pan udałeś.
— Po pieniądze, które mi był winien, do niego, — dołożył Piotr, — a że one leżały gotowe, nie miałem kłopotu...
— I zapewne już ich niema ani grosza? — odezwała się z politowaniem Balbisia.
Piotr dobył pugilaresu i, niemówiąc słowa, otworzywszy go, pokazał całą paczkę guldenów różnej fizyognomii, pospinanych szpilkami.
— Widzi pani! poprawa moralna i rozbrat z piołunówką... a mnieście już nie mieli za Boże stworzenie. Pan Atanazy, któremum oznajmił, że tu powracam, bo on mi też radził, — kazał pannie Balbinie oświadczyć uszanowanie swe... Ja się go tu spodziewam. (Kłamał zuchwale.)
Nie śmiała się odezwać z oczyma spuszczonemi stojąca Balbisia, a Piotr dalej prowadził to, co się u niego nazywało intrygą.
— Znalazłem brata mego bardzo zmienionym... pracuje, co u niego nie bywało, — mówił dalej Piotr, — bo się coraz do czegoś nowego rzucał... a teraz trwa na jednej drodze. Gospodarstwo, przedsiębierstwo przemysłowe zajmują go bardzo. Inny człowiek, spoważniał.
— Pan Atanazy zawsze był, jak mi się zdawało, zamiłowanym w pracy... ale ludzie powiadali, że mu brakło wytrwania, że się zrażał prędko.
— Z nas wszystkich, — a jest nas trzech, jak pannie Balbinie wiadomo, — rzekł Piotr, — z nas trzech Atanazy najwięcej wart. Natura go najobficiej wyposażyła, odebrał wychowanie staranne, ma też miłość i szacunek u ludzi.
— Nie wiem, czy pani wiadomo, — dodał, — że był zpowodu zbyt licznych przedsiębierstw chwilowo w pieniężnych kłopotach... Rodzina matki mu skutecznie pomogła... wyszedł z nich, ale się też namozolił!!
Z nieukrywanem zajęciem słuchała p. Balbina i zaprowadziła z sobą do pokoju Piotra, który ciągle prawił o Atanazym, a że nie chciał być posądzonym, do pochwał dosypywał po szczypcie krytyki, tak dobranej zręcznie, że starczyła za przyznanie mu nadzwyczajnych przymiotów.
Nie zapomniał i o tem, że Atanazy, dowiedziawszy się o jego pobycie w Krakowie, dopytywał go o p. Balbinę.
Gospodynię to czy co innego wprawiło w bardzo dobry humor.
— Zdaje mi się, żem ostatnim razem mówiła panu, — odezwała się, — iż pana Ksawerego, brata waszego, nie mam szczęścia znać? Otóż teraz pochwalić mu się mogę, że i pan hofrat jest mi znajomy...
— Zkądże i jakim sposobem! — przerwał zaciekawiony Piotr.
— Dziś już nie mam czasu na opowiadanie, — zakończyła Balbisia, spoglądając na zegarek, pożegnała go i — odeszła.
Wiadomość ta nabawiła niepokojem starego. Zkąd i jakim sposobem p. Balbina, której stosunki bardzo szczupłem kółkiem się ograniczały, mogła znać hofrata? Był aż nadto pewnym, że ona go szukać nie mogła, a nie pojmował, z jakiego powoda onby jej miał szukać. Było to dla niego zagadką draźniącą.
Ażeby przyśpieszyć jej rozwiązanie i z ust Balbisi się dowiedzieć, jakim sposobem znajomość tę zrobiła, — jak tylko dozwoliły mu okoliczności, poszedł do p. Balbiny i w rozmowie starał się dowiedzieć o hofrata. Znajomość z nim nie mogła być tajemnicą. Tymczasem Balbina rozmaitemi sposobami wymykała mu się z odpowiedzią; zwracała rozmowę, udawała, że nie słyszy, zbywała go półsłowy, niemówiącemi nic. Im się to mocniej czuć dawało, że nie chciała mu się tłómaczyć, tem Piotr stawał się ciekawszym, a u niego zawsze ciekawość i niecierpliwość, doprowadzone do najwyższego stopnia, kończyły się wybuchem.
Trzy czy cztery razy umyślnie po to przyszedłszy do Balbiny, zmuszony za każdym razem jeść i pić, Piotr wkońcu powiedział sobie, że panna Balbina myśleć może, iż się żywić przychodzi.
— Przepraszam pannę Balbinę, ― rzekł ostatniego dnia, — moje wizyty mogą się wydawać interesowane, dla sztuki mięsa, która jest doskonałą, ale ja nie lubię żebranej. Zaś prawdą jest, że mnie to intryguje, jak i gdzie pani poznać mogła hofrata Ksawerego?
