<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Trędowata |
Wydawca | Wielkopolska Księgarnia Nakładowa |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Dziennika Poznańskiego |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Słońce spływało ku zachodowi, gdy pan Maciej, prowadzony przez Waldemara, powracał do pałacu.
Klasycznie wyglądała para tych ludzi. Znać było na nich ten sam styl, ale w szczegółach i formie różnice występowały znamiennie.
Dziadek przypominał starego orła, patrjarchę rodu, zmęczonego lotem życia, o skrzydłach już zwiniętych, może nawet połamanych. Typ patrycjuszowski minionej epoki, tradycyjnie zachowanej i bardzo szanownej. Wnuk, to młody orzeł, spadkobierca rodzinnego berła i starego gniazda, pełen życia i siły, z rozwiniętemi szeroko skrzydłami i bujnym lotem młodzieńczym. Tradycyjny potomek rodu, patrycjusz wyjęty niby żywcem ze starych pergaminów z życiorysami pradziadów, lub z odwiecznych portretów ich dostojnych postaci, ale już odarty z pleśni wieków; powyższy typ, ale w odmłodzeniu, orzeł tej samej skały, lecz z bystrzejszym wzrokiem, obejmującym obszerniejsze horyzonty. W starej, karmazynowej krwi miał świeże wpływy nowoczesnej atmosfery i jaskrawsze barwy zasad. Nad przodkami górował bystrością umysłu, bogactwem natury i wrażliwością. Jedynie typowa gwałtowność, charakter stanowczy, trochę feudalny i siła temperamentu nie uległy w nim ogólnej zmianie, chyba w drobnych szczegółach.
Ale tu przyczyną było odmienne tło; zamiast pergaminu zamierzchłych łat, tłem nowoczesnem był elegancki welin.
Patrząc na niego, jak prowadził dziadka, widocznie zirytowany, niemal złowrogi, przedewszystkiem poznawało się w nim Michorowskiego, potomka tych, którzy w chwilach niezadowolenia wyciągali miecze z pochew, a w chwilach gniewu broczyli je krwią.
Po rozmowie z dziadkiem, Waldemar zaledwo zdołał powstrzymać się od gniewu. Gdyby mu było wolno dać folgę oburzeniu wywołałby gwałtowną burzę w pałacu. Ale zmógł się. Szedł krokiem nerwowym, chwilami przystając, aby dorównać miarowym stąpaniom pana Macieja, i pejczem uderzał gwałtownie po sztylpach butów.
W oczach gniewne błyski mieszały się z zimną ironją, usta krzywił sarkazm, brwi ściągała groźna zawziętość.
Pan Maciej zaniepokoił się.
— Pamiętasz, Waldy, co mi obiecałeś? — rzekł, patrząc w oczy wnuka. — Gwałtownością narazisz Stefcię. Prątnicki awantury jej nie zrobi, ale dobrą sławę tej dziewczyny może szarpać. Będzie przekonany, że się tobie poskarżyła, i gotów myśleć, Bóg wie co.
— Ależ co znowu! — oburzył się Waldemar. — Przecie potrafię zapanować nad sobą. Zresztą najlepiej będzie, gdy zaraz odjadę.
— To właśnie najgorsze.
— Prawie konieczne. Jestem tak podraźniony, że drobnostka może mnie wyprowadzić z równowagi pomimo mej woli. Niech ten... osioł przy kolacji odezwie się do Luci z czemś niestosownem... nie ręczę za siebie. Wolę go nie widzieć wcale.
— Idalka dziś nie powróci napewno.
— Wszystko jedno — rzucił zły.
Uderzył szpicrózgą po gałęzi, aż grad liści posypał się pod nogi, i cisnął jakieś przekleństwo.
— Co zamierzasz czynić? — spytać pan Maciej.
— Czekać pierwszej sposobności i tego gagatka wyprawić.
— Drażliwa materja. Gdyby był płatny, zapłaciłbyś mu za cały rok i skończone, ale tak!