Balbina się rozśmiała.
— Ciekawy pan jesteś, a kobiety prześladujesz ciekawością. Cóż to pana obchodzi?
— Bratem jest mi przecie.
— Ale panowie ani się widujecie, ani żyjecie z sobą, — draźniąc go nieco, odparła gospodyni.
— Wszystko to prawda, — rzekł Piotr, — i właśnie dlatego, że go niecierpię, obchodzi mnie, jak nienawistny człowiek.
Balbina pomyślała chwilę.
— Pan znasz moje niefortunne nabycie wioski, w której ja nigdy nie mieszkam, a bywam bardzo rzadko, z której miewam, tak jak nic...
— O tem wiem.
— Namówiono mi, ażebym ją sprzedała...
— Kto wie, dlaczego, — żywo obruszył się stary. — Ziemia mało robi, ale wszyscy zaręczają, że jej wartość rośnie, bo ludzi przybywa...
— Hofrat się dowiedział o tem. — dołożyła prędko, chcąc zakończyć, Balbina, — i przybył z zamiarem kupienia.
— Sprzedałaś pani?
— Nie... ale dajże pokój badaniu, — odezwała się Balbina, w istocie znudzona indagacyą. — Hofrat chciał korzystać z mojej chęci pozbycia się, a ja chętnie daję jałmużnę, ale nie lubię, ażeby spekulowano na słabość moją.
Doznawszy zawodu, Piotr zamilkł. Spodziewał się czegoś innego.
— Nie pytam panny Balbiny, jak się jej nasz pan brat podobał.
Lekko poruszyła ramionami.
— Nie starał się o to, aby mi się podobać, a ja nie byłam go ciekawą wcale... Krótkośmy byli z sobą.
— Odwiedził mnie później jeszcze raz, — szepnęła nieśmiało, — ale układy o wioskę, zostały zerwane...
Wszystko to tak jakoś niezrozumiale dla Piotra brzmiało, iż, choć prawdomówności p. Balbiny nie mógł posądzać, coś w tem widział zaplątanego i zamąconego.
Ulubioną sługą niegdyś żony Piotra, a teraz p. Balbiny, była ta panna Petronela, którąśmy z nią widzieli na cmentarzu. Właśnie dlatego, iż kochała i całem sercem służyła nieboszczce, męża jej nienawidziła. Piotr myślał się od niej czegoś dowiedzieć, lecz ani proźby, ani pokora nie mogły p. Petroneli przejednać dla niego.
Zdala go zobaczywszy, uchodziła, aby się z nim nie zetknąć.
Ona sama tylko mogła wytłómaczyć zbliżenie się hofrata, — którego z pamięci pozbyć się nie mógł Piotr, — pewien będąc, że w tem coś tkwiło.
Około panny, tak bogatej, rozporządzającej kapitałami, tak znacznemi, wikłało się tysiące intryg i zabiegów. Zbyt często chodząc z głową zalaną, Piotr, gdy się powstrzymywał od pijaństwa, a podżegało go coś, stawał się najprzebieglejszym intrygantem. Mówiło mu coś, iż na Balbinę chciano zastawić sidła... a p. Petronela musiała wiedzieć to, o czem panna mówić nie chciała.
Z dawnych sług rozproszonych jego żony stary jeden, kredencerz niegdyś, teraz gracyalista, używany do posyłek w mieście, — pozostał przy Balbinie. Zwał się Krzysztof Sobocki. Słabością jego było, że się napijał. Spotkawszy go raz w ulicy, dawny pan zatrzymał powitaniem:
— Jak się masz, Sobocki? Słyszałem, że cię ta Balbisia poczciwa wzięła do posług.
Sobocki ręce złożył pobożnie.
— A co moje posługi warte! — rzekł, — na co się ja jej zdać mogę? Wzięła mnie po prostu przez miłosierdzie, bo inaczejbym musiał do szpitala albo umierać z głodu. Do szpitala się dostać też niełatwo, choć to drugie więzienie, więc coby było ze mną? Niech jej Bóg płaci...
— Powinniście się modlić, aby jej pan Bóg dał dobrego męża, — rzekł Piotr.
— Kiedy ona żadnego nie chce...
— Nie trafiła na swego, — odparł Piotr.
Pod pozorem poczęstowania Krzysztofa wypić kieliszek wódki — zdało się p. Piotrowi bardzo szczęśliwym pomysłem. Zaprowadził go do cukierni. Sobocki mu się do nóg aż skłonił. Wychodząc, Piotr mu się schylił do ucha:
— Proszę cię, dowiedz ty mi się od panny Petroneli, bo ona wszystko wie, co tu u was robił brat nasz hofrat Ksawery. Panna Petronela cię lubi i proteguje, popytaj. Mnie o tem wiedzieć potrzeba.
Sobocki, ujęty słodką wódką, — przyrzekł najuroczyściej, w piersi się bijąc, że dojdzie tego i Piotrowi doniesie.
Petronela miała tę słabość, że z ludźmi biednymi, jak Krzysztof, chętnie odegrywała rolę protektorki i poufałej przyjaciołki pani.
Do tego dworu, co jej kadził, należał Sobocki.
Jakim sposobem on, biedna istota, doszedł do wiadomości, których Piotrowi udzielił, z tego się nie tłómaczył.
Dosyć, że był najpewniejszy, iż hofrata prowadzono do p. Balbiny, jako pretendenta do jej ręki. Zajmowała się tem jakaś baronowa Meyer i daleka krewna Balbiny, p. radczyni Zygler. — Za pierwszy pretekst wśrubowania się do domu użył p. Ksawery rozgłoszonej wieści o sprzedaży wioski. Odprawiony z niczem, nie raz jeden, ale po kilkakroć powracał...
Popierała go pani Zygler, a prowadziła sprawę baronowa Meyer, żona bankiera z Wiednia.
Nie kto inny to był, jak znajoma nam p. Narcyza, której wyjście za mąż za ubóstwiającego ją starego Wiedeńczyka przyszło do skutku. Potrafiła ona zawrzeć śluby w warunkach, dla siebie najświetniejszych, — otrzymawszy nawet więcej, niż chciała, od zakochanego, który ostatnią miłością upojonym był do szału.
Z nadzwyczajną zręcznością i obrachowaniem postępując sobie, Narcyza naprzód się o to postarała, aby zaraz po ślubie jaknajsilniej zadzierzgnąć węzły, łączące ją z baronem. Miłość jego doprowadziła do najwyższej potęgi, powolność swą dla niego do granic ostatecznej możliwości; — pochlebiała mu, posuwała się aż do śmieszności w uwielbianiu męża. Między innemi małą, ale niezgrabną rękę pulchną męża za wzór malarzom stręczyła.
W wyrazie jego fizyognomii znajdowała coś niewysłowienie sympatycznego, tajemniczego, poetycznego.
Stary Meyer, odżywiony tą miłością, jakiej się w swoim wieku nie spodziewał doświadczyć, wprawiony w gorączkę, padał przed żoną i byłby za nią dał życie. Nie prosiła nigdy o nic — była bezinteresowną aż do zapomnienia się... Meyer za to pamiętał, ażeby żadne z jej życzeń nie pozostało nie spełnionem, a tak mu je zręcznie poddawać umiała... nigdy o sobie niemówiąc, — że zdawał się wszystko czynić z własnej woli i natchnienia.
Nie miał jej mąż za złe stosunków ścisłych z rodziną, a szczególniej z hofratem, który teraz, od groźby ożenienia uwolniony, czuł, że się bez niej nie mógł obejść. Używał jej do narady, zwierzał się ze swych myśli, powoływał często do Murawki. Pochlebiało to Meyerowi.
Na jednej z tych rad baronowa objawiła życzenie, aby hofrat się ożenił, — za pierwszy warunek kładąc, ażeby się starał o fortunę.
— Co znaczą te twoje kilkakroć sto tysięcy guldenów? Maciek zrobił, Maciek zjadł, niema ani czem obracać, ani na czem oszczędzać. Mógłbyś po żonie wziąć posag, bo za tobą wszystko przemawia. Masz une position sociale, dającą się ogromnie wyzyskać.
Baronowa, szukając bogatych panien i dowiadując się o nie, trafiła na p. Balbinę; poprowadziła indagacyę tajemną, tyczącą się jej, i znalazła w niej ideał dlatego, że widocznej, występującej, obarczającej ją i kompromitującej familii nie miała.
Trafiła, umyślnie się o to starając, do pani Zygler, — poprzyjaźniła się z nią i uknuła spisek na danie mu Balbiny.
Lecz w początkach tych, przejęta myślą szczęśliwą, — robiąc znajomość z panną, widziała ją, jaką mieć chciała, nie jaką była w istocie.
Wydała się jej zimną, pedantką, domyśliła się, czego niebyło wcale, to jest: próżności i dumy. Pewną więc zrazu była, że ją weźmie.
Dopiero pilniejsze badanie Zyglerowej, niektóre rysy charakteru, —pewne symptomata w obejściu się, fakta, o których się później dowiedziała, przekonały ją, że może być pozyskanie Balbiny trudniejszem, niżeli sądziła.