— Zaproponuję mu przeniesienie się do Głębowicz, lecz w ten sposób, że powinien zrozumieć, czego chcę.
— A jeśli się zgodzi?
— O to jestem spokojny! Zresztą innego sposobu nie widzę bez narażenia jej... Stefci...
Pan Maciej spojrzał na niego ukradkiem.
— Jak on się o niej wyraża! — pomyślał.
Wszedłszy do pałacu, Waldemar kazał podawać samochód, sam zaś zeszedł na dół do parterowego salonu, blisko pokoju Stefci. Mrok zapadał szybko, salon ginął w szarych barwach wieczornych, gdzieniegdzie połyskując złoceniami ram i kryształem pająków.
Ordynat spojrzał na zegarek i zadzwonił.
Nadbiegł młody pokojowiec.
— Niech tu przyjdzie Jacenty — rzekł Waldemar.
— Światła i pospuszczać story! — rzucił krótko kamerdynerowi.
Jacenty spełnił polecenie i chciał odejść.
— Czekaj! — zawołał ordynat. — Idź do panny Stefanji i oświadcz, że pragnę się pożegnać.
Jacenty wyszedł.
Ordynat zaczął chodzić po salonie. Po chwili weszła Stefcia. Na twarzy miała silne rumieńce.
Waldemar pospieszył ku niej.
— Chciałem się z panią pożegnać. Zaraz jadę.
— Jak to? Nie zaczeka pan na kolację?
— Nie, pani, spieszę do domu.
— Otrzymał pan jaką złą wiadomość?
— Dlaczego pani o to pyta?
— Bo widzę, że pan zirytowany.
— Ach tak! pani to zauważyła? Jestem nawet wściekle zły, lecz nie z powodu wieści z Głębowicz. Rozmawiałem z dziadkiem, opowiedział mi wszystko...
Mgła przesłoniła oczy dziewczyny. Niezmierna przykrość odbiła się na jej twarzy.
Była chwila kłopotliwego milczenia.
— Więc nie zostaje pan? Zatem do widzenia — rzekła Stefcia wyciągając rękę.
Waldemar ścisnął ją w swej dłoni i nie puszczając, rzekł dziwnie miękko:
— Niech pani będzie spokojna. Domyślałem się wiele, teraz wiem wszystko: dołożę wszelkich starań, aby się pani więcej nie męczyła.
— Dziękuję panu. Tu głównie chodzi o Lucię.
— Najwięcej o panią. Tamto dzieciństwo prędko przeminie bez poważniejszych następstw. Niech pani nie bierze tego tak tragicznie. Swoją drogą dołożę starań, aby w Słodkowcach zapanowała dawna swoboda.
Stefcię przestraszyły te słowa.
— Ależ ja nie chcę, aby z mego powodu wynikły jakieś nieporozumienia... Nie chcę mu... nie chcę nikomu szkodzić.
Była ogromnie zmieszana, bo Waldemar nie puszczał jej ręki. Chciała ją wysunąć, lecz ujął ją jeszcze mocniej.
— Niech pani mi wierzy i ufa — rzekł stanowczo. — Postąpię jak będzie można najtaktowniej. Ale wyjazd tego pana wszystkim poprawi humory, nie wyłączając zbłąkanej Luci, a już mnie bez kwestji.
Wesoło spojrzał w jej oczy i rzekł:
— Czas jechać. Do widzenia! Niech się pani niczem nie martwi, proszę bardzo.
Skłonił się i wyszedł.
— Jaka szlachetna i śliczna! — szepnął w korytarzu.
Stefcia powróciła do siebie. Wzięła książkę ze stolika i otworzyła, chcąc czytać, lecz myśli plątały się, nie rozumiała ani słowa. W uszach brzmiał jej niski głos Waldemara, na ręce czuła uścisk jego dłoni. Siedziała nieruchoma, w obawie spłoszenia błogiego spokoju.
Rozległ się łoskot samochodu, głos na ganku i zapadła cisza.
— Pojechał — szepnęła do siebie Stefcia. — Ale jacy to inni ludzie: ten i tamten.