To ją jednak nie zraziło... Zmieniło tylko o tyle przekonanie jej, że to, co wyobrażała sobie szybko mającem się zamknąć małżeństwem, potrzebowało powolniejszego przygotowania i przysposobienia.
W istocie skromnej, cichej p. Balbiny — nie znała wcale; zrobiła z niej w wyobraźni swej postać, wcale nieistniejącą. Śpiesząc się zawsze, i tu też za żywo doszła do konkluzyi.
Hofrat otrzymał instrukcyę szczegółową, jak sobie miał postępować, kogo używać, kim się posłużyć, kiedy bywać i co mówić.
Z pierwszego wejrzenia p. Ksaweremu podobała się panna Balbina, — uderzyła go jej piękność, cieszył się tem, iż była pobożną, — obrachunek możliwego posagu wprawiał go w uniesienie. Znaczne dobra były wówczas do nabycia w Galicyi, a między niemi jedne ze starożytnym zamkiem. Ksawery marzył o odnowieniu go i zamieszkaniu.
Wiedział o stosunkach, jakie łączyły sierotę z p. Piotrową, ale z nich korzystać jeszcze nie widział potrzeby. Co się tyczy Atanazego, — o tym wcale go wiadomość nie doszła.
Baronowa w początkach wśliznąć się potrafiła do domu p. Balbiny z Zyglerową po to tylko, ażeby, mówiąc o sobie, odmalować hofrata i wystawić go w jaknajpiękniejszem świetle.
Wizerunek, przyjazną jej wykonany ręką, wystawiał go, jako wielkiego męża przyszłości, przed którym otwierały się szeroko dwie drogi do zwycięztw i dostojeństw.
Żądano go odzyskać dla Wiednia i czyniono mu tu wszelkie możliwe ustępstwa i nadzieje najświetniejsze.
Spółobywatele byli też rozkochani w nim i chcieli, aby stanął na ich czele dla uzyskania z jego pomocą tego wszystkiego, na czem krajowi zbywało.
P. Balbina słuchała tych apologii roztargniona; nie uczyniły na niej najmniejszego wrażenia... lecz baronowa nie poznała się na tem.
Zdawało się jej, że nieśmiała Balbina olśnioną była jej blaskiem — i potrzebowała być zwolna przyciągniętą i spoufaloną. Ponieważ z rozmowy się pokazało, że Sławkowska, tak jak nie znała Wiednia, p. Narcyza zaprosiła ją z panią Zygler, obiecując sobie przyjąć ją w swym nowym pałacu i oczarowaną zawładnąć. Miała to za tak łatwe do wykonania, iż nie przypuszczała nawet najmniejszych trudności. Mogłoż to dziewcze, dla którego wszystko nowem było i pociągającem, oprzeć się urokowi, którym baronowa ją upajała... malując Wiedeń, jako raj ziemski, — jako teatr, na którym piękność Balbiny miała wystąpić na podziw stolicy??
Gdy zaraz w początkach zgodnie z jej instrukcyą postępujący hofrat nie znalazł ani takiego przyjęcia, jakiego się spodziewał, ani łatwości zbliżenia się i ujęcia dla siebie pięknej dziedziczki, baronowa niepowodzenie to przypisała niezgrabności i obojętności kuzyna.
— Starając się, chociażby nawet o aptekarzównę, mającą milion posagu, — mówiła do niego, — godziłoby się żywiej trochę wziąć się i nie pogardzać żadnym środkiem pomocniczym. Sam jesteś nieśmiały, milczący, jakby pogardliwie obchodzisz się z ludźmi, — a nie starasz się niczem sobie dodać tego blasku, który, bądź, co bądź, pociąga i zniewala... Konie stare, powóz nienowy, służba w liberyi, niezwracającej oka... na sobie ubranie, które cię starszym czyni, niż jesteś. Pewną jestem, że nawet wstążeczek orderowych włożyć zaniedbałeś...
Śmiała się baronowa, — hofrat usta ściągał.
— Przyrzekłem ci posłuszeństwo, — odparł, — ale nietrzeba odemnie wymagać za wiele. Mnie się zdaje, że moja powaga więcej ją ujmie, niż gdybym się stroił i wdzięczył. Z tego, co wiem, wnoszę, że kobieta jest — solide, umiejąca ludzi ocenić... proszę, zostaw mi, choć trochę swobody.
— Dobrze, ale pamiętaj, żebyś do Wiednia przyjechał, gdy ją Zyglerowa przywiezie.
Ksawery schylił głowę w milczeniu.